Autor połączył wstęp i zakończenie do "Słodkiej ziemi" w jedno medytacyjne opowiadanie.
Zazwyczaj opisywane w Ewangelii cuda uderzają cielesnym konkretem. Najpierw jest krew, ślina, gnijące ciało. Później następuje spotkanie Świętego z bolejącą tkanką. Dotyk Boga sięga prochu i mięsa. Odnowienie staje się namacalne. Przewyższa naturę, ale jej nie pomija; wręcz przeciwnie, wchodzi w jej struktury i przyjmuje jej dynamikę życia.
Kiedy prorocy zapowiadali, że Bóg zamieszka wśród ludzi, najpewniej nikt się nie spodziewał, że będzie to spotkanie tak bliskie.
Prezentujemy fragment pierwszej powieścu pisanej przez Michała Gołębiowskiego, impresjonistycznej opowieści o poszukiwaniu prawdy i wspólnoty, o napięciu pomiędzy byciem outsiderem a częścią kultury ludzkiej, zanurzonej w folklorze Podhala.
Sama religijna tematyzacja dzieł literatury katolickiej nie wystarczy, aby nadać im żywotność. Widzialność naszej wiary jest oczywiście ważna i konieczna.
Augustyn mówi o „małym domku swojej duszy”, angusta domus animae. A przecież mieszczą się w tej izdebce nieskończone przestrzenie.
Jedna z tradycji katolickich wyobrażała wystawiony w kościele Najświętszy Sakrament jako słońce, którego promienie oświetlają każdą osobistą modlitwę. Z tego niewielkiego miejsca w czasie i przestrzeni wysnuwa się nasza własna pobożność.
Pełna samodzielność okazała się marzeniem i odniosła porażkę. Spoza wyraźnego nastroju rozgoryczenia przebija jednocześnie pewna intuicja tego, że człowiek jest istotnie capax Dei: „Wyznaję wartości, choć nie wiem, dlaczego i jak”.
Kino Jeana-Luca Godarda nie jest, nie było i nigdy nie będzie bezpieczne. Należy to stwierdzić już na początku, i to bez cienia bigoterii czy uprzedzenia.
Lato powoli stygnie. Dziś stało się to oczywiste. Zmiany czuć w powietrzu oraz specyficznej ciszy, jaka zapanowała wokół kościoła.
Rzeczywistość jest także czymś, co nas przewyższa. Zatrzymała mnie wczoraj przebijająca się przez drzewa czerwień słońca, od zawsze taka sama, a za każdym razem nowa.
Któregoś upalnego popołudnia usiadłem pod drzewem, które dało mi cień. Zdumiewające jest to bezinteresowne „ofiarowanie”, które wynika ze stworzenia, a ściślej – z samej struktury istnienia.
Może wola Boga, który jest miłością, nie dzieje się „gdzie indziej”, zawsze „gdzieś tam” i „kiedyś”, ale właśnie tutaj i teraz.
Wcześniej w duszy panowała ciemność i niewiedza. Usiłowania rozstrzygnięcia spraw tworzyły tym większy zamęt. Zabiegasz i martwisz się o zbyt wiele – rozległ się głos. – A tylko jedno jest potrzebne (Łk 10,41-42).
Ten krótki medytacyjny tekst zapowiada zbliżające się wydanie nowej książki Michała Gołębiowskiego.
W 1969 roku, uznanym później za duszny i prażący zenit epoki pokoju i miłości, z tłoczni płyt winylowych wyszedł album Ballad of Easy Rider grupy The Byrds.
Pokój nie pojawia się jednak od razu, jakby za sprawą jednorazowego wysiłku woli. Rodzi się raczej powoli, czasem w trudzie, a czasem w radości, zaś dojrzewa wówczas, gdy człowiek umniejsza swój ludzki sposób myślenia.
Trzy słowa: ciągłość, droga i horyzont. Wszystkie one miałyby stanowić określenia lub obrazy świadomości, która nie dzieli się, lecz trwa.
Jest więc jakiś obiecany „spokój”, tak jak jest „widzenie”. Nie byłoby go wówczas, gdyby ostatecznie rzeczywistość pozostawała nierozpoznana.
Przepojenie złem skazuje szatana na bycie cieniem, dokładnym przeciwieństwem tego, co ewangelia nazywa życiem w pełni.
Wiara, nie odrzucając tego, co powierzchowne, dociera do wnętrza rzeczywistości. Jest jakby jego tętnem.
Historia literatury dawnej zna dwa wielkie egzystencjalne znużenia: przejmującą pustkę, którą odkrył w sobie św. Augustyn oraz smutek Hamleta.