powieść
2022.12.28 21:54

Gałęzie [fragment]

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

 

Prezentujemy fragment pierwszej powieści pisanej przez Michała Gołębiowskiego, zanurzonej w folklorze Podhala impresjonistycznej narracji o poszukiwaniu prawdy i wspólnoty, o napięciu pomiędzy byciem outsiderem a częścią kultury ludzkiej.

 

Droga w pełnym słońcu. Przede mną troje starych ludzi, dwie kobiety i jeden mężczyzna, wszyscy ubrani w odświętne, ludowe stroje, postępujący powoli naprzód, ospale kołysząc się na boki. Nawet gwałtowne podmuchy wiatru nie mącą panującego wśród nich spokoju. Nieco dalej kilka innych postaci, rozproszonych na małe grupki. Gdzieś tam widać wzniesione do góry wiązanki kwiatów. Dobiega mnie śpiew, ale nie poznaję melodii. Wypełnia powietrze przeciągłym, kobiecym głosem i rozmywa się w przestrzeni.

Mogę się domyślać, że celem wędrówki jest bazylika, która właśnie odzywa się dźwiękiem dzwonów. Wiatr rozwiewa na boki czerwone, fioletowe i żółte tasiemki. Słychać, jak pod stopami chrzęszczą grudki wyschniętego błota, deptane każdym kolejnym krokiem. Kiedy podchodzę do idących przede mną ludzi, czuję mieszaninę zapachu ziół, ziemi i sera. Słyszę rytmiczne szepty i szmer obracanych paciorków różańca. Nie chcąc im przerywać, wstrzymuję usta. Godzę się na kilka chwil niepewności.

Na przemian ogrzewa nas słońce i wieje chłodny wiatr. Śpiew nadal unosi się nad głowami wędrujących, nadając ich drodze odświętny nastrój; może nawet nie tyle podniosły, co raczej zanurzony w uspokojeniu. Niebo jest czyste, nad nami postrzępione chmury. Widzę, jak szybko się przesuwają. Nagie jeszcze o tej porze, choć powoli kwitnące gałęzie drzew wyglądają na błękitnym tle jak unerwienie, które łączy niebo z ziemią. 

Wiem, że jestem tutaj nikomu nieznany, ale też, jak się wydaje, nikt specjalnie mnie nie zauważa. Przez chwilę czuję się nieswojo, spoglądam na boki, aby w końcu przekonać się, że nikt nie zamierza mnie tutaj o nic pytać. Po prostu idziemy, reszta jest nieistotna. Jestem sam wśród ludzi, ale nie tak, jak bywa się samemu wtedy, gdy żyje się w mieście. Tutaj mogę wyczuć jakieś wspólne osadzenie w jednym, tym samym świecie. Może to siła obrządku wspólnie spełnianego przez ludzi, którzy nie potrzebują być szczególnie refleksyjni, a może jeszcze coś innego.

Mijamy poganiany poboczem ścieżki sznur bydła. Przez kilka chwil dźwięk kościelnych dzwonów miesza się z jazgotem metalowych puszek rozkołysanych pod masywnymi szyjami zwierząt. Miedziana skóra połyskuje w słońcu. Ukradkiem spoglądam na oplecioną różańcem dłoń mężczyzny idącego obok. Brązowe koraliki przesuwają się po szorstkiej, spieczonej skórze. Jego palce są grube i niezdarne, jakby wysztywniały przez lata ciężkiej pracy. Mogę zobaczyć na nich zadrapania i czarne ślady po węglu albo opalonym drzewie. 

Mijając kapliczkę zawieszoną na przydrożnej jabłoni, dołączamy do ludzi, których dzwony najwyraźniej wezwały do pośpiesznego wyjścia z domów i udania się na nabożeństwo. Skrzypią drzwi i schody. Chroboczą koraliki. Szczekają psy, potrząsając łańcuchami. Tłum staje się coraz gęstszy, robi się czerwono od chust noszonych przez starsze i młodsze kobiety, zapachy chleba, sera i świeżo upranych koszul mieszają się ze sobą, stając się coraz intensywniejsze. Idziemy dalej, wśród coraz głośniejszych modlitw, wszyscy razem, w gwarze, jak stado owiec. Zazdroszczę ludziom mieszkającym na tym miejscu, co jakiś czas poddającym się wspólnemu rytuałowi. Bo nawet przy świadomości nędzy naszego losu, niezależnej od tego, gdzie i jak żyjemy, widzę jakąś energię, która zabiera za sobą starych i młodych, porywa ich jak nurt rzeki i kieruje tam, gdzie chce.

Wokół coraz więcej twarzy. Niektóre młode, inne starcze, czerstwe, głęboko poorane surową zmiennością tutejszego klimatu. Zauważam dziewczyny o alabastrowej skórze i zarumienionych policzkach. Włosy mają spięte w warkocze, na szyi noszą grube korale. Oczy opuszczone, jakby w zamyśleniu, albo wzniesione ku czystemu niebu. Krok wszystkich jest miarowy. Ktoś tam rzuca:

– Późno żeś wstoł.

– No trza i też zjeść. I oddychać też trza. I trza pójść gdziesik. Bo jakże by tak człowiek miał żyć bez niczego.

Przyglądam się domom mijanym w drodze. Dużo drewna, często chropowatego i wygiętego od deszczu i słońca. Na parapecie jednego z okien widzę kota obserwującego ludzki spektakl z wyraźnym zaniepokojeniem w oczach. Skulony, skoncentrowany, wyczekujący momentu, w którym mógłby odskoczyć, kiedy ktoś z nas zbliżyłby się za bardzo. Obok niego – drewniany słonecznik; wbity w ziemię, pomalowany na zielono kij i obracające się na wietrze koło wyobrażające kwiat.

– No wieje straśnie dzisiok, czekoć aż sie skońcy. 

– Ino trzasko w domu.

Inny dopowiada:

– W życiu no to różnie. Albo dobrze, albo źle. A jak jest średnio, że ani źle, ani dobrze, no to jest dobrze.

Bazylika jest już na tyle blisko, że mogę rozpoznać słowa przeciągle śpiewanej pieśni:

 

Słyszeliśmy wdziynczny głos,
Jak Maryja woła nas:
Póćcie do Mnie, moje dzieci,
Przyseł czas, ej, przyseł czas.

 

Nie raz już słyszałem te słowa. Ale dopiero tutaj zrozumiałem, co się za nimi kryje i jaki jest ich zamysł, urzeczywistniony dopiero w odruchach ciała. Widzę, że naprawdę idziemy jak dzieci do kogoś lub czegoś, co daje nadzieję na poczucie rodzicielskiej troski, nawet jeśli ta nadzieja to tylko prąd, który przepływa przez ludzkie członki; im słabiej uświadomiony, tym skuteczniejszy. Taki przynajmniej zapanował nastrój. I nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że w ten sposób stajemy się tłumem; że łączymy się w jakimś zbiorowym impulsie powrotu do dzieciństwa, w całej tej cykliczności, która... Nie wiem. Nie jestem pewien, czy całkiem bezpieczne jest dać się usypiać. Moje własne miejsce w tym wszystkim jest niejasne.

Rytm różańca zagłusza nadmiar myśli. Skazujemy się na własne życzenie na ślepotę. Wchodzimy w czas obok czasu, w przestrzeń wyjętą z codziennej rzeczywistości, zamkniętą w złoconej skrzynce naszych uroszczeń, choćby najgłębszych i zupełnie zrozumiałych, otoczeni kwiatami, dzwonkami i uświęconymi gestami. Tak jakby nie istniał świat na zewnątrz. Jakby nie było cierpiącego ciała, gnijącego mięsa, niezasłużonej krzywdy i wszystkich tych zdarzeń, których sensu nawet nie powinniśmy szukać. Póki trwa śpiew i niemal bezmyślna modlitwa, wszyscy jesteśmy razem. Możemy zapomnieć o wszystkim innym. Kiedy jednak nadchodzi noc, każdy rozprasza się w inną stronę.

Podchodzimy bliżej kościoła. Zdumiewa mnie biel ścian, na które pada blask słońca. Kiedy jednak widzę świętych na złoconych obrazach, czuję irytację. Odcięta głowa Jana Chrzciciela wygląda zbyt estetycznie. Wychudzone ciała ascetów zachowują godność, której nie mamy nawet na co dzień, żyjąc w mieście, pracując, wypoczywając i spotykając się ze znajomymi. Chorujemy, pocimy się, wydalamy. Nie ma w nas niczego ze spokojnej płynności liturgicznych gestów. Musimy dbać o zapach, wstrzymywać narzucające się nerwowe ruchy. Zazwyczaj tak czy inaczej pozostajemy niezgrabni i śmieszni, a świadomość płynów, które przepływają przez nasze ciała, napawa nas odrazą. Nie pasujemy do złota katedr, ani zapachu kadzidła. To szalony pomysł, wpuszczać między uświęcone mury i namaszczone obrazy istoty takie, jak my.

Podobnie obrazy barokowe. Choć rozlewa się po nich krew, członki skręcają spazmy bólu, nabrzmiewają żyły, to starano się ocalić w nich myśl o godności osoby, tak jakby ludzkie cierpienie i śmierć cokolwiek znaczyły. A przecież tak nie jest. Może bardziej odpowiednim obrazem naszego losu jest brytyjski film Threads. Mieszkańcy miasta Sheffield żyją, marzą i planują przyszłość, dopóki w wyniku konfliktu nuklearnego nie wybucha bomba. Świat jest odtąd bezładem gruzu, metalu i szczątków ciał, a zwyczajne życie tych, którzy przetrwali, zamienia się w zwierzęcą walkę o przetrwanie. Film kończy scena, w której główna bohaterka rodzi gdzieś na samym dnie otchłani. Chwilę później na świat przychodzi martwe, zdeformowane przez promieniowanie dziecięce ciało. Zapada mrok, pojawiają się napisy końcowe. Bez morału czy metafizycznego komentarza.

Dziwne, że myśli te wróciły do mnie akurat tutaj, w scenerii pełnej słońca. Dlaczego raczej ból świata, krzyk i swąd spalenizny, a nie złoto i błękit dzieciństwa, kiedy razem z ojcem i braćmi wrzucaliśmy kopy siana na wóz, i raz za razem spoglądałem niebo, zdumiewając się, że widzę już księżyc, choć jeszcze trwał dzień? Może dlatego, że człowiek choć trochę świadomy kształtu świata, i tego wszystkiego, w czym uczestniczy przecież nie z własnej woli, musi uznać zawieszenie w „niczym” każdego dobrego doznania i wspomnienia. Et in arcadia ego – to nie jest, jak chcieliby dawni malarze, grób odnaleziony przez pasterzy w samym środku ogrodu. Jeśli mowa o pustce, to jest ona wewnętrzną treścią wszystkiego, co przeżywamy; każdej minuty życia i każdego istnienia, ludzi, kwiatów, kamieni i zwierząt.

Wszyscy zaczynają wchodzić do kościoła. Sam wolę pozostać na zewnątrz, choć przeciskam się przez tłum i wychylam głowę, stojąc przy bramie, żeby zajrzeć, jak wygląda wnętrze. Nie widzę zbyt wiele. Jest ciemno, a moje oczy są już zmęczone blaskiem słońca odbitym od białych ścian bazyliki. Mogę dostrzec jedynie palące się świece, które odsłaniają kontury ciał przesuwających się nawą główną. Gdzieś tam dalej połyskuje złoto monstrancji. Dzwony milkną. Śpiew także. Zaczyna się ciche oczekiwanie.

Postanawiam zostać na zewnątrz, w pełnym słońcu. Dłonią opieram się o jedno z kwitnących drzew. Czuję, jak jego pień jest jeszcze twardy i zimny; słońce ogrzewa tylko korę. Po chwili zauważam, że idzie w moim kierunku biały kot, wyglądający jak pąk, który właśnie spadł z gałęzi, popychany po trawie i błocie podmuchami wiatru. Jego łapki wydają się ledwo dotykać ziemi. Kiedy jednak jest już blisko, dostrzegam, że choroba zniszczyła mu połowę pyszczka. Podnosi głowę i wpatruje mi się z ufnością, czekając na wyrazy sympatii, tak jakby nie był nawet świadom obecności złośliwego diabła, który wyniszcza samą tkankę jego natury. Boję się go dotknąć, zaniepokojony czarną wysypką wokół oka. Poniżej, po prawej stronie pyszczka zza zdartej skóry wystają zęby przeżarte ropiejącą naroślą, tak straszną, że zaczynam się zastanawiać, czy to zwierzę jest w ogóle w stanie rozewrzeć szczęki, tak okrutnie potraktowane przez siły przyrody. 

Odtrącam kota niezdarnym ruchem stopy. Ten odskakuje i biegnie dalej, w stronę traw odrastających przy drodze, wciąż jeszcze brązowych, choć tu i ówdzie nabierających odcieni zieleni. Biały punkt migoce jeszcze kilka razy, po czym znika. Łodygi kołyszą się na wietrze. Z wnętrza bazyliki roznoszą się słowa: „Pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej”.

Michał Gołębiowski

 

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.