Rzeczywistość jest także czymś, co nas przewyższa. Zatrzymała mnie wczoraj przebijająca się przez drzewa czerwień słońca, od zawsze taka sama, a za każdym razem nowa.
Któregoś upalnego popołudnia usiadłem pod drzewem, które dało mi cień. Zdumiewające jest to bezinteresowne „ofiarowanie”, które wynika ze stworzenia, a ściślej – z samej struktury istnienia.
Może wola Boga, który jest miłością, nie dzieje się „gdzie indziej”, zawsze „gdzieś tam” i „kiedyś”, ale właśnie tutaj i teraz.
Wcześniej w duszy panowała ciemność i niewiedza. Usiłowania rozstrzygnięcia spraw tworzyły tym większy zamęt. Zabiegasz i martwisz się o zbyt wiele – rozległ się głos. – A tylko jedno jest potrzebne (Łk 10,41-42).
Ten krótki medytacyjny tekst zapowiada zbliżające się wydanie nowej książki Michała Gołębiowskiego.
W 1969 roku, uznanym później za duszny i prażący zenit epoki pokoju i miłości, z tłoczni płyt winylowych wyszedł album Ballad of Easy Rider grupy The Byrds.
Pokój nie pojawia się jednak od razu, jakby za sprawą jednorazowego wysiłku woli. Rodzi się raczej powoli, czasem w trudzie, a czasem w radości, zaś dojrzewa wówczas, gdy człowiek umniejsza swój ludzki sposób myślenia.
Trzy słowa: ciągłość, droga i horyzont. Wszystkie one miałyby stanowić określenia lub obrazy świadomości, która nie dzieli się, lecz trwa.
Jest więc jakiś obiecany „spokój”, tak jak jest „widzenie”. Nie byłoby go wówczas, gdyby ostatecznie rzeczywistość pozostawała nierozpoznana.
Przepojenie złem skazuje szatana na bycie cieniem, dokładnym przeciwieństwem tego, co ewangelia nazywa życiem w pełni.
Wiara, nie odrzucając tego, co powierzchowne, dociera do wnętrza rzeczywistości. Jest jakby jego tętnem.
Historia literatury dawnej zna dwa wielkie egzystencjalne znużenia: przejmującą pustkę, którą odkrył w sobie św. Augustyn oraz smutek Hamleta.
W świecie pop-artu metafizyka była martwa i nieobecna. Człowiek pozbawiony dotychczasowego oparcia dla swojej egzystencji, zaczął – jak mówi tytuł słynnej powieści Roberta Musila – tracić „właściwości”.
I jest to, jak sądzę, zaskakująca lekcja, którą można wynieść z postmodernizmu i nihilizmu.
W świetle krytyki marksistowskiej chrześcijaństwo u swojego zarania stanowiło swoisty ruch rewolucyjny.
Po „śmierci Boga” nadeszła bowiem śmierć człowieka, który rozwiał się, niczym „oblicze z piasku na brzegu morza”.
To, co w ramach scenicznego performansu miało wartość niemal równą życiu, poza sceną okazuje się zbędnym rupieciem.
W dzień świętego Bernarda niebo było czyste. Kopy siana schły na słońcu, cicho falował czas, a ja, oparty o płot, mówiłem przechodzącym ludziom: „dzień dobry”. Mijali mnie, odpowiadając: „dzień dobry”.
Komentarz z serii vlogowej Michała Gołębiowskiego.
Ostatnie dwa tomy wierszy Kasprowicza, Księga ubogich (1916) oraz Mój świat. Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle (1926), należą do najbardziej pogodnych dzieł literatury polskiej.
W ruchu kontrkulturowym lat 60. korzystano z dobrobytu wypracowanego przez rodziców, ale wyrażano przy tym obawę przed popadnięciem w konsumpcjonizm, tak bardzo wrogi najgłębszym dążeniom „ja”.
Cios, pistolet, pastelowo czerwona krew. Kiedy w hotelu zostaje dokonane morderstwo, a tajny agent osuwa się na podłogę, słychać myśli Pauli, aktorki, reżyserki i sprawczyni całego zajścia: „Nareszcie fikcja zawładnęła rzeczywistością".