W 1969 roku, uznanym później za duszny i prażący zenit epoki pokoju i miłości, z tłoczni płyt winylowych wyszedł album Ballad of Easy Rider grupy The Byrds.
Pokój nie pojawia się jednak od razu, jakby za sprawą jednorazowego wysiłku woli. Rodzi się raczej powoli, czasem w trudzie, a czasem w radości, zaś dojrzewa wówczas, gdy człowiek umniejsza swój ludzki sposób myślenia.
Trzy słowa: ciągłość, droga i horyzont. Wszystkie one miałyby stanowić określenia lub obrazy świadomości, która nie dzieli się, lecz trwa.
Jest więc jakiś obiecany „spokój”, tak jak jest „widzenie”. Nie byłoby go wówczas, gdyby ostatecznie rzeczywistość pozostawała nierozpoznana.
Przepojenie złem skazuje szatana na bycie cieniem, dokładnym przeciwieństwem tego, co ewangelia nazywa życiem w pełni.
Wiara, nie odrzucając tego, co powierzchowne, dociera do wnętrza rzeczywistości. Jest jakby jego tętnem.
Historia literatury dawnej zna dwa wielkie egzystencjalne znużenia: przejmującą pustkę, którą odkrył w sobie św. Augustyn oraz smutek Hamleta.
W świecie pop-artu metafizyka była martwa i nieobecna. Człowiek pozbawiony dotychczasowego oparcia dla swojej egzystencji, zaczął – jak mówi tytuł słynnej powieści Roberta Musila – tracić „właściwości”.
I jest to, jak sądzę, zaskakująca lekcja, którą można wynieść z postmodernizmu i nihilizmu.
W świetle krytyki marksistowskiej chrześcijaństwo u swojego zarania stanowiło swoisty ruch rewolucyjny.
Po „śmierci Boga” nadeszła bowiem śmierć człowieka, który rozwiał się, niczym „oblicze z piasku na brzegu morza”.
To, co w ramach scenicznego performansu miało wartość niemal równą życiu, poza sceną okazuje się zbędnym rupieciem.
W dzień świętego Bernarda niebo było czyste. Kopy siana schły na słońcu, cicho falował czas, a ja, oparty o płot, mówiłem przechodzącym ludziom: „dzień dobry”. Mijali mnie, odpowiadając: „dzień dobry”.
Komentarz z serii vlogowej Michała Gołębiowskiego.
Ostatnie dwa tomy wierszy Kasprowicza, Księga ubogich (1916) oraz Mój świat. Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle (1926), należą do najbardziej pogodnych dzieł literatury polskiej.
W ruchu kontrkulturowym lat 60. korzystano z dobrobytu wypracowanego przez rodziców, ale wyrażano przy tym obawę przed popadnięciem w konsumpcjonizm, tak bardzo wrogi najgłębszym dążeniom „ja”.
Cios, pistolet, pastelowo czerwona krew. Kiedy w hotelu zostaje dokonane morderstwo, a tajny agent osuwa się na podłogę, słychać myśli Pauli, aktorki, reżyserki i sprawczyni całego zajścia: „Nareszcie fikcja zawładnęła rzeczywistością".
Słowa homilii Josepha Ratzingera z 1964 roku dają wyraz ogarniającej całe lata 60 melancholii religijnej.
I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?
Pod koniec XIX wieku salony artystyczne obiegła wieść o tym, że „Bóg umarł”. Na pozór nic się nie zmieniło, nie runęło niebo, a zza okna słychać było, jak dawniej, śmiech dzieci, stukot dorożek oraz szczekanie psów.
Symbolizm postrzegany nie tylko jako jeden z nurtów w literaturze i sztuce, ale także jako osobliwy stan ducha artysty, przeczuwał „głębiny bytu” przewalające się i huczące za pozornym spokojem nieba, ulotnością tego, co daje się uchwycić zmysłami albo feerią rozbuchanego życia przyrody.
Wideokomentarz z serii vlogowej Michała Gołębiowskiego.