Zastrzeżenie to pada za każdym razem, ilekroć na ekrany kin, deski teatru czy ściany galerii trafia dzieło sztuki, które – słusznie czy niesłusznie – zostaje odebrane jako obraźliwe dla katolików. Zwolennicy kolejnych obrazoburczych utworów usprawiedliwiają się wówczas słowami: „Atakuję Kościół, a nie ludzi wierzących”. Czyli można odetchnąć z ulgą. Poddawana krytyce jest przecież nie sama wiara, ani tym bardziej porządni katolicy, ale instytucjonalny wymiar społeczności wiernych (czasem dość niekomfortowy dla samych katolików). Ten zaś przemija wraz z kształtem obecnego świata (por. 1 Kor 7,31), podczas gdy to, co najważniejsze, czyli miłość, nigdy nie ustaje (1 Kor 13,8). I o ile intencje osób stosujących tę porządkującą formułę mogą być rzeczywiście jak najszczersze, to wciąż pozostaje pytanie, czy takie ustawienie dyskusji wypada uczciwie i czy katolik powinien na nie przystać.
Pan Jezus wyznaczył każdemu nie tylko jego własne, indywidualne powołanie życiowe, ale ściśle związał je ze społecznością Kościoła. Innymi słowy: aby móc zacieśniać relację z Bogiem, zostaję postawiony we wspólnocie osób takich samych jak ja, ochrzczonych, w różnym stopniu chcących się uświęcić i korzystających z sakramentów. Pan jest Trójcą Osób, która tworzy jedno, a więc również wiara powinna rozwijać się trynitarnie, czyli w szczerej otwartości na innych. Wynika z tego szereg podstawowych nauk Zbawiciela: królestwo Boże pośród was jest (Łk 17,21), miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem (J 13,34), którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane (J 20,23). Można przytoczyć całkiem sporo tekstów ewangelicznych na ten temat, a ich przekaz jest na ogół jasny: stajemy przed sobą jako osoby, a zarazem jako „naczynia”, czyli pośrednicy łaski Bożej, nawet jeżeli dalece niedoskonali czy wręcz ośmieszający Prawdę, która nas posyła. Tak zwani zwykli wierni potrzebują kapłanów sprawujących Najświętszą Ofiarę „na pożytek nasz i całego Kościoła”, ci zaś potrzebują zwykłych wiernych, aby posługa była pełna Chrystusowej miłości pasterza do owiec, i owiec do pasterza. Tak samo ważne jest dobro braci i sióstr zakonnych, małżonków, jak i osób stanu wolnego. Cokolwiek dotyka jednego z powołań, oddziałuje również na całą wspólnotę. Ponieważ jednak nie żyjemy jeszcze jak aniołowie Boży w niebie (Mt 22,30), ramy instytucjonalne mają dopomóc w budowaniu tej jedności w wymiarze życia społecznego.
Oczywiście ksiądz, który sprawuje Mszę świętą albo oczekuje wiernych w konfesjonale, na co dzień sam może stać się powodem zgorszenia. W kontekście posługi kapłańskiej ważny jest sakrament (zawsze tak samo pełen łaski), a nie stan sumienia duchownego. Zarazem jednak sam Pan Jezus pouczył uczniów o obowiązku reagowania na każdy akt niesprawiedliwości, który wydarza się w założonej przez Niego wspólnocie, czy to na wysokich, czy też na niższych szczeblach hierarchii: Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy (…), weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa (Mt 18,15-16). Oto na władzach kościelnych spoczywa odpowiedzialność stworzenia takich struktur, dzięki którym będzie można skutecznie wdrażać w życie jednoznaczne polecenie Zbawiciela, zwłaszcza w przypadku najcięższych grzechów. To prawda, że świadome zaniedbania w tym zakresie stają się po prostu udziałem w ohydzie spustoszenia. Słowa Ewangelii jasno przecież pokazują, że nie należy być bezczynnym, ślepym czy głuchym na zło, skądkolwiek przychodzi, a wymaga tego przykazanie miłości. Tak czy inaczej: jest to sprawa nieobojętna dla wszystkich wierzących. Pomijając jednak przypadki skrajne, warto pamiętać, że wciąż pozostajemy we wspólnocie osób najróżniejszych, bardziej lub mniej upadłych, świętych czy nieświętych, a co za tym idzie – potrzebujemy siebie nawzajem, i to nie na podstawie naszej własnej doskonałości, lecz raczej na podstawie różnych powołań, jakie nałożył na nas Chrystus. Jeden drugiego brzemiona noście (Ga 6,2). Innymi słowy: im większe zadanie, tym większa potrzeba porzucenia siebie (włącznie ze wspaniałymi wyobrażeniami na własny temat) dla dobra innych.
„Trzeba, żebyśmy we wszystkich modlitwach i prośbach do Boga nie tylko za siebie samych się modlili, ale za wszystkich, jak nas tego uczy Chrystus Pan w swojej modlitwie, w której nie ma ani mego, ani ja”[1] – pisał o Kościele św. Franciszek Salezy. A więc podstawową regułą katolickiego życia duchowego jest „my”. W jej obrębie ksiądz, siostra zakonna czy biskup staje się tak samo moim bratem czy siostrą, jak osoba świecka, która siedzi w ławce obok. Rzeczywiście, w modlitwie Ojcze nasz oraz Zdrowaś Maryjo prośby zanoszone są w trynitarnej jedności osób ochrzczonych. Modlą się wszystkie członki Ciała Pańskiego, współdziałające ze sobą na mocy tego, co Pius XII nazwał wspólnotą dóbr duchowych[2]. Stąd też sformułowanie: „Atakuję Kościół, a nie ludzi wierzących” zawiera w sobie pewną polaryzację, której nie da się pogodzić z istotą katolicyzmu. Konsekwentnie wprowadza ono podział na „nas”, uczciwie wierzących i „tamtych”, którzy w Ciele Chrystusa sprawują szereg funkcji, ale kompromitują nauki Ewangelii. Oni są od „robienia sobie Kościoła”, a my – od „prawdziwej wiary”. W takim postawieniu sprawy tkwi oczywiście krzywdząca generalizacja. Wzbudzający odrazę „kler” to nie tylko księża upadli i zepsuci, ale również osoby zakonne i kapłani, tacy jak św. Maksymilian Maria Kolbe czy bł. Jerzy Popiełuszko (przykładów jest całe mnóstwo), którzy zaświadczyli o godności człowieka w najcięższych możliwych warunkach. Kościół również nie generuje li tylko patologii, i to tylko z racji tego, że oprócz Ciała Chrystusa jest również ziemską instytucją. Przecież dzięki takiemu zorganizowaniu katolicy przez wieki budowali wielką kulturę, inspirowali i wspierali obronę praw człowieka, nieśli pomoc i wsparcie najbardziej potrzebującym. A więc struktura kościelna jest niedoskonałym (to prawda), ulepionym z ograniczeń obecnego świata „naczyniem” niosącym miłość Chrystusa, której wszyscy potrzebują.
Wydaje się, że powiedzenie „atakuję Kościół, a nie ludzi wierzących” zawiera w sobie jeszcze jedną subtelnie sformułowaną dezyderatę. Jest nią – jeżeli można tak się wyrazić – zindywidualizowanie całego życia chrześcijańskiego. Chodzi o to, aby sami katolicy – udobruchani zapewnieniem, że przecież nikt bezpośrednio nie atakuje wiary – odcięli się czy wręcz nabrali wrogości do instytucji Kościoła. Z miłością do Chrystusa ma ona przecież niewiele wspólnego. Na pewno nie jest nikomu potrzebna do tego, aby szczerze wierzyć. Zresztą wiara w Boga i Kościół – to dwie różne sprawy. To pierwsze jest moim prywatnym odczuciem, osobliwym, bo osobliwym, ale do którego mam prawo, jeżeli go zbytnio nie eksponuję, natomiast to drugie – zawsze pozostanie narzędziem społecznego nacisku. Jeżeliby jednak przyjąć taką optykę, to katolikom pozostaje wyłącznie jakiś rodzaj prywatnej religijności. Nie ma pożytku ze skarbów posługi kapłańskiej, nie ma jedności Ciała Chrystusa, który „jak ten kielich łączy kropel wiele”, nie ma noszenia nawzajem swoich brzemion, każdy staje się samotną wyspą. Najlepiej czcić Boga w zaciszu własnego domu, a w towarzystwie przyznawać się do swojej religijności z odrobiną zażenowania, jako do fanaberii, do czegoś, co pozbawione jest zewnętrznej reprezentacji, a stanowi tylko mój osobisty pogląd na życie. Chodzi wreszcie o wykorzenienie katolików ze wspólnoty łaski i sakramentów, a następnie – wrzucenie w jakąś indywidualistyczną duchowość, która stanie się jak najdalsza od tego, czym jest katolicyzm.
Atak na duchowieństwo, wszystkich księży i biskupów jako na jakąś patologiczną massam damnatam („masę przeklętych”), zawsze dotykał zwykłych wiernych: Uderzę pasterza, a rozproszą się owce stada (Mt 26,31). Zdawali sobie z tego sprawę pisarze francuskiego oświecenia. Ich deklaracje pełne były zapewnień, że przecież nowy obywatel, ów człowiek wieku świateł widzi wśród osób religijnych wielu poczciwych, prawych, a nawet szlachetnych ludzi. Ale kiedy tylko luminarze postanowili otwarcie uderzyć w Kościół, w jego zbytek i wyuzdanie, zawsze między wierszami wplatali mniej lub bardziej subtelną zachętę do demontażu wiary katolickiej. Dobitnie pokazuje to chociażby struktura fabularna słynnej niegdyś powieści Zakonnica Denisa Diderota (prawdodpobnie dużo głośniejszej od wyświetlanego właśnie Kleru). Zasadniczą część utworu zajmuje ciągnący się w nieskończoność, powtarzalny aż do znudzenia opis intryg, jakich względem siebie dopuszczają się demoniczne, acz przy pierwszym kontakcie ociekające słodyczą i miłosierdziem siostry klaryski. Można by sądzić, że Diderot atakuje wyłącznie patologiczną, zepsutą do cna strukturę zakonu żeńskiego. Analiza wątków pobocznych powieści pokazuje jednak całą skomplikowaną sieć wzajemnych napięć i zależności pomiędzy Kościołem a ludźmi wierzącymi. Zdeprawowanie duchowieństwa naznacza wszakże zwykłych ludzi. Ryba psuje się od głowy. Nie wiadomo jednak, czy to kler, czy też zwykli katolicy pełnią rolę głowy. Z czasem okazuje się, że zasadniczy problem tkwi w samej wierze katolickiej, w tej toksycznej mentalności wpojonej przez chorą instytucję. Żółć i hipokryzja rodziców wtrąca córkę do zakonu, natomiast dopiero zakony stają się bastionem i kuźnią podwójnej moralności.
Diderot zdawał sobie sprawę, że Kościół jest wspólnotą. Dlatego rzeczywistym tematem Zakonnicy nie jest krytyka instytucji, ale raz po raz pojawiająca się konstatacja: „Okropności tak mnogie, tak różnorodne, tak nieustanne. Tyle okrucieństwa tak wyszukanego w duszach religijnych”[3].
Michał Gołębiowski
[1] Modlitwa. Mądrość doktorów Kościoła, oprac. K. Pacyga, M. Paczyńska, Kraków 2016, s. 22-23.
[2] Zob. Pius XII, Mystici Corporis, par. 82-92.
[3] D. Diderot, Zakonnica, tłum. W. Rogowicz, Warszawa 1985, s. 78.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.