Recenzje
2019.12.31 13:58

Wstydliwy grzech nowoczesności

Oficer i szpieg (An Officer and a Spy, J'accuse), reż. Roman Polański, 2019 rok.

Najnowsze dzieło Romana Polańskiego, Oficer i szpieg, jest trochę jak proza Michela Houellebecqa: stary cynik zmęczony ziejącą zewsząd pustką nowoczesnego Zachodu, szukający przyczyn największych tragedii XX wieku w samym rdzeniu postępowego świata. Z takim obrazem rzeczy współbrzmi oryginalny tytuł, J’accuse, sugerujący, że w ostatecznym rozrachunku chodzi o coś znacznie bardziej „współczesnego”, ponadczasowego, a mianowicie o oskarżenie autorytetu państwa rozpaczliwie podtrzymywanego kosztem coraz bardziej meandrycznych kłamstw i kolejnych kozłów ofiarnych. A więc reżyser dostrzega zapowiedzi rodzącego się totalitaryzmu w epoce dorożek i maszyny parowej, na długo przed rozpętaniem wojennej zawieruchy. Polski i amerykański wariant tytułu, Oficer i szpieg, zapowiada z kolei atmosferę politycznego dreszczowca z lat 50 i 60. I to również nieprzypadkowe, gdyż mamy do czynienia z klasycznym, nobliwym i wyjątkowo niehollywoodzkim kinem noir ubranym w perfekcyjnie skrojony strój z „pięknej epoki”. To swoiste połączenie Procesu Franza Kafki, staromodnego dzieła szpiegowskiego oraz iście Balzacowskiej obserwacji „ludzkiego zwierzyńca”.

Uderza już sam początek filmu. Plac wojskowy, na którym pada niesławny wyrok na Alfredzie Dreyfusie, a gdzieś w tle wieża Eiffla. Oficerowi odbierane są godności, tłum zza ogrodzenia miota przekleństwa, oskarżony wykrzykuje swoją niewinność, a nad tym wszystkim „stalowe niebo próżni”. Klimat tej sceny towarzyszy nam właściwie do samego końca seansu: z jednej strony mamy nowoczesną Francję, wywalczoną ojczyznę wolności, równości, braterstwa i demokracji, a z drugiej – Lewiatana pożerającego ludzi i wartości. W tym wszystkim Georges Picquart, także oficer, ale przede wszystkim filmowy everyman, który po prostu robi, to, co ma robić. Nie kryje się ze swoją niechęcią do Żydów, lecz wyżej od afektu ceni zasady, dlatego, dowiedziawszy się o niewinności Dreyfusa, postanawia przywrócić mu gwałtem wydarty honor. Działa zgodnie z własnym sumieniem, w granicach wytyczonych przez słowo „uczciwość” (to samo zresztą, które przyświecało mu wtedy, gdy przystępował do armii). Szybko okazuje się jednak, że we Francji wielkich idei i artystów chcieć być zwyczajnie przyzwoitym to pozwolić sobie na zbyt wiele. Za kolejnymi drzwiami, we wnętrzu kolejnej szafy, szuflady i komody kryje się oczywistość; coś, o czym każdy doskonale wie, lecz nikt nie chce mówić na głos. Dla jakiegoś wyższego dobra lepiej jest konstruować świat absurdu, aniżeli wypowiedzieć prawdę.

Polański wciąż doskonale tworzy atmosferę zaszczucia. To specjalność, którą mistrz dreszczowca doprowadził do perfekcji już w momencie powstawania Chinatown, choć jeszcze wyraziściej daje o sobie znać w Dziewiątych wrotach czy Autorze widmo. A więc zaczynamy od ułożonej, zgrabnej, powszedniej wizji rzeczywistości, całkiem nieźle przyswajalnej i raczej mało problematycznej, lecz kiedy wraz z bohaterem zaczynamy grzebać, przypadkiem dźgnięci zagadką z rodzaju mystery, wówczas wszystko zaczyna przedstawiać się zgoła inaczej. Pod powierzchnią szaleją bowiem nieokiełznane siły absurdu. Zło niezmiernie rzadko odsłania się jednak w całym majestacie. Trucizna sączy się subtelnie, przez większość czasu nie daje się odczuć jej działania, a kiedy uśmierca, to wpierw łagodnie usypia. Demoniczny system działa zazwyczaj w białych rękawiczkach. Pętla zaciska się powoli i niemal niezauważalnie. Cały ten system podskórnie bytującego zła działa poniekąd jak wąż, który sunie powoli, płynnie, bezszelestnie, osacza ofiarę, aby zaatakować wówczas, gdy ofiara najmniej się tego spodziewa. Dookoła pełno ludzi zakłamanych i beznamiętnie łamiących kręgosłupy, ale każdy z nich winny połowicznie, bo zależny od kolejnego. Ewidentni są tylko poszkodowani. Z kolei główny sprawca zła, Ferdinand Esterhazy, pojawia się na kilka sekund, jako zwykły bywalca kawiarni, stopiony z tłumem, z twarzą nie do zapamiętania, pomimo iż jego nazwisko wypowiadane jest z pasją przez wszystkich zaangażowanych w sprawę Dreyfusa tak, jakby chodziło o samego diabła. Oto zło nowoczesnej cywilizacji: systemowe, metodyczne, bez mimiki, niemal bezosobowe, choć sprawie posługujące się wściekłością bezmyślnego tłumu, lubiące oddziaływać na opinię publiczną. Dyskretnie podsuwa motłochowi niesprawdzone wiadomości, aby tym sposobem podsycać niechęci oraz absurdalną nienawiść na tle rasowym. Jest to wreszcie wiwisekcja tego, jak postawić przed społeczeństwem „kozła ofiarnego”, a z winowajców uczynić bohaterów bezdusznego mechanizmu.

Bezkompromisowy jest cynizm Polańskiego. Przed seansem obejrzałem bowiem oscarowe Życie Emila Zoli z 1937 roku, film również skoncentrowany na sprawie Dreyfusa. W kulminacyjnym momencie dzieła dostaliśmy wielką humanistyczną przemowę Zoli na temat praw człowieka, godności i wolności; jedną z tych przemów, które na stałe trafiły do annałów historii kina. Rzeczywiście, cała ta scena robi wrażenie: wokół świeckiego kaznodziei zapadła cisza, sumienia były poruszane, serca kruszone. Padły górnolotne słowa i deklaracje. Idea zwyciężyła. U Polańskiego postać Zoli pojawiła się na około pięć minut. Wcześniej dostajemy oczywiście zapowiedź, że oto pisarz przemówi. Ale, jak się później okazuje, ostatecznie zostaje on zdegradowany do roli oskarżonego, który odsłuchał wyrok, nie został dopuszczony do głosu, a następnie zniknął i już się nie pojawił. Życie Emila Zoli to, rzecz jasna, zupełnie inny film, wobec którego Oficer i szpieg mógł nawet pozostać całkowicie niezależny. Ale przecież faktem jest, że to właśnie przedwojenne dzieło Williama Dieterle’a ustanowiło popkulturowy kanon wyobrażenia na temat wpływu i wkładu Emila Zoli w sprawę Dreyfusa. U Polańskiego na intelektualny majestat wielkiego pisarza nałożony został kaganiec, a cały wątek pozbawiony został nawet uwznioślającej puenty. Wymowne, choć tak bardzo subtelne.

Przyznam, że im dłużej myślę o Oficerze i szpiegu, tym mniej jestem przekonany co do rzekomej próby samousprawiedliwienia się Polańskiego ze swoich włanych problemów z prawem. Jak już wspomniałem, jest to przede wszystkim obraz rodzącej się „mentalności totalitarnej”, historii sztucznie planowanej, wyszeptywanej gdzieś w kuluarach, fałszowanej, żałośnie usprawiedliwianej. Jest to dzieło o łatwości, z jaką daje się rozgrywać ślepa nienawiść tłumu, o konflikcie jednostki i państwa, które będąc zbudowane na prawach człowieka broni bezdusznego mechanizmu choćby za cenę duszy i krwi konkretnych osób. Ale jest tam również miejsce na niemal conradowską pochwałę uporu, zasad i reguły honoru.

Michał Gołębiowski

 

----- 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj "Christianitas"

-----


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.