Recenzje
2020.08.01 18:15

Zawód: reporter, czyli mirażowe życie

Zawód: Reporter, reż. Michelangelo Antonioni, (wł. Professione: reporter, ang. The Passenger, 1975 rok)

Puste drogi, wyludnione dziedzińce, jednym razem małżeństwo kłócące się na balkonie stworzonym przez Gaudíego, jakby niepomne tego, że świadkiem ich banalnych sporów są mury zaprojektowane przez geniusza architektury, innym zaś razem starzec siedzący samotnie na wiklinowym fotelu albo gromada dzieci biegająca wokół ganku, aż unosi się pył. Codziennie inny hotel, inny pokój, podróż donikąd, przed siebie, podejmowana tylko po to, aby uciec przed konsekwencjami skradzionego szczęścia. Wciąż nie wyłania się jednak kres drogi. Nie ma miejsca, w którym można by się na stałe zatrzymać. Prawdziwe życie jawi się jako „tymczasowe”, stale „w oczekiwaniu”, ustawione jakby w odległości do realnego świata. Oto odsłania się ludzkie wnętrze przypominające pustynię, przed którą stoi David Locke, figura człowieka chorującego na pustkę, pozbawionego własnej tożsamości, niewiedzącego, kim jest, skąd przychodzi i dokąd zmierza. Aż do końca nie opuszcza go tyleż poczucie alienacji, co umowność wszystkiego, na czym zbudowana została otaczająca go rzeczywistość.

Chodzi tu oczywiście o bohatera słynnego filmu Michelangelo Antonioniego, Zawód: reporter z 1975 roku. Grany przez Jacka Nicholsona protagonista, czyli brytyjski dziennikarz, za którym widz snuje się powoli piaszczystymi uliczkami środkowoafrykańskiego „nigdzie”, w rzeczywistości uosabia kondycję nowoczesnego „człowieka bez właściwości”. Nuda jest podstawowym stanem, w którym Locke egzystuje. To dlatego, znalazłszy w jednym z hoteli martwe ciało angielskiego biznesmena, przyjmuje nową tożsamość, legitymując się pozostawionymi przez nieboszczyka dokumentami. Z czasem okazuje się jednak, że zmarły dorabiał się sporych pieniędzy jako handlarz broni zaopatrujący powstańców toczącej się właśnie wojny domowej w Czadzie. O samej wojnie wiemy niewiele, w zasadzie dostajemy tylko skrawki informacji, jakieś reminiscencje czy fotosy, fragmenty wywiadów i reportażowych ujęć, lecz wszystko to przefiltrowane przez niezłomną nudę białego człowieka. „Właśnie sprzedałem pięć tysięcy granatów, dziewięćset karabinów i amunicję ludziom prowadzącym wojnę w jakimś zapomnianym zakątku świata” – pada beznamiętne wyznanie, brzmiące z jednej strony jak żartobliwa anegdota rzucana w trakcie flirtu, a z drugiej jak wyraz rodzącego cynizm rozczarowania światem. Nowa tożsamość, którą Locke nieroztropnie przyjął, wplątuje go tym samym w sieć niebezpiecznych zobowiązań, ostatecznie prowadzących do wyroku śmierci ogłoszonego przez afrykańskich rebeliantów. Cały film ma jednak znacznie bardziej filozoficzny i medytacyjny charakter, aniżeli można by się tego spodziewać po zarysie fabuły. Antonioni zasłynął wszakże nie tylko jako najwybitniejszy współtwórca „slow cinema”, ale także mistrz odpowiednich proporcji pomiędzy kinem radykalnie intelektualnym i niesłychanie wprost zmysłowym.

Opowieść o „przezroczystym człowieczeństwie” jest zatem powolna, cicha, skoncentrowana na usytuowaniu bohatera w świecie nieuleczalnego znużenia życiem, światem, wartościami. Czad jawi się jako miejsce tryumfalnego panowania ducha acedii. Gorące podmuchy rozwiewają piasek pustyni to w jedną, to w drugą stronę, bez żadnego celu. Wszystko inne stoi, trwa w milczeniu, niezmienne, jednostajne, bez życia, sięgające po horyzont. W jakiś sposób pozostaje takim nawet wówczas, gdy akcja filmu przenosi się do Hiszpanii. Pustka i melancholia są to bowiem dwie otchłanie, które da się dostrzec w oczach Locka. On sam przyznaje w pewnym momencie, że przyjął tożsamość zmarłego biznesmena w gruncie rzeczy dlatego, że nie posiada własnej. Pozbawiony został bowiem poczucia zakorzenienia, bądź też przynależności, a więcej o tym, kim mógłby być (i kim „na niby” się stał), dowiaduje się ze znalezionego przy nieboszczyku dziennika. Ta odgrywana rola okazuje się jednak czymś więcej, aniżeli sam Locke we własnej osobie, zmęczony, choć przecież nie do końca żywy. Nie do końca też umarły, choć konający. Gdziekolwiek poprowadzi Locke’a niepewny los, nosi on w sobie niedookreślenie zobrazowane przez bezkresne, smagane wichrem pustkowie.

„Wielu z tych, którzy patrzą na dzieci, widzą w nich nadzieję na nowy początek. Ale na mój gust to powtarzanie wciąż tej samej tragedii” – mówi jedna z osób spotkanych przez Locke’a w parku w Barcelonie. Ta sama pogoń za wiatrem (Koh 2,11) jest udziałem wszystkich. Zawsze będzie wydarzać się „mirażowe życie”, nieobecność w tym, co teraz, ponieważ już za parę chwil, może przedłużających się w nieskończoność, lecz wciąż gorączkowo odliczanych, stanie się możliwe spełnienie. W innym momencie bezimienna dziewczyna, bohaterka grana przez Marię Schneider, mówi: „Czy mogłabym zadać panu pytanie. To, co zawsze: przed czym pan ucieka”. Locke odpowiada wówczas: „Uciekam od wszystkiego: od żony, domu, adoptowanego dziecka, dobrej pracy, od wszystkiego poza paroma nawykami, których nie potrafiłem się pozbyć”. Jak się później okazuje, jest to niby nowe życie, ale poddane temu samemu absurdowi, co wcześniej. Niby spełnienie, a jednak nieustanna ucieczka. Okazuje się ono wszakże na zawsze nieuchwytne, wymagające wyrzeczenia się tego, co rzeczywiste, w imię tego, co stale się rozwiewa i umyka. Beznadziejna to gonitwa, której coraz bardziej świadom staje się Locke, a którą Blaise Pascal opisał następującymi słowami: „Tak upływa całe życie; szukamy spokoju, zwalczając jakieś przeszkody; kiedy je zaś przezwyciężymy, spokój staje się nie do zniesienia”.

Jednocześnie oglądając omawiany tu film Antonioniego przez pryzmat katolickiego odczytywania dzieł kultury, można przypomnieć sobie jedno z najdramatyczniejszych, a zarazem najbardziej paradoksalnie życiodajnych wezwań Jezusa Chrystusa: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity (J 12,24). Locke to człowiek, który nie obumarł, choć umierał, i to umierał stale, a więc został tylko sam; jego odrodzenie, będąc próbą odrodzenia nowoczesnego człowieka, okazało się tylko pozorne, nie przyniosło plonu obfitego. Pod koniec seansu na krótko pojawia się zwiastun uzyskania nowego, a w zasadzie „tego wreszcie prawdziwego” życia; choć prowadzonego na cudze konto, w kompromisie wobec „nie-ja”, to wciąż obiecującego błogi spoczynek. Od początku daje się jednak wyczuć daremność tego ruchu. Nie ma w nim bowiem pójścia całkowicie w śmierć „starego”, która wydałaby owoce. Widzimy za to nieustanne poszukiwanie siebie, przyjmowanie kolejnych mirażowych tożsamości, życiorysów, historii, opowieści, wspomnień i kierunków, ostatecznie jałowych. Na piaskach nic wszakże nie rośnie.

Michał Gołębiowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata do potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

-----


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.