Pismo
2014.05.30 09:53

Archipelag ortodoksji radykalnej

archipelag ortodoksji radykalnej

Zanim opublikujemy odpowiedź Macieja Tryburcego na polemiki Michała Barcikowskiego ("Radykalnej Ortodoksji warunek konieczny") i Tomasza Dekerta ("FSSPX a archipelag ortodoksji") przypominamy obszerne fragmenty tekstu Pawła Milcarka z Christianitas 19-20/2004 ("Katolicy - nowa mapa), w którym pojawiła się idea archipelagu ortodoksji radykalnej, przywołana przez Tryburcego ("Tradycjonaliści w postchrześcijańskim świecie").

 

Archipelag ortodoksji radykalnej

W samym środku tegorocznej jesieni katolicy w Polsce dowiedzieli się z depeszy Katolickiej Agencji Informacyjnej, że „biskupi zdecydowali”, iż komunię świętą będzie można przyjmować nie tylko bezpośrednio do ust, jak dotąd, lecz i do ręki. Kilkadziesiąt godzin później „Nasz Dziennik” poinformował, że według rzecznika prasowego episkopatu treść depeszy nie jest zgodna z prawdą, a w najbliższym czasie żadne zmiany nie nastąpią. Po kilku dniach Biuro Prasowe Episkopatu wyjaśniło, że sprawa jest dopiero „przedmiotem dyskusji”. Rejestrując tę serię sprzecznych sygnałów, nawet niewprowadzony obserwator mógł się zorientować, że chodzi o coś delikatnego, ważnego i będącego przedmiotem kontrowersji: tu ktoś coś forsuje, a tam ktoś się przed tym niemrawo broni.
Spór o komunię na rękę dotyczy sprawy wielkiej wagi dla każdego katolika rozumiejącego swoją wiarę i rolę znaków liturgii w jej kształtowaniu. Chodzi o uszanowanie Chrystusa przyjmowanego w eucharystii, o gest szacunku, który wyraziście, na co dzień i bez słów powie, że tu przyjmuje się Boga, a nie tylko bierze posiłek. Dlatego sądzę – w zgodzie z wypowiedziami wielu autorytetów Kościoła i w duchu zastrzeżeń Rzymu – że wprowadzanie dziś, po wszystkich złych doświadczeniach z tą praktyką na Zachodzie, zbanalizowanej formy podawania komunii do ręki jest elementem desakralizacji liturgii, ściągającym przewidywalne ryzyko strasznych nadużyć.


Kryzys wiary wśród katolików
Spór o komunię na rękę jest fragmentem większego sporu o Kościół, toczącego się od czasu Soboru Watykańskiego II. Ekumenizm, wolność religijna, reforma liturgii, dialogi międzyreligijne, kapłaństwo kobiet, ministrantki, antykoncepcja, udział katolików w życiu publicznym – we wszystkich tych kwestiach biegunowo różne stanowiska wyrażają moderniści-liberałowie i tradycjonaliści-konserwatyści. Pierwsza ze stron powołuje się nieustannie na ducha „rewolucyjnego soboru”, druga woli zwykle sięgać do wcześniejszej tradycji albo – zgodnie z życzeniem papieża – chce „interpretować sobór w świetle tradycji”. Jest to równocześnie starcie dwóch rozumień chrześcijaństwa, dwóch interpretacji jednego soboru i dwóch „kultur katolickich” – uformowanych bądź w oporze względem nowoczesnych ideologii, bądź w nadziei na adaptację do „ducha nowych czasów”. ”. Jedni są uważani za „partię porządku”, drudzy – za „partię zmiany”.


Oczywiście najłatwiej jest powiedzieć – jest to zresztą pokusa, której ulega wiele osób – że w tej konfrontacji prawda i słuszność „leżą gdzieś pośrodku”, między „skrajnościami”. To brzmi dobrze i może oznaczać chwalebną próbę przekroczenia bratobójczej konfrontacji, zapiekłej od uraz. Niestety z reguły w zapleczu takich ogólnie słusznych twierdzeń leży zwykły brak zdania lub rozeznania, a czasami lękliwy centryzm – obawa przed posiadaniem poglądów na tyle wyrazistych, że publicznie identyfikowanych w kategoriach „konserwatyzmu” lub „liberalizmu”. Z pewnością te etykietki bywają uproszczeniem, można ubolewać nad ich pochodzeniem z polityki, ale lepiej nie uciekać przed nawet uproszczonymi etykietkami za cenę utraty wyrazistości przekonań – a czasem i za o wiele wyższą cenę.


Jako osoba zaangażowana w tym sporze z pełnym przekonaniem po stronie tradycjonalistycznej, jestem równocześnie jak najdalszy od sądu, że racja jest tu wyłączną własnością jednego z zapiekłych integryzmów – postępowego czy konserwatywnego. Wyrażam nadzieję, że konkurencją dla dwóch skrajnych stanowisk - zapiekłych od uraz i uskrajnianych w ciągu lat wojny pozycyjnej – stanie się pewnego dnia wyrazista, precyzująca i wyważona autorytatywna interpretacja kościelna.
Tak to wygląda z perspektywy logiki czystych idei i wielkich burz w Kościele powszechnym. Czy docierają one do Kościoła w Polsce? W pewnej mierze tak, lecz w sposób specyficzny.


Stwierdzenie, że „Kościół też się zmienia”, jest na tyle banalne, że może służyć jedynie jako tępe narzędzie do udowadniania tępoty „przeciwników zmian”. Problem nie polega jednak na tym, czy się jest ogólnie „za” lub „przeciw” zmianom w Kościele – lecz na tym, czy zmianę traktujemy jako, potrzebny lecz drugorzędny proces życiowy kościelnego organizmu towarzyszący przekazywaniu niezmiennych prawd zmieniającym się pokoleniom, czy też jako sposób bycia Kościoła, który udowadnia, że wciąż żyje i że nadąża za światowym życiem. Jest to więc spór między tymi, którzy sądzą, że Kościół, oblubienica Chrystusa, powinien myć się, obcinać paznokcie i czesać włosy oraz co jakiś czas wymieniać garderobę, a tymi, którzy sądzą, iż nie obędzie się tu bez liftu i kolejnych operacji plastycznych, po których oblicze Kościoła zmienia się jak kolejne twarze Michaela Jacksona.


Dyskutowanie o zmianach w Kościele byłoby też zajęciem jałowym, gdyby nie sprecyzować o jakie zmiany chodzi. Na ogół mówi się o dostosowaniu do dnia dzisiejszego, czyli tzw. aggiornamento. Jednak kto poślubia dzień dzisiejszy, ten jest wdowcem już nazajutrz. Kilkadziesiąt lat temu liderzy Soboru Watykańskiego II byli pełni optymizmu, jeśli chodzi o współczesny świat. Optymizmu tak silnego, że nie dopuszczono do oficjalnego potępienia komunizmu – równocześnie zbrodniczego i uznawanego przez część wpływowych teologów za siłę postępu. Dziś o tej „otwartości” na marksizm raczej zapomniano, a optymizm w ocenie kierunku rozwoju świata znacznie przygasł. Fakty takie jak gwałtowna dechrystianizacja Europy (przy równoczesnym nasileniu skutecznych presji antychrześcijańskich wewnątrz instytucji unijnych i w ustawodawstwie niektórych krajów), masowe podboje sekt w Ameryce Łacińskiej i mizerne owoce misji zagrożonych agresywnym islamizmem nie pozwalają snuć kolorowych marzeń.


Procesy dechrystianizacyjne, polegające na niszczeniu instytucji i społecznej tkanki dawnej cywilizacji chrześcijańskiej Zachodu, wchodzą także do wnętrza Kościoła w postaci sygnalizowanego przez papieża Jana Pawła II głębokiego kryzysu wiary u samych katolików, i to niekoniecznie tych szeregowych i prostych (w końcu Dominus Iesus, najbardziej dramatyczna z deklaracji ogłoszonych w ostatnich latach na polecenie Papieża, upominająca się o wiarę w Chrystusa i Kościół, zwrócona była faktycznie do elit profesorskich wydziałów teologicznych i seminariów duchownych). Kryzys wiary nie musi polegać od razu na widocznej apostazji – może być procesem stopniowej redukcji tajemnic wiary do ogólnoludzkich przekonań i banalnego moralizatorstwa. To zaś ma też swój oddźwięk w liturgii w postaci desakralizacji, wyzbywania się uświęconych form właśnie dlatego, że są zbyt obce zewnętrznemu światu, czyli odległe od estetyki MTV i ciepłoty komedii romantycznej.


Istnieje zatem – oczywiście obok pewnych zjawisk pozytywnych – fala negatywnych zmian, w której społeczna dechrystianizacja, wewnątrzkościelny kryzys wiary i desakralizacja liturgii są połączone jak klocki domino. W Kościele funkcjonuje dziś kilka strategii wobec tej rzeczywistości.


Gdy nadużycie staje się normą
Jedna z nich polega na nowej wersji starego optymizmu: straty chrześcijaństwa są pozorne, tak naprawdę wszystko idzie w dobrym kierunku – świat laickich demokracji i praw człowieka staje się mimo wszystko lepszy, a Kościół oczyszcza się ze swych starych pokus władzy. Tak myśli się u nas w kręgu „Tygodnika Powszechnego” i to można było usłyszeć na niedawnym lubelskim Kongresie Kultury Chrześcijańskiej z ust „czeskiego Tischnera”, księdza Tomáša Halika. Główną troską staje się tutaj obawa, by dechrystianizacja nie spowodowała wyłonienia się „katolickiego fundamentalizmu” i nie sprowokowała „wojny religijnej”. Jeśli to nie nastąpi, spokojna głowa – Kościół będzie mógł celebrować swoją wiosnę, choćby ciepłe klimaty panowały jedynie w matriksie oficjalnego optymizmu.


Można jednak pytać, czy wyznawcy tego stanowiska wzięli w dostatecznym stopniu pod uwagę mądrą przestrogę kardynała Josepha Ratzingera z wydanej u nas przez Znak książki-wywiadu „Sól ziemi”: „Przede wszystkim rośnie groźba chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów. Narasta groźba dyktatury opinii – kto nie trzyma z innymi, zostaje odizolowany, dlatego nawet zacni ludzie nie śmią się już przyznać do takich nonkonformistów. Ewentualna dyktatura antychrześcijańska byłaby przypuszczalnie znacznie subtelniejsza niż wszystko, co dotychczas znaliśmy. Byłaby na pozór przyjazna religii, pod warunkiem jednak, że religia nie tykałaby jej wzorców zachowania i myślenia”.


Czasami wizja „optymizmu mimo wszystko” przekształca się w swoisty pozytywny fatalizm: może i chcielibyśmy, żeby było inaczej, ale widocznie tak musi być, w tę stronę zmierza historia i cywilizacja, więc i my musimy w tę samą stronę zmierzać. Takie myślenie tworzy osobną strategię konformistyczną, chętnie przyjmowaną przez ludzi deklarujących centrowe przekonania. Wiele razy słyszałem takie opinie od ludzi Kościoła kompensujących swoje poczucie bezsilności lub uzasadniających swoją bierność. Oni na przykład nie chcieliby, żeby różne postępowe nadużycia, promowane z reguły przez ekspertów, a nie upragnione przez parafian, stawały się w liturgii normą, a wykładowcy teologii demoralizowali studentów swoimi inspirującymi wypadami poza ortodoksję – ale wolą milczeć i obserwować, dokąd zmierza „dziejowy proces odnowy” i „reformy”. Gdy zaś istotnie jakieś nadużycie stanie się gdzieś normą, milczą tym bardziej, gdyż jedność i wspólnota zobowiązuje. Dla strategii konformistycznej czymś najbardziej niebezpiecznym jest bowiem każda forma nonkonformizmu, niezależnie od jej treści.


Być sobą lub umierać w swoim szyku
Jeszcze inna strategia chętnie odwołuje się do zjawiska „pokolenia Jana Pawła II”. Można ją nazwać „tożsamościową”: wobec nacisku dechrystianizacji, wewnątrz społeczeństwa pluralistycznego, w sytuacji konkurencji różnych ideologii katolicy powinni „pozostać sobą”. Strategię tę można oceniać przez pryzmat niewątpliwych osiągnięć, polegających na tworzeniu małych wspólnot wiary przeżywanej entuzjastycznie i – w pewnym sensie – bezkompromisowo. W świecie mówi się już o całej sieci takich wspólnot tożsamościowych, pozostających w symbiozie z niektórymi wybijającymi się hierarchami, znajdujących oparcie w niektórych diecezjach i zaznaczających się już także pozytywnie w nowych rocznikach księży. Słabością tego nurtu jest natomiast wycofanie z forum debaty publicznej, zamknięcie w wymiarze czysto duchowym i wspólnotowo-rodzinnym. „Bycie sobą”, owszem, promieniuje – ale rezygnacja z ewangelicznego „nauczania wszystkich narodów” lub zgoła programowe lekceważenie sporów o ład moralno-prawny wydaje się pozostałością złego fatalizmu. Kościół nie jest bowiem w świecie po to, by dokładać do niego swoją „tożsamość”, lecz aby zgodnie z wolą swego Założyciela przemieniać tożsamość świata, zbawiać go od jego głupoty i grzechu. To czytamy w encyklikach papieskich, bo to znajduje się w Ewangelii.


Występująca w ramach strategii „tożsamościowej” ideologia „milczącego świadectwa” miewa swój wymiar godny Wernyhory lub Towiańskiego: oto Kościół przechodzi właśnie swoje mistyczne konanie i ukrzyżowanie, niech więc milczy jak Zbawiciel – kto bowiem usiłuje teraz bronić cywilizacji chrześcijańskiej i za głośno krzyczy, ulega pokusie zejścia z krzyża. Chyba najpiękniejsze z fatalistycznych uzasadnień bierności, w chwili gdy miliony dużych i maluczkich ulegają zgorszeniu.


Istnieje wreszcie – najmniej popularna – strategia oporu: „nie damy pogrześć wiary”. Trudno powiedzieć, co jest w niej straszniejsze dla konformistów: czy to, że kojarzy się dziś głównie z integryzmem i lefebryzmem, czy to, że wymaga odwagi cywilnej. W każdym razie to pierwsze skojarzenie jest dziś najczęstszym uzasadnieniem, by „nie stawiać oporu złu”. Tymczasem opór w niektórych sytuacjach jest jedynym rozwiązaniem możliwym do przyjęcia. Co nie znaczy, że ma być to opór z zasady desperacki i podszyty sekciarską antyhierarchiczną zaciętością. A taki, niestety, bywa w wykonaniu osamotnionych i, trzeba czy nie trzeba, wyklinanych sztandarowych reprezentantów strategii oporu. W zapleczu tkwi znów niepokojący fatalizm: świat jest obecnie aż tak zły, że swoim oporem możemy wyłącznie dać świadectwo prawdzie, która prawie nikogo nie przekona. Umierajmy więc, byle w swoim szyku i w miarę powoli. A potem Sąd.


„Pasja” uwolniła od fatalizmu
Papież mówi w książce Przekroczyć próg nadziei o wielkim nadludzkim zmaganiu między siłami ewangelizacji i antyewangelizacji. W tej sytuacji ostatnią rzeczą, na jaką miałbym ochotę, są kpiny z wysiłków różnych ludzi, którzy usiłują znaleźć drogę wyjścia różnymi sposobami. Sądzę jednak, że ten obraz rozproszonych dążeń wielu szlachetnych ludzi nie oznacza, że wszyscy szlachetni ludzie mają taką samą rację. Myślę nawet, że niektórzy z nich nie mają racji kompletnie. Inna rzecz, że żadna z przedstawionych strategii nie wydaje się wystarczająca. Każda z nich jest mniej lub bardziej dotknięta niechrześcijańskim fatalizmem. Wszyscy jakby się zgodzili, że pewne procesy dzieją się same, że nic ich nie odwróci, że albo się im poddać, albo już umrzeć bohatersko.


Zbiór strategii, który przedstawiłem, ma cechy stałości, ale należy działać na rzecz jego przeformułowania lub wręcz rozbicia. Są wydarzenia, które to ułatwiają lub nawet zapowiadają. Czymś takim mogła być sprawa Buttiglionego – okazja do utraty złudzeń co do kompromisu między siłami laickimi i chrześcijańskimi na płaszczyźnie moralnej neutralności polityki. Czymś takim były z pewnością tegoroczne kontrowersje wokół filmu „Pasja”.


Za tym niezwykłym filmem, zrobionym szokująco nowocześnie, lecz według reguł najbardziej klasycznej katolickiej teologii, murem stanęli wszyscy tradycjonaliści z kontrreformacyjnego „ruchu oporu”. Ale obok nich stanęła także bez wahania większość tożsamościowców. Film obudził też niektórych konformistów i dotknął swoim wpływem nawet wybrane osobistości spośród optymistów. Taka chwilowa koalicja zawiązała się w obronie filmu zadziornego w swym radykalizmie wyznania wiary, a musiała i chciała przeciwstawić się wszechwładzy ekspertów z episkopackich sekretariatów, obnoszących się ze swym listem żelaznym „posoborowości” i sygnujących swe przekonania wielką pieczęcią naukowości.


Bitwa została rozegrana – i wygrała ją koalicja. W Ameryce był to kolejny przejaw „nowego ekumenizmu”, zgodnie z którym katoliccy tradycjonaliści czy konserwatyści, charyzmatyczni ewangelicy i konserwatywni żydzi maszerują razem np. w obronie życia. W Polsce, gdzie sytuacja wyznaniowa jest inna, mieliśmy do czynienia raczej z pewnym „ekumenizmem” wewnątrzkatolickim. Co ciekawe, jego ideową platformą stała się ortodoksja – nie uśpiona, wegetująca w kazamatach „własnej tożsamości” lub skrzywiona w „oporze”, lecz żywa, radykalna, przeżywana. I jest to fakt, który pozwala mieć nadzieję, że dotychczasowy zbiór strategii ulegnie dekompozycji na rzecz czynnika jakościowo nowego: ortodoksji radykalnej.


Ciekawe, czy szansę na wyodrębnienie się tego żywego nurtu zauważają już dziś polscy biskupi obciążeni przez sobór „troską o wszystkie Kościoły”. Byłoby przecież najlepiej, gdyby nowy żywioł, nie tracąc swego nonkonformizmu, właśnie w nich znalazł oparcie i przewodnictwo.
Na mapie współczesnego polskiego katolicyzmu byłby to w zasadzie jedyny ośrodek wyraźnie wolny od skrępowania fatalizmem, za to ufny we własną żywotność wiary – pogłębionej, ale i ekspansywnej, wolnej od pokusy imitacji świata. Tę żywotność widzę już dziś w aktywności bliskich mi środowisk skupionych wokół tradycyjnej mszy łacińskiej, w formacji Opus Dei, w prowadzonej przez charyzmatyków walce duchowej z ideologią New Age, we „Frondowej” wersji neokatechumenatu. Chodzi o cały archipelag ortodoksji radykalnej. O tym, co myśli się na poszczególnych wyspach tego archipelagu, można się dowiedzieć, zaglądając do „Frondy”, „Listu” czy „Christianitas”.


Na razie mali i duzi mieszkańcy tych wysp dyskutują ze sobą na czatach i forach internetowych – czasem znajdują wspólny język, czasem się na siebie złoszczą. Coś się kluje. Kościół w Polsce, istotnie, zmienia się. Szukajmy więc dróg na noej mapie, na odkrywanym stopniowo archipelagu ortdoksji radykalnej.

 

Paweł Milcarek

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.