Liturgia
2017.12.19 08:52

Antonina Karpowicz-Zbińkowska - Ankieta 10 lat Summorum Pontificum

Pobierz pdf

fot. Paweł Kula

fot. Paweł Kula

Jakie owoce SP widzi Ksiądz/Siostra/Pani/Pan w swoim środowisku po 10 latach od publikacji dokumentu?

 

Zacznę najpierw od owoców, które motu proprio Summorum Pontificum wydało w moim życiu osobistym. Takim najbardziej zauważalnym owocem jest tęsknota za Mszą świętą w ciągu tygodnia. Przez cały tydzień nie mogę się doczekać niedzieli. Dla mnie to jest nowość, bo do tej pory zdarzało mi się w momentach duchowych uniesień co najwyżej tęsknić za samą Komunią świętą. W słabszych zaś momentach uczestnictwo we Mszy było dla mnie po prostu uciążliwym obowiązkiem, który trzeba „odcierpieć”. Tak, właśnie cierpieć, przez wiele lat przyjmowałam za oczywiste takie wyjaśnienie, często słyszane w kazaniach, że obecność na coniedzielnej Mszy jest wyrazem naszej wierności Bogu. Aby zaś udowodnić tę wierność, należy właśnie cierpieć, coś poświęcać, czegoś się wyrzekać. „Teologia cierpienia podczas Mszy” – tak można by nazwać tę moją racjonalizację tego, czego doświadczałam przez lata.

A czego doświadczałam? Otóż Msza w nowej formie jest dla mnie, w takim najbardziej powierzchownym odbiorze, połączeniem nudy z męczącym rytuałem naprzemiennego wstawania i siadania. Do tego często dochodzą różnego rodzaju rozpraszające wrażenia, np. zażenowanie z powodu poziomu zagajeń ze strony celebransa, poczuwającego się wciąż do wypełniania w tej Mszy roli gospodarza domu, a więc dbającego o to, by przypadkiem nie zagościła krępująca cisza.

I wreszcie główne źródło cierpienia: fatalna muzyka liturgiczna, słodkawo-mdłe pieśni; z dzieciństwa pamiętam parafialnego organistę beczącego baranim głosem, pamiętam też przymus skierowany do ludu: „śpiewajcie, śpiewajcie, kto nie śpiewa pieśni, ten nie włącza się w liturgię”. Ale pieśni kościelne były tak strasznie brzydkie, że na fali nastoletniego buntu postanowiłam po prostu ich nie śpiewać. Do dziś w nowej Mszy nie śpiewam nic poza częściami stałymi i kilkoma starymi pieśniami, które i tak bardzo rzadko zdarza się usłyszeć.

Ktoś mógłby powiedzieć, że muzyka kościelna jest czymś drugo- czy trzeciorzędnym. Fakt, nie stanowi ona istoty Mszy, niemniej jest jej integralną częścią, o tym zaś mówi sam Sobór Watykański II[1]. Tymczasem ta estetyczna męka była dla mnie przez wiele lat autentycznym cierpieniem. Oczywiście, że do takiego cierpienia człowiek może się przyzwyczaić, zwłaszcza jeśli nie zna innego stanu, nie zna braku takiego cierpienia.

A jednak czyż nie jest czymś absurdalnym, że podczas spotkania z Panem Bogiem, podczas tego czasu, który ma być Jemu oddany, nie możemy zajmować się niczym innym, jak tylko „powściąganiem” swoich (rzekomo) osobistych gustów estetycznych? Traktowane są one jako jakieś rozpasanie, rozwydrzenie, a więc musimy podczas liturgii nieustannie się karcić i samobiczować za owo wewnętrzne obrzydzenie. Nieczułość zaś na ową brzydotę w tym układzie pojmowana jest właśnie jako cnota, którą należy w pocie czoła w sobie wypracować. Czy sytuacja ta nie jest jakimś postawieniem wszystkiego na głowie?

Moja droga do odkrycia starej Mszy była więc drogą estetyczną. Zdaję sobie sprawę, że taki sposób dojścia do niej jest narażony na krytykę, tradycjonalistów oskarża się bowiem o płytki estetyzm. Niemniej już Platon pokazał w Uczcie, że piękno i umiłowanie go jest drogą do poznania i umiłowania samego Piękna, a przez nie zaś drogą poznania i umiłowania samego Boga. Skoro zaś człowiek jest istotą zmysłowo-umysłową, więc także i jego poznanie jest zmysłowo-umysłowe, czyli nie poznaje on inaczej, jak w pierwszej kolejności przez zmysły, zatem zawsze szuka piękna i na nim te zmysły zawiesza. Naturalną więc koleją rzeczy stara Msza urzekła mnie tym odczuciem ulgi, że oto w niej zabrano ode mnie te moje udręki: poczucie zażenowania oraz obrzydzenie brzydotą. Już sam brak tego cierpienia był prawdziwą rozkoszą.

Dopiero dużo później doszedł do tego zachwyt nad tym pięknem, które zobaczyłam w gestach celebransa, w harmonii i dostojeństwie całego rytuału, wzruszającą wymowę i symbolikę drobiazgów, takich jak chociażby pocałunki składane na dłoniach kapłana. Prawdziwym dreszczem jednocześnie grozy i zachwytu napełnił mnie widok ministrantów stojących po obu stronach ołtarza ze świecami podczas Komunii wiernych, którzy stali tak niczym anielscy świadkowie przed Bogiem w trakcie udzielania tego pokarmu na życie wieczne.

Jeśli zaś do tego zdarzy się, że muzyka podczas tej Mszy będzie piękna, nie ma niczego bardziej krzepiącego i dającego wrażenie harmonii: oto dzieje się Cud, którego nie widzimy, bo jest zakryty przed naszymi oczami, ukryty pod postacią chleba i wina, więc tylko przyjmujemy jego zaistnienie w wierze, a zarazem nasze zmysły nie są ukrzyżowane, bo zaspokojone są tym pięknem, w które ten Cud jest oprawiony: w piękną liturgię. Cóż za jedność poznania! Niemal nie do osiągnięcia, niestety, w nowym rycie.

Tak więc moja droga wiedzie od estetyki, ale przez zapewnienie odpowiednich warunków prowadzi do kontemplacji, która poprzednio była niemal jakimś heroicznym wyczynem. A więc ta droga wiedzie przez estetykę do poznania teologicznego.

Natomiast owocem Summorum Pontificum, który widzę dla Kościoła powszechnego, jest rozwiązanie nierozwiązywalnego dotąd dylematu, o którym pisze w swoich rozważaniach na temat współczesnego stanu muzyki kościelnej kard. Josef Ratzinger: z jednej bowiem strony Sobór Watykański II zobowiązuje nas do otaczania opieką skarbiec muzyki kościelnej[2], z drugiej strony praktyka liturgiczna wyklucza jej używanie w liturgii. Opisywałam to w innych miejscach, problem sprowadza się do tego, że dawna muzyka liturgiczna pisana była do starej Mszy, nie da się więc jej z powodzeniem używać w nowej Mszy, bo jest ona z nią niekompatybilna. Zaburza zatem akcję liturgiczną, brzmi rzeczywiście jak dłużyzna i potępiane wielokrotnie „koncertowanie”. Gdy jednak ta sama muzyka zostaje użyta w starej liturgii – wszystko łączy się ze sobą harmonijnie, niknie wrażenie koncertowania, jest doskonałe dopełnienie.

Summorum Pontificum zrównując obie formy rytu, otworzyło drogę do wypełnienia zalecenia Soboru, i to wypełnienia godnego, a więc do używania skarbów muzyki kościelnej zgodnie z jej przeznaczeniem – w ramach liturgii, a nie tylko „in vitro” – na koncertach. Summorum Pontificum jest tym dokumentem, który ratuje spuściznę muzyczną Kościoła. Obyśmy zatem skorzystali z tej szansy, jaką on nam daje.

 

Antonina Karpowicz-Zbińkowska

 

[1] KL 112: Tradycja muzyczna całego Kościoła stanowi skarbiec nieocenionej wartości, wybijający się ponad inne sztuki, przede wszystkim przez to, że śpiew kościelny związany ze słowami jest nieodzowną oraz integralną częścią uroczystej liturgii.

 

[2] KL 114.Z największą troskliwością należy zachowywać i otaczaćopieką skarbiec muzyki kościelnej.

 

Wszystkie głosy w ankiecie:

Ks. Bartosz Gajerski
Marcin Gola
Dawid Gospodarek
O. Tomasz Grabowski OP
Ks. Krzysztof Irek
Antonina Karpowicz-Zbińkowska
Ks. Jeffrey R. Keys
Bogusław Kiernicki
O. Mark Kirby OSB
Ks. Andrzej Komorowski FSSP
Ks. Dariusz Kowalczyk SJ
Peter Kwasniewski
Justyna Melonowska
Teresa Milcarek
Ks. Jakub Raspaj
Arkadiusz Robaczewski
Ks. Adam Ryński
Ks. Jarosław Tomaszewski
Tomasz Warowny
S. Maria Assunta Wąchała FI
Kinga Wenklar
Elżbieta Wiater
Ks. Maciej Zachara MIC

 


Antonina Karpowicz-Zbińkowska

(1975), doktor nauk teologicznych, muzykolog, redaktor „Christianitas”. Publikowała w „Studia Theologica Varsaviensia”, "Christianitas", na portalu "Teologii Politycznej" oraz we "Frondzie LUX". Autorka książek "Teologia muzyki w dialogach filozoficznych św. Augustyna" (Kraków, 2013), "Zwierciadło muzyki" (Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2016) oraz "Rozbite zwierciadło. O muzyce w czasach ponowoczesnych"(Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2021). Mieszka w Warszawie.