powieść
2023.08.31 13:38

Przeświecenie

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

1. 

Kiedy lato dogorywało, ty wciąż niosłaś w sobie światło, brzemienna upalnymi dniami. Pamiętasz? Co chwilę spoglądałem w twoją stronę, dziwiąc się, że tak bardzo obfitujesz życiem, nawet wtedy, gdy trawy i krzewy nie rosły już tak, jak wcześniej, ale pochylone czekały na zimniejsze dni.

Szliśmy drogą wzdłuż pastwisk i pól pszenicy. Wiatr rozrzucał nam włosy na wszystkie strony. Był tego dnia wyraźnie silniejszy, bardziej gwałtowny niż mogliśmy się spodziewać wychodząc z domu nad ranem. Kiedy się wzmagał, czuliśmy na ciele ziarenka piasku; kłuły nas w oczy i wdzierały się do ust. Odruchowo otrzepywałaś rękawy. Przy okazji spoglądałaś też na buty, z troską o to, czy przed Mszą nie trzeba będzie wytrzeć z nich pył wilgotną szmatką.

Ale szliśmy dalej, wytrwale, do przodu, nie myśląc o powrocie do domu ani o przystanku autobusowym zmontowanym z kilku desek przy pniu starej lipy. Wystarczyło iść przed siebie, bo droga nie miała rozwidleń ani zakrętów, była prosta, chociaż nieznośnie długa i lekko pod górę. Albo tak się tylko wydawało, bo nasze kroki stały się cięższe, po tylu godzinach spędzonych na nogach, na słońcu, później w lekkiej mżawce, i znowu na słońcu, poza cieniem domu. Kapryśność tego miejsca, zwłaszcza o tej porze roku zdecydowanie sprzyjała kontemplacji prawdy, że jesteśmy ciałem, a to ciało szybko się zużywa.

Oboje byliśmy więc dość zmęczeni, chociaż wcale nie wyglądałaś na zniecierpliwioną. Prawdę mówiąc, zawsze dziwił mnie u ciebie brak irytacji, właśnie w takich chwilach, jak ta, a więc w sytuacjach i momentach, które zwykle potrafiły wydobyć ze mnie całą frustrację z powodu rzeczywistości, popychając mnie nawet ku dalekosiężnym wnioskom na temat niedoskonałości stworzonego świata. To twoje przyjmowanie niedogodności, na które nie mamy wpływu, spokojne, bez zastanowienia, mające w sobie jakąś oczywistość, czasem mnie bawiło, ale zwykle zdumiewało. Nadal nie wiem, czy potrafiłaś zachować w sobie tę stabilność dlatego, że opór ze strony rzeczywistości, taki czy inny, zwykłaś uznawać za coś normalnego, prawie niezauważalnego, przez co łatwo było ci się z nim pogodzić.

A więc szliśmy w milczeniu, wsłuchani już tylko we własne oddechy, szum i świst wiatru. Czuło się pierwsze powiewy jesieni, jeszcze nie dość wyraźne, to prawda, ale jakoś jednak uchwytne razem ze stygnięciem i dojrzałością, która spada, zbyt ciężka, nabrzmiała i syta, a później leży w trawie razem jabłkami i liśćmi niczym emblemat odchodzącego lata. Później mięknie, fermentuje i gnije, blisko ziemi, coraz bardziej zachłannej, już nie wydającej z siebie na pokaz słońcu, ale wchłaniającej w głąb siebie, chociaż, prawdę mówiąc, trudno mi było widzieć w tym coś innego, aniżeli nadmiar życia, którego nie mogła już znieść biologia, więc wreszcie nastąpiło pęknięcie, a soki musiały wytrysnąć.

Tego dnia było ciszej. Wyraźnie to odczułem, i chociaż cię o to nie pytałem, to musiałaś odnieść podobne wrażenie. Lato powoli nas opuszczało. Dało się zauważyć wokół nieco więcej skupienia, natura jakby przestała udzielać się tak bardzo na zewnątrz, a zamiast tego zwróciła się do środka. Nie było już takiej feerii życia, jak jeszcze kilka tygodni temu. Zieleń wypłowiała, cienie stały się dłuższe. Skwierczenie owadów w trawie gęstsze i charakterystycznie stłumione. Nie sposób tego wszystkiego przeoczyć. Nawet skóra zaczęła odczuwać zachodzące zmiany, jakby łagodnie nacierające na nas fale wyciszenia i przyjemnej drętwoty.

Szliśmy, a wszędzie wokół, aż po horyzont, rozpościerały się pola i porozsiewane tu i ówdzie okrągłe snopki siana. Po paru chwilach milczenia wyrwało mnie z zamyślenia twoje nagłe westchnienie, bo właśnie zauważyłaś, że widać już stąd wieżyczkę kościoła, i rzeczywiście, z każdym kolejnym krokiem zza drzew coraz wyraźniej wyłaniał się wąski miedziany stożek. Przed nami, nad białym budynkiem, błękitniało niebo, ale tutaj, nad naszymi głowami, już zaczęło się niepokojąco kłębić, miejscami jaśnieć, a miejscami ciemnieć.

To zadziwiające, pomyślałem, że wciąż uczę się tego miejsca, jego kapryśności, trudnego piękna i surowych nieraz warunków. Być może powinienem czuć się tutaj bardziej zadomowiony, skoro wychowałem się w tych okolicach, ale tak nie jest. Ciężko zapuścić korzenie w tej twardej ziemi. Ilekroć wracam w te okolice, w znajome miejsca, wiem, że pomimo łączących mnie z nimi wspomnień, będę musiał się dostosować do wymagań podhalańskiego klimatu, raz jeszcze, i na nowo, jako dziecko surowej matki.

– Już chyba niedaleko – powiedziałem, niby stwierdzając fakt, a w rzeczywistości chcąc się upewnić w nadziei, że droga jest nam łaskawsza niż się wydaje.

– Chyba tak. Jakoś zaraz powinny być domy – odpowiedziałaś, sama nie dość pewna, skoro po chwili namysłu, chcąc dodać sobie i mnie otuchy, dodałaś:

– Zdaje się, że coś tam nawet widziałam. No, zaraz coś będzie, na pewno.

Później mówiłem, że ciekawie się tutaj żyje, tak daleko od czegokolwiek, skoro szliśmy już dość długo i niczego wokół nie było, wszędzie same pola. Ty na to, że ludzie tu chyba pracują na swoim, no bo, jak inaczej. Tak mogłaby wyglądać wieczność, pomyślałem. Gdyby tylko całego tego obrazu nie zakłócał zmienny klimat Podhala. Spokojniej bywa tutaj tylko przez krótką chwilę lata, na przełomie lipca i sierpnia, kiedy wszystko staje w upale.

Bezkresne pola, kojąca monotonia takich samych dni, skromne życie uzasadniające się samo przez siebie. Tym właśnie musi być świętość. To jest właśnie zbawienie. Praca na swoim, odpoczynek na swoim, bez zbędnej gonitwy czy szukania czegokolwiek poza własnym skrawkiem ziemi. Siódmy dzień, shalom. Tak to sobie wtedy wyobraziłem.

Czy widziałaś to podobnie? Mogłem już wtedy cię o to zapytać, a tego nie zrobiłem, skoro to nie takie ważne, przynajmniej nie tak, jak droga przed nami. A przecież po czasie, zwykle za późno, uzmysławiamy sobie, że to właśnie te najmniej istotne sprawy stanowią tkankę naszego życia. To do nich wracamy przede wszystkim, po miesiącach i latach, jako do spraw, które nas ze sobą łączyły lub miały połączyć.  

Rozejrzeliśmy się wokół, a gwałtowne podmuchy nadal szarpały twoimi włosami i błękitną sukienką. Wciąż widzę, jak przeczesujesz dłonią włosy, odrzucając je za siebie równie stanowczym gestem, z jakim wyciągałaś twarz ku niebu i szłaś w ten sposób, z wysoko podniesionym czołem, tak jakbyś chciała siłą przedrzeć się przez nacierający na nas wiatr.

W pełnym świetle dnia twoja skóra była gładka i blada. Pomyślałem wtedy o tym, że ciało jest błogosławieństwem, jego widok, oddychanie i dojrzewanie, i wszystkie inne widzialne przejawy życia, które teraz jeszcze jaśnieją młodością, z czasem muszą się zużywać, dzień po dniu, rok po roku, choć przecież do końca swojego istnienia będą zapraszały do spotkań.

Jesteśmy wystawieni na wzrok i dotyk. Tym właśnie jest ciało: wystawieniem, byciem widzialnym i osiągalnym. Czy naprawdę konieczne jest, żebyśmy oddali to wszystko ziemi, z której jesteśmy, po to, aby kiedyś zbierać plon czegoś lepszego? Ale kiedy czujemy to zmęczenie, takie jak teraz, i pewnie takie jak wtedy, gdy sami opadamy dojrzali jak jabłka na jesieni, zaczynamy tęsknić do tego innego ciała. Czekamy na to, co ma przyjść.

Nie wiem tylko, co z nas będzie, i ile z nas pozostanie wtedy, gdy któregoś dnia padniemy w ziemię, aby – jak ufam, i chyba ufałaś tak razem ze mną – wyrosnąć na nowo, w jakimś pełniejszym podobno kształcie? Jak mógłbym zachować spokój, kiedy myślę o tym, czego nie widziało oko i nie słyszało ucho... Z drugiej strony podobno tam, gdzie jest inaczej, to prawdziwy dom, także dla naszego ciała. Wracamy do miejsca, które całkowicie nas przerasta, a więc również my sami staniemy się czymś, co nas przerośnie; cóż za paradoks.

Niejednokrotnie z pewną zachowawczą troską zastanawiałem się nad ciałem, tym tutaj, które mamy i które tak ochoczo wszystko chłonie. Czy tym nowym ciałem też będziemy czuli zapach i karmili się barwami? Czy cię tam rozpoznam, właśnie taką, jaką dajesz się poznać tutaj, w drodze pod górę w kierunku kościoła?

Podobno to nowe ciało będzie nim bardziej, jeszcze bardziej, choć inaczej. Dziwnie jest o tym rozmyślać, tak silnie odczuwając to, czym obdarzyła nas natura. Ale, przyznam, patrząc tam wtedy na ciebie, zdało mi się, że gdzieś tam w środku wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Staniemy się ponoć bardziej ciałem, a zarazem mniej ciałem, bo z jednej strony chodzi o naturę duchową, a z drugiej prawdziwszą niż ta przemijająca...

Wyobraziłem sobie jabłka z naszego sadu, pod koniec lata już poobijane, pękające na zewnątrz, a w środku niebywale słodkie, nie tak twarde, jak wcześniej, niektóre nawet tak miękkie, że zębami trafiało się prawie wyłącznie na miazgę. Nie jesteśmy jakoś bardzo różni od tych jabłek, pomyślałem.

Wczoraj znaleźliśmy nad oczkiem wodnym, w trawie, skorupkę jajka, bielejącą na słońcu pękniętą formę, z której niedawno coś się wykluło, aby włączyć się we wspólny z innymi istotami nurt życia. Ale też umierania, bo wszystko, co się rodzi, przychodzi na świat po to, aby dotrzeć do kresu. Przykucnęłaś nad skorupkami, zastanawiając się, do którego z ptaków mogły należeć. Twoje włosy opadały wolno, mieszając się z wysoką trawą. O zachodzie wydawały się czerwone, prawie tak samo, jak łuna na niebie, która przypominała mi w tamtym momencie przedarcie w materiale albo ranę w boku Zbawiciela. 

Przyciągnął nas ten widok pustej skorupki pozostawionej nad wodą. Teraz ona, kiedyś podobnie położy się ciało, już bez życia, opuszczone, w trawie, przy drodze, ogrzewane słońcem. Tak trzeba, taka jest kolej rzeczy. A może to wszystko jedynie zużywanie, kruszenie, pękanie i wychodzenie na światło tego, co kryje się w środku. Może to życie wcale się nie kończy, ale się uwalnia, raz za razem, aż do ostatniego dnia. 

Pozostało mi tylko wierzyć na słowo, pamiętając o obietnicy tego, że będziemy przemienieni, i kiedyś całe to przemijanie będzie już tylko wspomnieniem starej natury, chociaż nigdy przed sobą nie ukrywałem, że to, co niewiadome, choćby nawet najwspanialsze, zawsze wywoływało we mnie lęk i smutek. Tak jakby wieczność ze swoim cudownym „ani oko, ani ucho” miała mimo wszystko pozbawić mnie tożsamości. Coś trzeba zostawić, jakąś pustą skorupkę jajka albo ziarna, a przecież jesteśmy nie tylko duszą, nie tylko tym, co w środku, ale także ciałem, które mamy.

O ile staniemy się ubożsi, kiedy duch na zawsze wchłonie zmysły, poprzez które nieustannie prowadzimy głębokie rozmowy ze światem... Ale podobno właśnie możemy być spokojni. Nie zostanie utracone nic z tego, czym jesteśmy naprawdę. 

W lecie już jest jakoś jesień, a w ziarnie kryją się żniwa. W pogodnym niebie zawarta jest burza, w poranku jest wieczór, i wszystko w ogóle zdało mi się wtedy jednością. Wyobraziłem sobie, że nasza droga poza doczesność nie będzie nagłym zerwaniem, ale łagodnym wpłynięciem przez to, co znamy, do tego, czego nie znamy, choć, jak się pewnie okaże, zawsze właśnie do tego wzdychało wszystko to, czym jesteśmy.   

Droga jest prosta, bez rozwidleń czy zakrętów, może nieco długa i lekko pod górę. Ale to my nią idziemy, nie kto inny.  

2. 

Szliśmy dalej, a kościół był już coraz bliżej. Krople uderzały w suchą ziemię, uwalniając przyjemny zapach, którego nigdy nie byłem i w sumie nadal nie jestem w stanie dokładnie nazwać. Zwykle myślę wtedy o piasku, raptem przypominam sobie, że tam jest, wciśnięty w dziury i szpary na drodze. Ale czuję też zapach wody, jakby źródła tryskającego z kamieni. Woń trochę rdzawa, a przecież przyjemna.

Na niebie pojawił się granat, a na ziemi złoto. Nasze ciała zostały otoczone jaskrawym blaskiem, wpisane w kontrast pomiędzy słońcem przed nami, a nacierającą z tyłu ciemnością. Spojrzałem na ciebie, chcąc przyjrzeć Ci się w tym świetle. Zobaczyłem na twojej szyi zaczerwienienie, może to z powodu ukąszenia owada, którego nie zauważyłaś, może z powodu słońca, które opala zroszone mżawką ciało, a może to tylko reakcja alergiczna. Gładka, blada przestrzeń, tylko nieznacznie naznaczona liniami i rysami dojrzałości, lekko opalona, bliżej obojczyka niewielka czerwona wysypka. Skóra ukochanej.

Po polu jeździł traktor. Człowiek kończył pracę, wyraźnie spiesząc się do domu; nie chciał, żeby nie złapał go deszcz. Zrobiło mi się żal, że lato dogasa. Myślałem, że pozostanie z nami trochę dłużej. Dni, w ciągu których świat stygnie, są wprawdzie najlepsze, ale trwają zdecydowanie za krótko. Nie można się nimi cieszyć w pełni, skoro poczucie, że czas jest krótki, staje się bardziej dojmujące, tak że lada chwila trzeba będzie przygotować się na chłód.

Przyspieszyliśmy kroku. O tej porze deszcz jest już zimny i przenikliwy, nie taki, jak w pełni lata albo późną wiosną. Ten zapowiadający jesień, staje się nieprzyjemny, taki, przed którym lepiej się schować. A wiatr? Wieczorami, kiedy powieje… A nad ziemią zacznie unosić się wilgotna mgła.

O tej porze roku, kiedy trzeba przygotować się na zimniejsze dni, też mam swoje nawyki, mocno różniące się od tych, które cechują celebrację lata. Przestaję sięgać wtedy po pewne książki, sięgam po inne. Wpuszczam do pokoju trochę chłodu wieczoru, słuchając Roya Wooda albo „White City” Pete’a Townshenda, ale omijam ludowych poetów i nie wyobrażam sobie życia jako podróży autostradą. Za oknem coraz częściej obserwuję wielkie uśpienie, a wtedy myślę już raczej o melancholii, a nie o wolności. Zgłębiam ją, kontempluję jej głębię. Swoboda zaczyna mnie irytować. Spotykam się z przyjaciółmi, najlepiej sam na sam, opuszczam ich samotnie późną porą. Z wiadomych względów nie udaję się wtedy nad rzekę. Wbrew pozorom wiele się zmienia.

Kiedy łapię się na tym, że adapter coraz częściej wydobywa z głośników frazy „Black Widow’s Eyes”, to wiem już na pewno, że lato odeszło:

 

You jumped out of an alley

With surprise in your black widow's eyes

I was prepared to be unprepared

Been preparing for lights

  

Szczerze mówiąc, nie lubię zmian pór roku. Nigdy nie lubiłem. Jej kontemplacja przychodzi zawsze jako trudny przymus, nie napawa zachwytem, odczuwanie tych przemian wiąże się z jakimś rodzajem egzystencjalnego lęku. Coś mija, a ja znowu muszę godzić się na burzenie starych i budowanie nowych wartości fundamentalnych wokół całkiem innych spraw. Wyrywam i sadzę, staję się trochę kimś innym, czuję to. Przez najbliższe miesiące nie będę mógł już być dzieckiem lata. 

A może na tym właśnie polega wieczność: to współistnienie wszystkich tych stanów i nastrojów, tego, który ma się wiosną, latem, jesienią i zimą... Równoczesność tego, kim się jest podczas narodzin i śmierci, odrodzenia i więdnięcia. Może ta cykliczność wprowadza nas właśnie w tę równoczesność?

Trzeba było jeszcze trochę przejść. Ale mogłem już dostrzec stamtąd belkę z drzewa świerkowego, ustawioną nad wejściem do kościoła, z wyrytym napisem: pater amat vos quia vos me amastis. „Ojciec sam was miłuje, ponieważ wyście Mnie umiłowali”. Po obu stronach drewniane rzeźby, po prawej Maryja, po lewej Józef z dzieciątkiem Jezus na ramionach. Stali tam jak gospodarze tego miejsca, jakby chcieli nas przywitać pełnią swojej gościnności. Wyobraziłem sobie, że mówią:

– Pódźcie, prentko, chowajcie sie, i zamykojcie za sobom, bo zaroz lunie.

Znaleźliśmy się już na progu. Na naszych ubraniach coraz więcej śladów wody. Twoje włosy zroszone deszczem, wygięte na końcówkach od wilgoci. Na szyi ciarki. Buty trochę zmoknięte. Ale już wiedziałem. I ty też wiedziałaś: zdążyliśmy przed ulewą.

3.

Zawsze w przeddzień wyjazdu mówiłaś coś w rodzaju:

– W garnku zostało jeszcze trochę ze wczoraj, dobrze, jakbyś dziś skończył.

Albo:

– Zostawiłam ci w lodówce tiramisu. Może siedzieć najdalej do wtorku, to nie zapomnij.

W środku znajdowałem zwykle więcej, niż zapowiadałaś, ale ciebie już nie było, i zapadała cisza. Jadłem w ciszy, czytałem w ciszy, nawet muzyki słuchałem, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, w atmosferze tej samej ciszy. Wtedy musiałem puścić, choćby tylko raz, „A Little Is Enough” Townshenda. To piosenka na takie dni.

Sam nigdy bym się nie zdecydował na pracę, w której muszę co jakiś czas wyjeżdżać, tak, jak ty, na kilka dni, albo nawet dłużej. Wolę monotonną codzienność, jestem człowiekiem zbyt mocno przywiązanym do zastępczych form bezczasu. Jednocześnie traktowałem twoje wyjazdy jako swego rodzaju Boską konieczność. Była to dla mnie wola nieba, coś metafizycznego, nie walczyłem z tym. Myślałem, że może miały mnie przygotować do tej najboleśniejszej rozłąki, którą jest odchodzenie bliskiej osoby. Ale obrazowało również chwalebny powrót, o którym zapewnia nas nadzieja.

„Jeżeli ziarno rzucone w ziemię nie obumrze”... Ale jeśli pęknie i rozłoży się w ziemi, wtedy „przyniesie plon obfity”. Wracałaś z torebkami różnych herbat, które pozbierałaś w podróży, a których nie można było znaleźć tutaj.

4.

Msza była cicha. Nie tylko w tym znaczeniu, że była to akurat cicha msza, mówiona, a nie śpiewana, ale przede wszystkim dlatego, że w trakcie nabożeństwa dało się odczuć atmosferę skupienia, która tak dobrze współgrała z milknięciem natury.

Ulewa zamknęła wiernych w kościele, zatrzaskując za nimi cały istniejący świat. Spokój roznosił się echem pomiędzy białymi ścianami, odbijał się od kolumn, świec, uświęconych obrazów, a po każdym wezwaniu zostawiał chwilę ciszy. Słowa padały z ust lektora powoli; rzeczywiście padały, bo dało się odczuć, że zachowują ciężar, jeszcze chwilę dźwięczą, kiedy są wypowiadane. Czytania były niespieszne, podobnie jak gesty kapłana, ruchy dłoni, znaki krzyża.

Pierwsze czytanie wymowne, zwłaszcza teraz, kiedy lato odchodzi. „Nie chcemy, bracia, byście trwali w niewiedzy co do tych, którzy umierają, abyście się nie smucili jak wszyscy ci, którzy nie mają nadziei”. W tych stronach niebawem zaczną się pewnie zbiory. Jesienne żniwa to jakaś granica, znamię końca, chociaż chodzi w nich przecież o spożycie owoców.

Pamiętasz, byliśmy tutaj w ubiegłym roku, akurat w niedzielę Przemienienia Pańskiego. „Tam przemienił się wobec nich”. Świat jeszcze nie został przemieniony, wszystko nadal trwało tak, jak zawsze, rosło, dojrzewało, nabierało słodkich soków i bolało. Ale On się wtedy przemienił, zrobił wyrwę w czasie i wieczności, a wraz z Nim lniane włókna Jego szaty. Wieczorem chodziliśmy po ogrodzie przy kościele, nad figurą Chrystusa i góry Tabor otwierało się gwieździste niebo. Lato było ciepłe, choć o tej porze docierał już do nas chłodny wiatr znad jeziora.

Miałem wtedy sporo wewnętrznych dylematów. Krótko przed niedzielą Przemienienia odeszła nasza kotka, bardzo szybko i niespodziewanie, nikt właściwie nie wie, z jakiej przyczyny, czy użądlona przez szerszenia, czy może zatruta substancją, która zawieruszyła się w trawie ogrodu w trakcie remontu. Obserwowaliśmy jedynie jej dwugodzinne konanie, bezradni, pośrodku nocy. Żadne z nas się nie spodziewało, że ten dzień, leniwy i słoneczny, doprowadzi nas do tego doświadczenia. Zanim kotka skonała, jej małe ciałko kilkukrotnie przeturlało się po podłodze, zupełnie tak jak wtedy, gdy zapraszała do zabawy, a po pokoju rozniosło się dwukrotne miauknięcie, w którym usłyszałem jęk całego stworzenia.

Podobno zwierzęta domowe w chwili konania nie są świadome tego, że odchodzą. Przynajmniej nie w tak, jak człowiek. Mnie się jednak zdało, że tymi dwoma miauknięciami kotka usiłowała dać mi do zrozumienia, że to koniec, jest wdzięczna za próby ratowania jej życia, ale już nie trzeba się starać, nieprzyjaciel opanował to ciało, nie ma odwrotu. Wcześniej wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczyma, wyraźnie prosząc o pomoc. Później jej wzrok był inny, miał w sobie zarówno ból, jak i wdzięczność.

Zanim choroba uderzyła po raz ostatni, pogłaskałem naszą kotkę pod szyją, tak jak zawsze lubiła. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego mam być kimś lepszym niż Bóg. Zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby ją ocalić. Dlaczego Ten, który ma wszelką moc, nie zrobił tego samego? Dlaczego nie okazał się sprzymierzeńcem moich starań? Pocieszałaś mnie, cytując słowa Pisma o tym, że „ani jedno stworzenie nie padnie na ziemię bez woli Ojca”. Ja jednak ciągle myślałem o tym, że „wiele może usilna modlitwa sprawiedliwego”, i nie mogłem się pogodzić z tym, że to już koniec. Że mogłem bardzo niewiele.

Przez następne dni czułem się zagubiony. Po raz kolejny nie byłem w stanie przyjąć tego, co nazywamy nieuchronnością. Nie wiedziałem już, jak można zaufać Ojcu, który tak nas zostawia. Kotkę znalazłem przecież przypadkiem, na klatce schodowej nieopodal wejścia do ogrodu. Miała sparaliżowane łapki, więc nie mogąc wejść po schodach do mieszkania, wtuliła się w moje buty. Wyglądało to tak, jakby w ten sposób chciała poczuć bliskość swoich właścicieli.

Mówiłaś, że odchodzenie to też część Bożego planu. Od tego nie ma odwołania, jeśli nie dziś, to jutro. Bóg pozwala nie tylko na życie, ale też na śmierć, choć ostatecznie będzie tylko życie. Pomyślałem wtedy, że jeżeli jutro nadchodzi tak szybko, to w zasadzie już dziś można uznać siebie za umierających. Tutaj mamy do czynienia ze śmiercią, odpowiadałaś z niestrudzonym spokojem. A jeśli jest śmierć, to wcześniej coś ją musi wywołać. Ukąszenie, zatrucie, choroba, właściwie wszystko jedno. Ostatecznie skutek jest zawsze ten sam.

Nie chciałem tego wszystkiego słuchać. Wolałem zobaczyć jeden z tych cudów, o których wielokrotnie czytałem w Ewangelii. Zamiast tego musiałem zderzyć się z „jękiem całego stworzenia, które cierpi bóle porodu”. I chociaż dalej czytałem o tym, że ta marność to jednocześnie nadzieja, to nie mogłem się zdobyć na poddanie wyrokom nieba. Ukojenie przyszło później, wieczorem, w kościelnym ogrodzie, pod figurą Chrystusa na górze Tabor. Horyzont na nowo się otworzył. Nie wiem, jak. Nie przyszła do mnie żadna budująca myśl, w dalszym ciągu nie pojmowałem, dlaczego musiało się stać to, co się stało. Po prostu opanowało mnie poczucie, że wbrew wszystkiemu, wszystko będzie dobrze. 

Rok później znaleźliśmy się w tym samym miejscu, słysząc w czytaniu o tych, którzy pomarli, i o tych, którzy żyją, i czekają na tych, co odeszli, tak jakby wyjechali, zresztą na parę krótkich chwil, a w tym wszystkim ważne, „aby się nie smucili jak wszyscy ci, którzy nie mają nadziei”. Kiedy sprzed ołtarza wybrzmiało sursum corda, okna kościoła były już w kolorze ciemnego granatu. Ponad ołtarz uniosły się dłonie kapłana, a w nich okrągły kawałek chleba. Oboje przystąpiliśmy tego dnia do komunii.

Oboje czekaliśmy na przeświecenie.

Michał Gołębiowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.