Opublikowany kilka dni temu na portalu "Christianitas" tekst księdza Jarosława Tomaszewskiego Co Kościół katolicki proponuje rozwiedzionym? skłania nie tyle do polemiki co do pewnego uzupełnienia. Nie czuję potrzeby polemiki w tym sensie, że z podstawowymi myślami tam przedstawionymi się zgadzam. Zresztą już jakiś czas temu, krytykując protagonistów zmiany i dyscypliny sakramentalnej, a de facto nauczania o nierozerwalności małżeństwa, pisałem: Nie piszę tego wszystkiego, jako przeciwnik duszpasterstw tzw. małżeństw niesakramentalnych. Owszem trzeba tam wiele roztropności i hartu ducha, pewnie też po to, żeby wyłapać powierzchowne cwaniactwo i nie promować laksyzmu, ale życie bywa skomplikowane. Bardzo często jest przecież tak, że ludzie wchodząc w taki jedynie cywilny związek o Bogu wiele nie myśleli. Raczej go w ich życiu nie było. Czasem w takich związkach mają dzieci, bywa że z takich czy innych powodów, kulturowych czy dla uspokojenia dziadków, posyłają je na katechizację. I bywa, że te dzieci staja się ewangelizatorami swoich rodziców. W ludziach budzi się autentyczna wiara. Jednak jakimś sprawdzianem tej autentyczności jest uznanie prawdy o sytuacji w jakiej się znaleźli.
Jeżeli czegoś mi zabrakło w wypowiedzi ks. Tomaszewskiego, to odniesienia do sytuacji, które poprzedzają rozwód czy rozstanie małżonków. Może stało się tak dlatego, że w papieskiej katechezie ze środowej audiencji generalnej 5 sierpnia, też nie było tym mowy. Jednak Franciszek na początku wystąpienia zaznaczył wyraźnie, że jest ona kontynuacją jednej z jego wcześniejszych katechez. Wgląd na strony internetowe Stolicy Apostolskiej pokazuje, że chodzi o naukę z 24 czerwca 2015 r. Papież mówił wtedy: W rodzinie wszystko jest ze sobą powiązane: kiedy jej dusza jest w jakimś miejscu zraniona, to infekcja zaraża wszystkich. Kiedy zaś mężczyzna i kobieta, którzy zobowiązali się, iż będą „jednym ciałem” i będą tworzyć jedną rodzinę, obsesyjnie myślą o własnych żądaniach wolności i zadowolenia, to takie wypaczenie głęboko dotyka serca i życia dzieci. Musimy to dobrze zrozumieć. Mąż i żona są jednym ciałem. Ale ich dzieci są ciałem z ich ciała. Jeśli pomyślimy o surowości z jaką Jezus napomina dorosłych, by nie gorszyli maluczkich (por. Mt 18,6), to możemy lepiej zrozumieć Jego słowo o poważnej odpowiedzialności strzeżenia więzi małżeńskiej, dającej początek ludzkiej rodzinie (por. Mt 19,6-9). Kiedy mężczyzna i kobieta stali się jednym ciałem, to wszystkie rany i wszelkie niewierności ojca i matki oddziałują na samą istotę życia dzieci.
Trzeba powiedzieć, że to bardzo mocne i bardzo poważne ostrzeżenie, szczególnie jeśli uświadomimy sobie, że pierwszy przywołany fragment biblijny mówi, że gorszycielowi lepiej byłoby uwiązać kamień młyński u szyi i utopić w morzu. Choć z drugiej strony trzeba też podkreśli, że ani Chrystus, ani św. Paweł w swej nauce o nierozerwalności małżeństwa nie uzależniają jej od posiadania przez małżonków dzieci. Potem jednak następuje fragment, w którym ujawnia się właściwa Franciszkowi dezynwoltura i brak przywiązywania szczególnej wagi do precyzji wypowiedzi: Z drugiej strony to prawda, że są takie przypadki, kiedy separacja jest nieuchronna. Czasami może się nawet stać moralnie konieczna, kiedy wręcz chodzi o wyrwanie małżonka słabszego czy też maleńkich dzieci z najpoważniejszych ran spowodowanych zastraszaniem i przemocą, poniżaniem i wykorzystywaniem, wyobcowaniem i obojętnością. Bogu dzięki nie brakuje tych, którzy wspierani wiarą i miłością do dzieci, świadczą swoją wierność więzi, w którą uwierzyli, pomimo że jej odrodzenie wydaje się niemożliwe. Jednakże nie wszyscy żyjący w separacji czują to powołanie. Nie wszyscy żyjący w samotności rozpoznają skierowane do nich wezwanie Pana. Spotykamy wokół nas różne rodziny w tak zwanych sytuacjach nieprawidłowych. Stawiamy sobie wiele pytań: jak im pomóc? jak im towarzyszyć?
Niepokojący jest w tym fragmencie pewien naturalistyczny ton i pomijanie tego, że sakramentalne małżeństwo jest też rzeczywistością nadprzyrodzoną. Rzekoma nieuchronność separacji jest nieuchronnością jedynie w oczach ludzkich. Ośmielę się powiedzieć, że nawet wtedy kiedy jest konieczna, nie powinna być postrzegana jako ostateczna. Czy w takich sytuacjach pamiętamy, że jeśli coś wydaje się niemożliwe u ludzi, czyli np. odrodzenie więzi małżeńskiej, nie jest niemożliwe u Boga? A właśnie przywołanie Boga zdaje się w cytowanym fragmencie bardzo zewnętrzne i jakoś powierzchowne. Chciałoby się, żeby Franciszek wyraźnie podkreślił, że wierność więzi (formuła nieco oschła i trącąca nadmiernie jurydycznym podejściem) to tak naprawdę wierność Bogu, wobec którego ślubowało się drugiemu człowiekowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że się go nie opuści aż do śmierci.
I jeszcze jedna ważna rzecz w synodalnych i okołosynodalnych dyskusjach o rodzinie zupełnie pomijana. Wierność więzi implikuje i wymaga zachowywania miłości i wierności względem drugiego człowieka. Oczywiście nie należy tu miłości rozumieć jedynie jako emocji, ale w sensie teologicznym, jako cnoty, która wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma, (…) nigdy nie ustaje. Czy dzisiejsze duszpasterstwo ma w ogóle odwagę mówić wiernym, że nawet jeżeli uciekają przed przemocą współmałżonka, nawet jeżeli zostali porzuceni, ta miłość i ta wierność nadal ich zobowiązuje? Czy Franciszek nie powinien był wyraźniej powiedzieć, że na tym właśnie polega skierowane do nich wezwanie Pana? Czy nie niepokoi kontrowersyjna formuła: nie wszyscy żyjący w separacji rozpoznają to powołanie [do wierności więzi]? Czy bardziej realistyczne i prawdziwe a także jednoznaczne nie byłoby stwierdzenie, że wielu żyjących w separacji boleśnie przeżywa samotność i doświadcza wielorakich trudności, przez co rodzi się pokusa wejścia w nowy związek? I że podanie się tej pokusie jest niezgodne z wola Bożą?
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób takie stwierdzenia są wręcz odrażające. Są przekonani, że jeżeli u kogoś porzuconego rodzi się uczucie wobec innej, nowej osoby, to przecież Panu Bogu taka miłość w żadnym stopniu nie przeszkadza. Jakże mocna jest w człowieku skłonność do czynienia sobie Boga, a raczej bożka, na własny obraz i podobieństwo. Rodzi się też pytanie czy takim postawom nie sprzyja rozpowszechniające się pop-duszpasterstwo, sprowadzające całe nauczanie do wykrzykiwania (ewentualnie wyklepywania kapitalikami na klawiaturze), że Bóg jest dobry. A skoro jest dobry (DOBRY) to nas wszystkich zbawi, bo przecież czymże są nasze ziemskie upadki. Nie wierzy się już nie tylko w piekło, ale nawet w czyściec. Ulepiliśmy sobie bożka, którego miłosierdzie polega w zasadzie na całkowitej obojętności na nasze grzechy. Na pewno nie jest to Bóg, którego miłość czegoś wymaga i porywa w górę ku świętości oraz doskonałości, którego miłość nie unieważnia sprawiedliwości. Tymczasem Bóg, który w pełni objawia się w Panu Jezusie ostrzega, że będziemy musieli zdać sprawę z naszych nieprawości .
A przecież trzeba by jeszcze przypomnieć, że osoba, nawet najbardziej niewinna upadku swego małżeństwa, jeżeli wchodzi w nowy związek oprócz grzechu własnego zaciąga tez odpowiedzialność za grzechy cudze. Najpierw przez to, że wciąga w sytuację niezgodną z Bożą wolą nowego partnera. Nie bez znaczenia jest i to, że taka decyzja jakby przypieczętowuje wcześniejszą niewierność współmałżonka i zasadniczo utrudnia jego opamiętanie się, nawrócenie i wyjście z sytuacji trwania w grzechu. Czy wierzymy, że dochowanie takiemu małżonkowi wierności może ocalić jego duszę?
Powołam się na przykład z życia. Niedawno zmarł człowiek w kręgu dość bliskich mi osób. Po kilkunastu latach małżeństwa, odkrył nową „miłość”. Zostawił żonę i dzieci. Ten nowy związek też się po jakimś czasie rozpadł, potem były jeszcze jedna czy dwie krócej lub dłużej trwające relacje. Kiedy jednak przyszła ciężka i jak się okazało ostateczna choroba, ów człowiek się nawrócił. Zdążył kilka razy być u spowiedzi, przyjmował Komunię świętą, sakrament namaszczenia chorych. Powie ktoś, że nie tacy twardziele miękli przed śmiercią. Znając bliżej sytuację powiedziałbym jednak, że wierność porzuconej żony nie była bez znaczenia. Wierność i miłość przejawiająca się w tym, że uczyła dzieci miłości i szacunku do ojca, że pomagała im pokonać negatywne emocje względem niego, które czasem budziły się w poczuciu doznanej krzywdy. I te dzieci potem zakładając własne rodziny wciągały go na powrót w życie Kościoła. Towarzyszył ich ślubom, potem chrztom, pierwszym Komuniom, bierzmowaniom swoich wnuków. Nie przystępował sam do Komunii, ale kiedy przyszedł trudny czas miał z nim kto porozmawiać i miał kto przyprowadzić kapłana.
Wracam do papieskiej katechezy i do końcowych dwóch zdań z cytowanego fragmentu. Jak pomóc, jak towarzyszyć, rodzinom w sytuacjach nieregularnych. Kłopot w tym, że kontekst tej konkretnej papieskiej wypowiedzi, jak i całej toczącej się od blisko dwóch lat dyskusji o rodzinie, ogranicza to myślenie tylko do troski o osoby rozwiedzione w nowych związkach. Moim zdaniem o zgorszenie ociera się fakt, że nikt nie pyta wprost jak Kościół, jak wspólnoty parafialne mogą pomóc, jak mają towarzyszyć tym, którzy wspierani wiarą i miłością do dzieci, świadczą swoją wierność więzi, w którą uwierzyli. A przecież takie rodziny doświadczają wcale niemałych problemów psychologicznych czy materialnych. Troszczymy się o Komunię świętą dla ludzi w tzw. nowych związkach, a zupełnie pomijamy fakt, że porzuceni, bardzo często żyją w dużo trudniejszych warunkach materialnych niż porzucający. Nic to nikogo w Kościele nie obchodzi?
Jak napisałem na początku nie kwestionuję zasadności prowadzenia duszpasterstw tzw. małżeństw niesakramentalnych. Ale ono nie może się odbywać kosztem przemilczania prawdy. Oczywiście nie chodzi tu o to, aby spotkanie z poranionymi ludźmi przychodzącymi do takiego duszpasterstwa kapłan zaczynał od wyliczania ich win. Z drugiej jednak strony formacja w takim duszpasterstwie musi prowadzić także do stopniowego uznania własnej odpowiedzialności za wszystkie zgliszcza, które się za sobą zostawiło. I w tym dopiero miejscu, z jednym fragmentem tekstu ks. Tomaszewskiego, chciałbym polemizować. Otóż nie zgadzam się, że dawniejsze, „twarde” podejście do ludzi w związkach niesakramentalnych, skażone było herezją Lutra poprzez uznanie, że ich natura jest nieodwołanie zepsuta. Raczej rzekłbym, że to dzisiejsze lekceważenie moralnej wagi naszych uczynków, także dochowania , bądź niedochowania małżeńskiej wierności, skażone jest luterańskim przekonaniem o całkowitym zniewoleniu ludzkiej woli.
Może pomogłoby w tym zrozumienie, że owa „twardość” wynikała mniej z potępienia rozwodników, a raczej z chęci bronienia praw tych porzuconych? Z troski o zbawienie i tych porzuconych, i tych porzucających? W tym życiowym przykładzie, który wcześniej podałem był jeszcze jeden element. Matka owego człowieka, która byłą już wdową w momencie, kiedy jej syn porzucił rodzinę, przez kilkanaście lat, aż do swojej śmierci, konsekwentnie odmawiała przyjmowania w swoim domu jego nowej partnerki. Natomiast ten dom zawsze stał otworem dla „sakramentalnej” synowej. Obawiam się, że dziś wielu określiłoby to jako niemal fanatyzm a przecież moralnie, psychologicznie ta postawa dla tejże synowej (a także jej dzieci, wnuków teściowej) miała wielkie znaczenie i była mocnym wsparciem w samotnym trwaniu w wierności.
Zatem nawet jeżeli dawniejsza „twardość” nie jest już dziś wskazana, to nie może jej zastąpić praktyka, która miałaby zdyskredytować zachowujących wierność więzi. A fakt, że tak mało mówimy o wartości dochowywania tej wierności, że w wielu kościołach lokalnych nie tylko się dyskutuje ale praktycznie już udziela Komunii rozwodnikom w nowych związkach do tego prowadzi.
Piotr Chrzanowski
(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.