Komentarze
2018.01.30 17:40

U progu pogromu? O mitach i rozkoszach politycznych na kanwie konfliktu polsko-izraelskiego

Mogłoby się wydawać, że mechanizm historycznej rekonstrukcji jest domeną prawicy. Żołnierze Niezłomni, wojna 1920 roku, liczne rekonstrukcje partyzanckie, powstańcze, poczynając od zrywów w XIX wieku czy wreszcie zakładanie kontuszy – wszędzie tu łatwo i szybko przechodziło się od okazjonalnych inscenizacji historycznych do zastępowania życia rekonstrukcją. Jednak od pewnego czasu widzimy, że choroba udawania kogoś innego (np. dawnych czasów), która ma zastępować zajmowanie się dzisiejszymi problemami, przestała być już domeną tych środowisk, które określa się mianem prawicy. Zresztą wątpię czy faktycznie rekonstrukcje były prawicową domeną. Istnienie Komitetu Obrony Demokracji (KOD), czyli rekonstrukcji KOR-u, robionej zupełnie na serio, a nie tylko dla „celów edukacyjnych”. Ten przypadek dobrze pokazuje, że tego typu działanie pojawia się na bardzo różnych poziomach społecznej interakcji, nie tylko jako tożsamościowy rytuał czcicieli przeszłości. Przypomnijmy sobie jak będący w opozycji przez lata rządów PO „lud PiS” przeżywał swój „drugi obieg”. I to najzupełniej poważnie. Może nieco mniej na serio przeżywano ideę nowego „państwa podziemnego”. Mniej poważnie nie znaczy jednak, że zupełnie niepoważnie; strój „państwa podziemnego” był przecież pełnym powagi symbolem rozpoznawania się „Polski, o której mówili prorocy”. Od „drugiego obiegu” do rekonstrukcji politycznej, jaką stanowi „KOD/KOR” jest przecież bardzo blisko. Jest to imaginarium z tego samego świata, to samo życie heroiczną przeszłością, którą kształtowały radykalne wybory moralne, tożsame wtedy z politycznymi.

Można by zatem sądzić, że rekonstrukcja wchodzi w życie w chwili, w której dana grupa, środowisko czy klasa społeczna znajdują się w pewnego rodzaju kulturowej opozycji. Wtedy też odtwarzają sobie świat, dzięki któremu można będzie oswoić własną sytuację. Niemniej myślę, że tak nie jest i że mamy tu raczej do czynienia z odruchem mimetycznym o nieco innej dynamice. Znaczyłoby to tyle, że współczesne polskie „rekonstrukcje” zaczęły się po roku 1989, od bycia rzekomymi „Europejczykami”, „liberałami”, „demokratami”, którymi w rzeczywistości wcale się nie było. Od Europejczyków polskie elity miały lub starały się wziąć garnitury i pakiet “prawomyślnych poglądów”, od liberałów ich moralny autorytaryzm, czyli niezgodę na głosy z innego niż liberalny porządku. Był to przede wszystkim sprzeciw wobec rzeczywistej demokracji i katolickości Polski, która jest fundamentem naszej suwerenności. Do tego dodawano wiarę w wolny rynek, który w znacznym stopniu okazał się iluzją przesłaniającą kapitalizm państwowy Niemców czy Francuzów oraz gospodarkę korporacyjną. Z demokratów polskie elity przejęły przede wszystkim żądzę władzy.

Owe „rekonstrukcje” nie są zatem cechą opozycji, lecz raczej – jak wynikałoby z powyższych uwag – cechą tych, którzy nie posiadają własnej filozofii politycznej, a tylko ją od kogoś zapożyczają. „Od kogoś” – czyli z prostego odwzorowania przeszłości, od zagranicy, od central ideologicznych, z partykularyzmu ugrupowań politycznych. „Rekonstruktorzy” zamiast filozofii mają polityczne mity, czyli pewnego rodzaju obrazy i odruchy, których nie są w stanie wyartykułować językiem debaty politycznej, ale które określają tożsamość. Tożsamości są w ogóle słabo komunikowalne, ponieważ nie tworzą spójnej racjonalności społecznej, ale są narzędziami poszukujących emancypacji partykularyzmów. Chętnie więc posługują się przemocą. Niekoniecznie fizyczną, najczęściej werbalną. Polska bieżąca „debata” polityczna, to właściwie sama przemoc. Tożsamość swoim uczestnikom daje jednak wrażenie jasnego widzenia swojej sytuacji społeczno-politycznej. Ale to tylko złudzenie. W trybie rekonstrukcji, chcąc nie chcąc, ustawia się pozostałych uczestników życia publicznego w przypisanej im roli, a nie na ich rzeczywistym stanowisku. Może to być odtwarzanie sytuacji historycznej między realnymi podmiotami polityki lub też wtłaczanie, supozycja, dzisiejszych podmiotów w np. historyczną tożsamość zupełnie innych grup. Znana jest dobrze supozycja: „tam, gdzie stało ZOMO...”, ale też historyczne metonimie łączące ONR z PZPR i z PiSem. Te zabiegi samym rekonstruktorom z obozu liberalnego i lewicowego pozwalają umocnić się w przekonaniu o tym, że KOD jest tylko kontynuacją KOR-u i „Solidarności”. „Rekonstrukcja” pomija lewicowy charakter PiSu. Musi pomijać, gdyż ten jest wrogiem. Druga strona, w tym wypadku PiS, podtrzymuje ten sam mit prawdziwej Solidarności. „Tam gdzie stało ZOMO...” to pozycja tych, którzy wyszli z komunizmu partyjnego ku rewizjonizmowi, by ostatecznie połączyć się z postkomunistami w projekcie liberalnym. Sztywność narracji rekonstrukcyjnych oczywiście podsyca wzburzenie wszystkich stron, ponieważ doprowadza do podważenia przyjemnej samoświadomość obu stron konfliktu, przekonanych o własnej wyższości moralnej. Wszystko to dzieje się przy nikłej zdolności do diagnozowania i operacjonalizacji w ramach rzeczywistej polityki i argumentacji. Tak rozpoczynają się wojny o symboliczne pozycjonowanie, zastępujące dyskusję o racjach politycznych i celach polityki.

Rzecz jasna można powiedzieć, że rekonstrukcja w polityce jest nieunikniona choćby dlatego, że polityka pozostaje zanurzona w historii, w tradycjach, a te określają akcenty poszczególnych stanowisk politycznych, czy też – mówiąc metaforycznie – ich umiejscowienie na mapie politycznych idei i zachowań. Także roztropność nie jest zawieszona w próżni, ale „osadza się” na dorobku intelektualnym jak też materialnym narodu. Jednak, jak sądzę, możemy mówić o pewnego rodzaju granicy pomiędzy uwarunkowaniem, które jest po prostu ciałem każdej racjonalności - jej osadzeniem w rzeczywistości, a myśleniem mitycznym, gubiącym z tą teraźniejszością kontakt. W tym myśleniu ważne są już tylko mimetyczne pozycje, a nie np. dobro wspólne Polski. To jeszcze jedna charakterystyka polskich rekonstrukcji: gdy uruchamiają się ich narracje, wówczas wydaje się, że przestaje istnieć państwo, a trwa wszechświatowa walka dobra ze złem o konsekwencjach raczej eschatologicznych, aniżeli politycznych. Można uznać, że to także element rekonstrukcji, z jednej strony przeszłości, gdy Polacy zmagali się ze złem zaborów, okupacji czy komunizmu, ale też z beztroską polityczną XVII i XVIII wieku, czyli faktyczną nieobecnością własnego państwa a z drugiej – skłonności kosmopolitycznych czy internacjonalistycznych, osadzonych w formacjach niesuwerennych wyrosłych w ostatnich epokach.

Weźmy jeden przykład uruchamiania się „rekonstrukcji” w małej skali. Zaobserwowałem go podczas trwającego napięcia pomiędzy Polską a Izraelem w sprawie antydyfamacyjnej poprawki do ustawy o IPN.   

Pewien lewicowy publicysta, odnosząc się do polskich relacji z Żydami, zadał na Facebooku takie oto pytanie: „Kiedy w tym tempie padnie pierwsze nieironiczne Syjoniści do Syjamu?” Pytanie to w prosty sposób przywołuje rekonstrukcję, która wskazuje na przeciwników politycznych jako na moczarowców, którzy w roku 1968 wygnali resztkę polskich Żydów do Izraela. Zaczepka ma charakter całkowicie abstrakcyjny, po pierwsze dlatego, że nie odnosi się do aktualnej sytuacji, ale definiuje granice wspólnoty mitu czy ideologii. Służy tylko umocnieniu politycznej granicy oraz niekonstruktywnemu ustosunkowaniu się do politycznych oponentów. Widać w niej niezdolność, albo wręcz niechęć do skomentowania sprawy z perspektywy tak czy inaczej rozumianego interesu, a lepiej: dobra kraju. Po drugie, abstrakcja polega na prostej oczywistości - nie da się porównać sytuacji społeczno-politycznej w Polsce z roku 1968 z tym, co dzieje się dziś. A jednak dla komentującego i jego akolitów nie ma to żadnego znaczenia. Przyjmują oni rekonstrukcję jako rzeczywistość i opis sytuacji. Nie ma właściwie możliwości byśmy otrzymali z rozwinięć tego opisu pozytywny czynnik diagnostyczny. Nie taki też jest zapewne cel „zaczepki” „Rekonstrukcje” najlepiej się rozwijają właśnie w sytuacji abstrakcji, ponieważ modelowanie emocji jest wtedy najprostsze. Unoszą się one wtedy daleko od “ziemi” ograniczeń. Można to przyrównać do oddziaływania fake newsa, który nie ma nic wspólnego z prawdą, ale na poziomie przeżycia daje odbiorcy poczucie z tą prawdą obcowania .

Wpis publicysty sprowokował garść komentarzy ze strony co bardziej wrażliwych czytelników z „obozu lewicowego”, którzy szybko zaczęli splatać narrację wspólnego mitu. Weźmy jako przykład tylko dwa wpisy. Pierwszy z nich mówi (podaję pisownię oryginalną):

Przepraszam, ale to jest jakieś sk.. Nie dość, że znowu mówi się o chodzeniu na pasku Izraela, jakby Holocaust i antysemityzm był o tym, to jeszcze ktoś śmie mówić kto kiedy jest czy może być Polakiem. To już zupełnie 1968 ! Jak na to co się dzieje i do czego może doprowadzić , to sprzeciw czy oburzenie są niezwykle nikłe. Mamy się już bać?

W odpowiedzi czytamy [pisownia oryginalna]:

Tak, należy się już bać

Pytanie „Czy mamy się już bać?” jest tu zasadnicze, ponieważ zaprasza do uruchomienia opartej na „przeżyciu” wspólnoty „rekonstrukcyjnej”, w której „marzec 1968” łączy się z pogromem kieleckim czy Jedwabnem. Wszystkie te wydarzenia nadają przecież klimat obecnej sytuacji. Ale to nie wszystko. Abstrakcyjność rekonstrukcji ujawnia się też w tym, że przecież dyskutujący nie są polskimi Żydami a jednak uznają, że w sytuacji sporu politycznego pomiędzy Polską a Izraelem najwłaściwiej będzie „stać się” polskim Żydem z marca roku 1968, 1946, itd. Skoro rządzący PiS to PZPR (a KOD to KOR), PZPR to ONR (poprzez moczarowców i PAX), a ONR to faszyści i antysemici, to cała mitologia może zostać domknięta. Przyjęcie roli ofiary nadciągającego pogromu można więc wytłumaczyć tym, że komentujący poprzez metonimię ideową dokonują utożsamienia z ludźmi „marca 1968”, tych zaś z ofiarami pogromu kieleckiego, itd. Czy takie identyfikacje są rzeczywiście absurdalne? I owszem, a co gorsza – choć pozbawione roztropności, stanowią źródło partykularnych społecznie „rozkoszy konformizmu” i zaciemniają poznanie polityczne. Część tej samej publiczności (w innym wątku dyskusyjnym) przebierała w tym czasie nogami, by ktoś wreszcie „nieironicznie” napisał lub powiedział „Żydzi do gazu”, co pozwoliłoby rekonstrukcji zatoczyć jeszcze szerszy krąg rozkoszy”. Pytanie tylko, jak można w ogóle oczekiwać takich rzeczy? To również rodzaj antysemityzmu, w którym zasadą jest mechanizm subwersji: „im bardziej nienawidzą Żydów, tym lepiej dla naszy partykularnych interesów, tym więcej gratyfikacji w postaci poczucia przyzwoitości”. W tym mieszczańskim męczeństwie na pluszowym krzyżu, organizującym w znacznej mierze polskie życie publiczne w ogóle nie widać chęci do przełamania odruchów i wejścia w myślenie w kategoriach politycznej racjonalności, racji stanu, dobra wspólnego. Najlepszym sposobem na antysemityzm okazuje się studzenie emocji, a przy tym diagnozowanie oraz proponowanie rozwiązań. Pytanie o to, „czy już trzeba się bać”, w obecnej sytuacji jest tylko grą na eskalację, a zatem grą przeciwko Polsce.

Takie rekonstrukcje przyjmują, rzecz jasna, postać różnych lokalnych mutacji. Czy może z nich wyniknąć coś dobrego dla Polski? Nie, ponieważ są tylko narracjami źródeł przemocy zajmujących partykularne pozycje wobec polskiej Całości, irracjonalnymi tożsamościami, pożądającymi władzy dla swoim mitów.

Na tym niestety sprawa się nie kończy. Ktoś mógłby się niemądrze ucieszyć z wcale niebłahych głupstw lewicy, ale musimy niestety wrócić również do samego początku tej historii, czyli następującej wypowiedzi znanego dziennikarza śledczego współpracującego z „Gazetą Polską Codziennie” (pisownia oryginalna):

jeśli dzisiaj ktoś występuje w roli rzecznika Izraela, to może warto byłoby żeby po prostu trzy razy zastanowił się czy nie oddać polskiego obywatelstwa i zamienić je na obywatelstwo izraelskie

Z łatwością można sobie wyobrazić tego typu retorykę w innej sytuacji (dotyczącej konfliktu z innymi państwami), ale jednak nie jest ona zbyt częsta. Właściwie, jeśli się pojawia, to na obrzeżach internetu. Tym razem jednak retoryka taka użyta zostaje właśnie tutaj, gdzie jest całkowicie pewne, że uruchomi ona mitologie rekonstrukcyjne. Sama jest wszakże częścią takich mitologii i to w rodzaju tych najbardziej dla Polski szkodliwych. Nie sposób uwierzyć, by ktoś, kto jest choć trochę świadomy polskich narracji, od razu nie dostrzegł tu niebezpieczeństwa. A mimo to rzeczony dziennikarz zdecydował się w nią wejść. Do tego inny publicysta, tak pewny swojego proizraelskiego nastawienia, nazywa żydowskich oponentów „parchami”. „To już zupełnie 1968! [...] Mamy się już bać? [...] Tak, należy się już bać.” I tak toczy się ta gra.

Czy jest wobec tego dziwne, że gdy samemu przyjmuje się rekonstrukcyjną retorykę, to lewicy zamykają się oczy, za to włączają się narracje o roku 1968? Wobec wysokiego poziomu niesamodzielności w myśleniu politycznym jaki mamy w Polsce, który wynika ze stanu odbudowy, w jakim znajduje się polska myśl polityczna nie jest to w ogóle zaskakujące. Sama tzw. prawica, która ma potencjalnie wiele narzędzi odbudowy polskiej filozofii politycznej, uruchamia mechanizm złych reakcji. One z kolei odnawiają, umacniają i rozszerzają słabość polityczną Polski. Także w sprawach, w których staje się możliwe, jeśli nie wypracowanie konsensusu, to przynajmniej wyciszenie emocji, projekcji, nadto – zajęcie się wreszcie sprawami polskimi tak, jakby Polska należała do nas wszystkich i jakby choć trochę nam na niej zależało.

Tomasz Rowiński


Tomasz Rowiński

(1981), senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.