powieść
2023.11.21 18:34

Zielony to odcień błękitu [PROZA]

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 

Nad morzem nie zostaliśmy na długo, ledwie trzy dni. Spacer wzdłuż plaży, leżenie do późna przy otwartym oknie, kilka godzin bezczynności, wieczorem wyjście na miasto, ryby, owoce morza zmieszane z makaronem, pikantne i bardzo słone, ale dobre, także w tym przesoleniu, niepodobne do niczego innego. Później, wczesnym rankiem, powrót na dworzec, czekanie na pociąg wśród okrzyków mew i wreszcie wyjazd na południe. Z bezczasu wyrwał nas telefon od mamy i wieści, że ojciec trafił do szpitala. Stwierdziłem, że potrzeba im pomocy.

– W jakim jest teraz stanie? – zapytałem, trochę siląc się na jakieś przejęcie sytuacją, ze względu na mamę, a trochę poirytowany tym, że wyrwano mnie z godzin beztroski.

Nigdy nie nawiązałem z ojcem poważniejszej więzi. Znikał z naszego życia raz za razem, na dłużej czy krócej, tym razem też zniknął, żeby pojawić się akurat wtedy, gdy jesteśmy mu potrzebni.

– Jeszcze nie wiadomo. Wygląda nie za dobrze, wiesz? – odpowiedziała mama, zawieszając głos tak, żebym zrozumiał, że właściwie jedyne, na co teraz czeka, to nie wyrazy empatii, ale nasza decyzja w tej sprawie.

– Dobra, jutro do was przyjedziemy.

W zasadzie dobrze wyszło. Dwa dni to wystarczająco, oboje się co do tego zgodziliśmy. Teraz będziemy mogli zamknąć nasze wspomnienia znad morza w jednym zgrabnym, niebiesko-żółtym obrazku. Niebieskim jak woda i niebo. A żółtym jak piasek. Wyjazd stanie się przez to podręczną ikoną, czasem schowanym w pamięci niczym wciśnięty do portfela święty obrazek z modlitwą na odwrocie. Czymś, co będzie można później użyć jak modlitwy, wyciągać na wierzch wtedy, gdy zechcemy przekonać się, że życie jest jednak sensowne.

Nie przesiąknęliśmy zanadto tamtejszym powietrzem. Nie najedliśmy się rybami i małymi ośmiorniczkami tak, żebyśmy mieli już dość. Mogliśmy zostawić sobie przestrzeń dobrego niedosytu i zatęsknienia za Kołobrzegiem, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, skoro tak naprawdę nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem morza. Zawsze wolałem swoje rodzinne strony. Może nie tyle góry, co właściwe dla Podhala pasterskie życie i surowy klimat, który uderza zmysły na tyle mocno, żeby udowodnić nam wyższość rzeczywistości nad wyobrażeniem.

Góry nigdy nie miały zresztą przesadnie wielkiego znaczenia dla ludzi, którzy mieszkają w ich pobliżu. Nie należą do namacalnej, codziennej rzeczywistości, tak samo jak hale. Niczego nie dają, nie można na nich wypasać owiec. Są nieużytkiem. Stawiają ludzkiej sile wyzwanie, to prawda, ale codzienność na trudnej ziemi ma przecież wystarczająco wiele biedy ćwiczącej charakter. Góry rysują się na niebie jako symbol czegoś większego. Może tego, co nastąpi później, gdy skończą się trudy i czas się wyczerpie, bo człowiek zawsze tworzy takie skojarzenia, ale póki co prawdziwe życie toczy się tutaj, u podnóża, w dolinach i na halach, przy studniach i krowach, w chałupach i szopach.  

Wczesne poranki są na południu chłodne, rześkie, przenikliwe, nawet latem. Mają w sobie jakąś czystość, o której nie zapominam nawet wtedy, gdy od dłuższego czasu jestem daleko. Coś, co kojarzy się z nowym początkiem. Mają przejrzystość powstania z martwych albo gitary Joego Walsha z Theme from Boat Weirdos. Lekkie wibracje unoszące się na wietrze i odchodzące w dal, zostawiając za sobą łagodne echo.

Choć, muszę przyznać, w przeciągu ostatnich dwóch dni morze, dotąd milczące, wreszcie przemówiło do mnie swoją symboliką. Coś zrozumiałem z szumu przypływów i odpływów, i z tego spokoju falującej powierzchni wody.

Jak dotąd znałem morze wyłącznie ze słyszenia. Nigdy jednak nie spotkałem się z nim takim jakie jest, twarzą w twarz. Dopiero wczoraj, stojąc na plaży i wpatrując się w horyzont, wyobraziłem sobie, że dokładnie tak musi wyglądać nieskończoność. Może stałem tam wystarczająco długo, żeby nieopatrznie wejść w stan mniszej koncentracji. Albo po prostu był to akurat ten właściwy dzień na to, żeby usłyszeć.

Później zacząłem zadawać sobie pytania, zupełnie tak jak dziecko, które dopiero poznaje świat. Co jest za tym błękitem? Jaka rzeczywistość kryje się po drugiej stronie morza? Czy można tam coś znaleźć, czy też morze ciągnie się takie samo bez końca, i dalej jest już tylko ten błękit? Takie pytania, przywołujące na myśl niewinne i naiwne lata, przychodziły mi do głowy właśnie tego dnia, kiedy stałem tam, na piasku, wpatrywałem się w horyzont, a moje stopy od czasu do czasu czuły zimny przypływ.

Co za ironia, pomyślałem. Człowiek zajmujący się na co dzień filozofią Bergsona, wielkim opisem rzeczywistości, musiał dopiero wejść w wielką nudę, odczuć wyczerpanie, żeby przynajmniej na jakiś czas zostawić książki, pojechać bez większości z nich, a zabrać tylko niezbędne, i na nowo zacząć uczyć się świata przez dotyk wody i podmuch wiatru.

 

***

 

Najszybszy przejazd pociągiem znad morza na Podhale to właściwie cały dzień. Ruszamy o dziewiątej, na miejscu będziemy o dwudziestej drugiej. W tym czasie z okna przedziału zdołamy zobaczyć wszystkie rodzaje krajobrazów, wszystkie pory dnia, a najpewniej także wiele różnych kształtów chmur, od tych białych, rozrzuconych po błękitnym niebie, aż po skłębione i deszczowe. Poznam, że zbliżamy się do celu, kiedy krajobraz zacznie coraz bardziej falować. 

Mamy już plan na najbliższe dni. Wpierw pojedziemy na Podhale, odwiedzę ojca, na przemian każdy z nas z nim zostanie, chociażby na godzinę, korzystając z okazji wybierzemy się też na Orawę. Przywitają nas otwarte polne przestrzenie. Zwłaszcza na Orawie, która wydaje się jakoś bardziej wiejska, łagodniejsza, nie tak szorstka i skalista; przynajmniej tak ją zapamiętałem. Ona też ma swoje nieskończoności, tak jak Pomorze. Płot jest tam granicą świata codziennych ludzkich spraw. Poza nim rozciąga się zielone morze.

Nad ranem zdążyliśmy jeszcze pójść na Mszę. Z mównicy padły słowa rozmowy Abrahama i Lota, kiedy obaj stanęli na rozdrożu, aby każdy z nich ruszył w swoją stronę i rozpoczął nowe życie. W pociągu wracam do tych fragmentów, patrzę na nie, a potem za okno. „Cały ten kraj jest przeznaczony dla ciebie. Odłącz się ode mnie. Jeśli ty zechcesz udać się w lewo, ja pójdę w prawo; jeśli ty udasz się w prawo, ja wyruszę w lewo”. 

Msza została odprawiona w ciasnej, mogącej pomieścić może dwadzieścia osób, kaplicy. Było nas tam zaledwie kilku. Modliliśmy się w towarzystwie figur świętych Pańskich, o których łatwo było pomyśleć jak o uczestnikach nabożeństwa zupełnie takich, jak my. Franciszek i Nepomucen stali na parapecie, cali w poświacie porannego słońca, tak blisko mnie, że nieomal mogłem ich strącić łokciem. Było rzeczywiście ciasno.

Przez chwilę, zamyślony, przyjrzałem się figurce świętego Franciszka. Dość znane wyobrażenie, nad którym nigdy wcześniej jakoś nie miałem okazji się zastanowić: mnich w podartym habicie, trzymający w kościstych dłoniach ludzką czaszkę. Kontemplacja kruchości i przemijania. A przecież pamiętamy świętego Franciszka jako miłośnika życia, obfitującego tym, co jest, zachwyconego pięknem stworzenia. Czy ta czaszka to groźba? Nagle zobaczyłem w niej zapowiedź rozstania ze wszystkim, co syci po tej stronie. My wszyscy też będziemy musieli dotrzeć do tego miejsca, co Franciszek, pomyślałem, do tej samej groty smutnej medytacji. Wszystko zostanie zabrane. Tworzymy, kochamy, napełniamy, ale odejdziemy, a ślady naszych stóp na piasku zostaną zmyte przez kolejny przypływ. Nie można się przywiązać nawet do tej podartej szaty. Nawet do zimna kościstych dłoni.

Ławki przesiąkły zapachem kadzidła. Kiedy tam przyszliśmy, dało się odczuć chłód. Drewno było zimne i twarde. Słowa wypowiadano powoli, dając wystarczająco miejsca dla łagodnie rozchodzącego się echa i następującej po nim ciszy. 

Po swojemu wyobraziłem sobie wtedy scenerię rozmowy Abrahama i Lota, tak jakby odbyła się na jednym z podhalańskich pastwisk. Puste pole, rozciągające się poza horyzont, gdzieniegdzie porozrzucane kopki siana, słońce w zenicie. Tak wyglądają latem okolice, do których właśnie jedziemy. Sam też poczułem się jak jeden z tych patriarchów stojących w polu. I dopiero wtedy zaczął do mnie docierać realizm naszej sytuacji: ojciec trafił do szpitala. Chorował od dłuższego czasu. Mogą to być jego ostatnie tygodnie, miesiące. Cała nasza opowieść, w której nie dane nam było poznać się lepiej, zostanie zamknięta w ten właśnie sposób. W każdym razie ojciec może kiedyś odejść. Jeśli nie teraz, to w przyszłości, która właśnie się zapowiedziała, a ja sam jeszcze nie wiem, co o tym myśleć.

Prawdopodobnie wyjaśnień nie będzie, już na nie za późno. Nie spodziewam się tego, że ojciec powie mi wreszcie, co nim kierowało, kiedy nas zostawiał. Muszę pójść własną drogą, nie oglądając się za siebie. Mam udać się na lewo albo na prawo; trzeba zdecydować. Powiedzieć swoje amen. Nie ma tu zbyt wiele do myślenia. Wystarczy wybrać stronę, na lewo lub na prawo. To proste i trudne jednocześnie. 

Czeka na mnie być może „kraj przeznaczony”. Oby to było prawdą. Może poza akademią i pracą umysłową, której od pewnego czasu mam już dość. Tak dość, że wolałbym ogród albo magazyn, zbieranie owoców, drewniane skrzynki, traktor albo zgrabiarkę, pracę na wsi, której zdążyłem się oduczyć. Przestałem chcieć dysertacji doktorskich, badań i źródeł oddalających mnie od jednego najważniejszego źródła. Zmęczyli mnie ludzie stale szukający uzasadnień, i tamci drudzy, zaaferowani precyzją pojęć. Ze wstydem zauważyłem, że coraz częściej zadawałem uczniom pytania, na które samemu nie chciało mi się już nawet formułować odpowiedzi. Moja mowa stała się niepewna dlatego, że kiedy mówiłem o Materii i pamięci, to w połowie wywodu potrafiło dopaść mnie absolutne zwątpienie w szczerość tego, co robię. Na pewno nie mogę pozostać tu, gdzie jestem, nie teraz, już nie, choć jak na razie stoję pośrodku rozległego, pustego pola, po którym kołowymi ruchami tańczy wiatr i wszystko jest niepewne. 

A przecież „sprawiedliwy znajduje rozległe pastwiska”. W końcu je znajduje. Pastwiska podobne do tych, do których właśnie jedziemy. Niektóre z nich będą nam pewnie przypominać morze. Rozległa, rozciągająca się po horyzont połać zielonej ziemi. I pytanie, co można znaleźć dalej, po drugiej stronie tego bezkresu. Myśli podobne do tych, które towarzyszyły mi wtedy, gdy stałem na piaszczystym brzegu, wpatrzony w wielki błękit. Teraz będą to hale i polany. A jest to w gruncie rzeczy ten sam bezmiar. Może więc zielony to tylko odcień błękitu.

Myślami uciekam do czasów, kiedy razem z rodziną przerzucaliśmy siano. Nad nami czuwał lazur, wiatr ochładzał rozgrzany kark i plecy.

Po komunii w ciasnej, chłodnej kaplicy spojrzałem na krucyfiks zawieszony na ścianie kaplicy. Przez chwilę wydało mi się, jakby zamknięte usta z drewna mówią do mnie: „Twoja droga jeszcze potrwa, mam coś dla ciebie, ale teraz jeszcze nie możesz tego zobaczyć”. Skoro coś na mnie czeka, coś innego, to jest też świat, dla którego mogę śmiało opuścić tak kiedyś upragnioną, a dziś męczącą pracę na uczelni. Póki co najważniejsze jest czekanie.

Jadąc teraz, cieszę się, że mamy przed sobą kilka tygodni odpoczynku. Spodziewam się, że w tym czasie wiele spraw stanie się jaśniejszych.

 

***

 

Późnym popołudniem czeka nas przesiadka. Mamy więc godzinę oczekiwania na następny pociąg, w gasnącym sobotnim dniu, w spokoju i powoli cichnącym szumie miasta. Jesteśmy wprawdzie trochę ospali z powodu podróży, ale wyjście na ostatnie przebłyski słońca i świeże powietrze za chwilę wleją w nas nowe życie.

Nieopodal dworca znajdujemy budkę z szybką wietnamską kuchnią. Czerwony szyld z żółtym napisem Rồng Bay, ozdobiony malunkiem przedstawiającym kilka pędów bambusa. Lubię te litery i tę oczywistą ikonografię: bambusy, smoki, lampiony. Kiedy otwieram drzwi, uderza w nas mieszanina zapachów smażonej kaczki, duszonej wieprzowiny i słodko-kwaśnych sosów. Nie można jej pomylić z niczym innym. Zawsze będzie należał wyłącznie do wietnamskich knajpek, im tańszych, im bardziej siermiężnych i niedbałych o pozory luksusu, tym lepiej.

Rozkładam na krzesłach nasz bagaż. Ona wyrywa się do kasy, gdzie dwie złote figurki kotów przyjaźnie witają gości rytmicznym machaniem łapki. Kiedy opiera ramiona o ladę, to znaczy, że wie, co zamówić. Patrzę jak wybiera dla siebie pad thai, a dla mnie kurczaka na ostro i, nie wiedzieć do końca dlaczego, przychodzi mi na myśl płyta winylowa, którą kilka dni temu wygrzebała dla mnie w antykwariacie muzycznym, a którą wziąłem ze sobą, od tak, do popatrzenia, nad morze, gdzie przecież nie miałem jej nawet gdzie odtworzyć. 

Symetryczna mozaika dwudziestu pięciu obrazków, popartowy, nasycony żywymi kolorami patchwork i pośrodku napis: WHO. Wyglądała wspaniale w słońcu nad morzem. Kolory: żółty, czerwony, niebieski. Przy odpowiednim świetle tak ostre, że aż kłują w oczy. Tak, ta okładka od początku zrobiła na mnie wrażenie. Ale kiedy album zaczął grać po raz pierwszy, wtedy jeszcze z płyty kompaktowej, poczułem rozczarowanie. Muzyka wydała mi się wtedy dziwnie zamyślona, zbyt powolna, jakby chciała przedłużyć swoje życie, a nie, tak jak kiedyś, spalać się od razu i niecierpliwie. Przypominała motocykl, który nie mógł się rozpędzić na prostej, bo dłonie muzyków co chwilę zachowawczo zaciskały się na hamulcach. Brzmienie było głębokie, bogate i czyste, ale spodziewałem się mimo wszystko czegoś innego; czegoś bardziej gniewnego, destrukcyjnego, oczekiwałem tej rewolty, którą uskutecznia się za młodzieńczych lat.

Kiedy jednak przywiozła mi tę samą płytę na winylu, zacząłem słuchać i słyszeć inaczej. Trzymała w ręku tę atakującą ostrymi barwami okładkę, tak okazałą, że nie potrafiłem nie dać temu drugiej szansy. Sama miała wtedy na sobie białą sukienkę. Czerwone róże na śniegu. Tak mi się kojarzyła. Czerwień bardzo ostra, prawie jak krople krwi, biel za to łagodna. Założyłem płytę i puściłem ją w ruch.

Kiedy wróciła, zostawiliśmy na jutro to, co było w lodówce i wyjątkowo postanowiliśmy zamówić coś amerykańskiego. W tle grała płyta, słuchana już wtedy inaczej, jakby za pierwszym razem. Może pewne rzeczy muszą najpierw być podarowane, pomyślałem. Muszą być od kogoś drugiego, żebyśmy mogli poznać ich wartość. A może niektóre rzeczy odkrywamy w ten sposób, dostając je w podarunku, po to, żebyśmy widzieli w nich coś więcej, niż przedmiot, jakieś życie i świat osób, wznosząc się ponad to, czym są na półce. 

Siedzieliśmy nad stekami philadelphia cheese. Bierzcie i jedzcie, a w tle kolejne frazy: has already been played and it hangs in the air. Tak widocznie zostało to wszystko urządzone. Po Ciało Pańskie nie sięgamy, dopóki nie zechce przyjść, by dać się we właściwym czasie liturgii. Nie możemy wtargnąć tam, gdzie spoczywa, żeby zabrać je sobie samemu, otrzymujemy je zawsze z cudzych rąk. Jest na to właściwy czas, którego nie można przyspieszyć. Być może wiele innych dobrych rzeczy powinno nam być dopiero podarowane, zanim naprawdę zdołamy je zobaczyć. Nie zabrane i nie wyrwane: dane i otrzymane. Takie myśli wzbudził we mnie kolejny kęs philadelphia cheese steak i obracająca się rytmicznie płyta.  

– Nie pamiętam, czy już to masz – powiedziała, niby od niechcenia kładąc okładkę albumu na kanapie. – Coś mi świta, ale nie wiem. W razie czego wzięłam, nie byłam pewna. 

Kończąc stek, splamionymi palcami ostrożnie przełożyłem płytę na drugą stronę. Tamtego wieczoru mogłem dostrzec ukryte wyrafinowanie tego, co spokojniejsze. Rzeczywiście, coś otrzymałem. Przez następne dni raz za razem album wracał do mnie, a ja do niego. Rześki poranek, przejrzysta gitara Street Song, autentyczność i sztuka ulicy. Kiedy postanowiliśmy wyjechać nad morze, spakowałem album do walizki. Chciałem, żeby nam towarzyszył.

Będąc z nią teraz w wietnamskiej knajpce, na postoju przed kolejnym pociągiem, wiem, że kiedy dotrzemy już na miejsce, przez najbliższe dni będę wychodził z domu wtedy, gdy dzień zgaśnie, by wystawić się na przyjemny chłód lipcowych wieczorów; będę objeżdżać ulice wsi i miast, stacje benzynowe świecące na uboczu niczym latarnie morskie na mrocznym morzu. Będę długo jechał, czując wiatr na szyi, wsłuchując się jednocześnie w album, zanim wrócę do domu, położę się obok, zasnę pełen wrażeń i myśli.

Teraz pozostało nam jakieś czterdzieści minut do odjazdu. Obserwuję, jak za każdym razem, ilekroć podnosi pałeczki do ust, wpierw chwilę grzebie nimi w daniu, równomiernie rozkładając i układając makaron, tak jakby chciała sprawić, żeby zawsze dobrze prezentował się na talerzu. Jemy w milczeniu, bez pośpiechu, choć przecież czujnie, co jakiś czas zerkając na zegar, tak, abyśmy przypadkiem nie spóźnili się na pociąg.

Zwykle rozmawiamy przy stole, o różnych sprawach, mniejszej lub większej wagi. Milczenie w takich sytuacjach nie jest czymś zwyczajnym, ale dziś słońce i ciepło dnia przytuliło nas w ten specyficzny sposób, który sprawia, że, niczego nie tłumacząc, bardziej chce się być niż mówić. Jest to dobre milczenie, takie, które przepaja atmosfera oczywistości. 

Patrząc na nią, domyślam się jednak, co może dziać się teraz w jej głowie. Zatrzymuje się co kilka minut nad kolejnym kęsem pad thai, żeby ocenić, czy jest lepszy od tego, który serwują w knajpce wietnamskiej nieopodal naszego bloku. Chyba nie jest.

– I jak, może być?

– Niezłe, ale u nas mają lepsze. Czegoś mi brakuje, tak myślę, czego i w sumie to nie wiem. Ten u nas jakoś bardziej mi podchodzi. A twoje?

– U mnie chyba zawsze tak samo. Kurczak na ostro zawsze jest dobry. 

Tu nie ma większej filozofii, myślę, ma być kurczak i ma być ostry. Palący nozdrza i ciężki.

– Zawsze dodają odpowiednio dużo sosu – dodaję i przyglądam się, czy słucha. 

Wiem, że jest coś jeszcze. Pewnie myśli teraz o domu. O tym, że długo tam nie byliśmy i trochę nas tam jednak nie będzie, zastanawia się, ile dni pozostaniemy na Podhalu. Jeszcze pada na nas słońce, choć dzień wyraźnie cichnie i gaśnie. Wychodzimy, wiedząc że za chwilę podjedzie nasz pociąg.

 

***

 

Tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na balkonie owiani morskim wiatrem, powiedziałem przy kolacji:

– Jutro wyjeżdżamy na południe. 

Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że ojciec poważnie podupada na zdrowiu, więc niebawem będzie potrzebował  wsparcia. Jego stan stale się pogarszał. Ale dopiero wtedy, gdy usłyszałem przez telefon, że trafił do szpitala, uznałem to za znak, że idą zmiany; nie tylko w rodzinie, ale – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – przede wszystkim w moim własnym życiu.

Ojciec zawsze był człowiekiem zamkniętym w sobie, mało rozmownym i słabo świadomym tego, czego naprawdę chce. W naszym życiu pojawiał się tylko po to, żeby zniknąć na dłużej i wrócić w mało oczekiwanym momencie, zwykle wtedy, gdy czegoś potrzebował. Przez większość życia nie potrafiłem się z nim porozumieć. Właściwie nadal nie umiem. Przecież na dobrą sprawę nic się nie zmieniło.

Może dlatego w tamtej chwili, będąc w połowie mieszanki ośmiorniczek i muli, poczułem, że ciągnie mnie w strony rodzinne nie tyle ze względu na ojca, lecz przede wszystkim sam chciałem dojść do ładu ze wszystkim, na co w moim życiu padł smutny cień. A może było coś jeszcze. Wieści z domu rodzinnego, który zostawiłem z poczuciem trwałości, dały mi do zrozumienia, że istnienie naprawdę się kończy, a ja razem z nim; że trzeba poukładać swoje wartości, już, teraz, bo czas to najcenniejsza rzecz, jaką mamy w tym życiu, i tym podobne, głupio brzmiące oczywistości.

– Muszę poukładać te wszystkie sprawy – powiedziałem, stawiając coraz mniejszy opór wobec myśli, że wieść o chorobie ojca stała się dla mnie zaledwie kazaniem na temat mojego własnego życia. Tym, i czymś niewiele większym. 

– Czuję, że utknąłem. Nie da się tak dłużej. Poza tym jest lipiec, dobra pora na to, żeby oddzielić się od tego wszystkiego, przemyśleć na spokojnie. Wiesz, po prostu muszę.

Nie wyglądała na zaskoczoną. W milczeniu przyjęła moją deklarację jako oczywistość, którą można było zresztą wyczuć już od pewnego czasu.

– Nie wzięliśmy ze sobą zbyt wielu rzeczy – stwierdziła, nakłuwając wreszcie krewetkę, która wyskakiwała spod widelca i turlała się po talerzu. 

– Nie szkodzi. W domu wszystko będzie.

W domu rodzinnym zawsze jest wszystko, pomyślałem. Ostatecznie tak go zapamiętałem. Dom, czyli bezpieczeństwo i pewność. Ilekroć dopadło mnie poczucie jakiegoś braku, uciekałem myślami do wspomnień o domu rodzinnym, żeby na nowo uzmysłowić sobie, że tak naprawdę już wszystko mam. 

Wyglądało na to, że mnie zrozumiała, a nawet poparła decyzję o szybszym opuszczeniu Kołobrzegu. Od dwóch tygodni czuła, że coś się we mnie zmieniło. Przestałem sypiać, odłożyłem książki i płyty. Myśl o zmianie pracy, dotąd raczej pełzająca, odkładana na później, w nadziei, że coś się zmieni, albo że z czasem zmądrzeję, raptem stała się czymś naglącym. Obok bezsenności ciągłe zmęczenie, któremu nie dało się zaradzić. Rodzaj limbo na ziemi. Najgorszy z możliwych stanów zawieszenia. Ten, w którym ciało chce wymusić odpoczynek, ale głowa nie pozwala choćby na chwilę ulgi.

Ona sama nie zaproponowała mi tego wyjazdu, ale w pewnym momencie stało się dla mnie jasne, że tylko czeka, aż sam wpadnę na ten pomysł. Może niekoniecznie akurat wtedy, gdy spędzamy czas nad morzem, ale pretekst był dobry. Dobry, bo wystarczający. Sama nic nie mówiła i nie szukała pretekstów. Pewnie chciała też w ten sposób sprawdzić, w jakim jestem stanie. Czy wciąż potrafię zadać sobie pytanie, co jest dla mnie dobre, czy może dałem już za wygraną.

– W domu rodzinnym mam większość winyli. Przypomnę sobie to, czego dawno nie słuchałem.

– A jak z twoim tatą? Co zrobimy?

– Odwiedzę go następnego dnia, jak tylko dojedziemy. Później się zamienimy.

– O której się zbieramy?

– Jak najwcześniej, ale zdążymy pójść na poranną Mszę.

– Tutaj obok, nie?

Skinąłem głową, rozgryzając mula.

– Myślisz o tym, żeby zostać całe dwa tygodnie na Podhalu?

– Tak właśnie myślałem. Podhale i Orawa. Ale możemy gdzieś jeszcze. Dwa tygodnie, albo trochę dłużej. Tylko trochę. Zobaczymy, jak z ojcem. 

Na drobną chwilę przez morski wiatr przebił się do mnie zapach Podhala. Zamiast zupy rybnej, zapragnąłem smaku spieczonego mięsa pokrytego słonym i tłustym wędzonym serem.

– Ale jedźmy pociągiem – dodałem po chwili. – Niech to będzie rzeczywiście podróż, nie szybkie przejechanie z miejsca do miejsca. Niech będzie męcząca, z walizkami, taka, jak to było dawniej. Terkot żelaza, przedziały. Wiesz, prawdziwa podróż.

 

***

 

Pociąg zwalnia i zatrzymuje się na stacji. Zgrzyt szyn jak przeciągły dźwięk gitary.

Jest już ciemno. Z okna przedziału rozpoznaję znajome światła, co oznacza, że staniemy za chwilę na dworcu w Nowym Targu. O tej porze krążą tu jeszcze ciężarówki, ludzie wychodzą na przerwę, stają przed wejściem fabryki salami, chcą zaczerpnąć świeżego powietrza; to się nie zmieniło. Dobrze wiedzieć, że wieczorami nadal odbywa się tutaj spokojny ruch, dokładnie taki, jak zapamiętałem.

Bywam pod tym względem dość nostalgiczny, czasem, być może, nawet za bardzo. Zamykam wspomnienia wewnątrz siebie, po to, żeby wydobywać stamtąd dobre wieści na temat życia. Nasz Kołobrzeg też się tam znalazł. Przypomni o sobie w nieoczekiwanym  momencie, wyłoni się z czeluści, wezwany jakimś dźwiękiem, słowem czy widokiem, aby udowodnić, że pomimo trudów życia, jednak dobrze jest być. Tak to ze mną jest. Chyba od zawsze tak miałem. Okadzam miejsca, ulice i widoki dobrymi skojarzeniami. Na szczęście zapach tego kadzidła utrzymuje się długo, całymi latami. Bez niego życie byłoby smutne i najprawdopodobniej nie do zniesienia.

Po drugiej stronie ulicy, za stacją kolejową, jeszcze niedawno stał sklep z elektroniką. Kilka lat temu byłem tam, po to, żeby pomóc ojcu w zakupie nowego telewizora. Przy okazji sam wybrałem sobie nowe słuchawki, i czekając aż sprzedawca zapakuje sprzęt w pudło, puściłem pierwszy z brzegu utwór, po to, żeby sprawdzić brzmienie. Padło na Midnight Runaway z drapieżnymi gitarami i śpiewem Chucka Negrona. 

Później pojechaliśmy do domu, zamontowałem ojcu telewizor, posiedzieliśmy przy papierosie, wspólnie adorując obraz, kolor i dźwięk zakupionego sprzętu. Spotkanie nagłe i trochę wymuszone. Ojciec zadzwonił bez zapowiedzi, oznajmiając, że potrzebuje pomocy, najlepiej do dwóch godzin, jeśli tylko dam radę przyjechać. Nie spodziewałbym się, że tamto popołudnie jakoś zostanie w mojej pamięci. A jednak, utkwiło, jako coś szczególnego, choć do dziś nie bardzo rozumiem, dlaczego. 

Wychodzimy z pociągu, a po głowie krążą mi słowa piosenki o nocnej ucieczce, te same, których słuchałem wtedy, w sklepie z elektroniką. A może nasz powrót na Podhale to także ucieczka? Pytanie tylko, od czego. Choć powinienem raczej zapytać – do czego. Refren wraca jak zapętlona płyta:

 

Won't you be my midnight runaway?

Won't cha take the time 

to runaway with me?

Feeling fine tonight, we'll runaway

Should we head for the hills or to the sea?

 

Co za zbieg okoliczności, pomyślałem, nucąc cztery wersy refrenu. „Hills” albo „sea”, „wzgórza” i „morze”. Przecież właśnie wróciliśmy z Kołobrzegu na Podhale. Całe szczęście, że zdecydowaliśmy się pojechać pociągiem; dociera to do mnie, na nowo, wtedy, gdy podnoszę bagaż. Bardzo dobrze. Dzięki temu mam poczucie, że to nie my wyznaczyliśmy drogę, lecz raczej to ona prowadziła nas. Wsiadając do pociągu, nie mogliśmy już zawrócić. Pozostało jedynie się poddać. Czuję, że dzięki temu nasza podróż zyskała znamiona głębszego sensu.

Wieczorem jesteśmy już oboje dość zmęczeni. Koniec końców mamy za sobą kilkanaście godzin podróży, z północy na południe, przez cały kraj. W moim przypadku to dobre zmęczenie. Czuję, że głowa dała się pokonać, a ciało jest wreszcie gotowe na odpoczynek. Szczęśliwie mój dom rodzinny stoi niedaleko stacji kolejowej. 

Idziemy opustoszałą ulicą, utrudzeni całym dniem, jego słońcem, wiatrem i pyłem. Nasz krok jest chwiejny, usta spragnione. Wieczorny wiatr ochładza nam twarze.

 

Michał Gołębiowski

-----

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.