szkice
2023.08.21 14:34

Rozbieżne agendy reformy posoborowej

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

 

W rozmaitych podsumowaniach soborowej i posoborowej reformy liturgii - pisanych z tej czy innej strony sporów - uleżał się (lub został udeptany?) równy obraz kontrowersji: po jednej stronie konserwatywni kurialiści, z twarzami kard. Ottavianiego i prałata Dantego - po drugiej reformatorscy lub wręcz progresywni rzecznicy "ruchu liturgicznego"... Z jakimi twarzami? Właściwie tylko z twarzą ks. Bugniniego, bo jakoś inni bohaterowie są tu zwykle w cieniu. Ta legenda opowiada się szybko, na przydechu zachwytu lub na przydechu zgrozy: jedni bronili "nienaruszalności" rytu rzymskiego - drudzy dzięki sztuce gry i cierpliwości doprowadzili do "niebywałego przewrotu".

Nie ma się co złościć na to, że ważne wydarzenia obrastają legendami - tym bardziej, że w legendach jest zwykle ziarno prawdy. Rzecz w tym, aby nie zatracić możliwości odgarnięcia takich legend, gdy dostępna jest prawda historyczna.

Zróbmy pierwszy skromny ruch: środowisko liturgistów debatujących nad reformą - przed Soborem, w jego trakcie i po nim - nie było monolitem. Wręcz przeciwnie, pod względem koncepcyjnym - a więc w warstwie najważniejszej dla oceny pracy ekspertów, biegłych, uczonych - środowisko to było w kilku punktach głęboko podzielone. Wystarczy zajrzeć do świadectw i innych źródeł dotyczących np. odbywającej się w 1951 r. debaty o reformie Mszy, żeby zobaczyć, że ówczesna elita katolicka liturgistów zgadzała się tylko w tym, iż reforma-modyfikacja jest potrzebna; potem zaczynały się przysłowiowe schody: zwłaszcza w sprawie modlitw u stopni ołtarza i w sprawie Kanonu niezgoda blokowała wszelki konkluzywny ruch.

O tym pisano rzadko lub w ogóle, gdy już doszło do reformy. Mistrzostwo sekretarza Bugniniego polegało na tym, że stał się dla tych ludzi wiedzy i duszpasterstwa substytutem władzy (zarówno jako "mediator" z Pawłem VI, jak i jako urodzony, powiedzmy, lider pracy biurowej). Podporządkował sobie ludzi znacznie mądrzejszych od niego - tak jak mądra władza powinna podporządkowywać i zużytkować dla dobra wspólnego potencjały ekspertów. Bugnini nie był władzą (czyli kimś otrzymującym wszystko, od łaski stanu do odpowiedzialności moralnej, dla moderowania dobra wspólnego). Bugnini był zręcznym manipulatorem na linii eksperci - władza, kimś dającym obu stronom coś czego chciały i potrzebowały oraz umiejącym wydobywać od nich coś czego same by nie dały. Ci, którzy go chwalą, chwalą go za to. Ci, którzy go potępiają, potępiają go za to.

Zostawmy teraz na boku grę Bugniniego z Najwyższą Władzą. Warto do tego wrócić innym razem. Ale jak radził sobie z ekspertami? Oczywiście w grę wchodziły umiejętności osobowościowe w kontaktach z mnóstwem różnych ludzi. Ale aspektem zasadniczym było przywództwo: z kilku środowisk kontestujących aktualny porządek "potrydencki", lecz różniących się znacznie, stworzył Bugnini partię idącą do sukcesu (i władzy?).

Bugnini postawił na to, co było wspólne: na przekonaniu, szeroko wówczas podzielanym, także poza wąskimi gremiami ekspertów - że pewne zmiany są niezbędne, także we Mszy. Podejrzliwa niekomunikatywność układu kurialnego nadawała się świetnie do tego, żeby sprawę nawet dość skromnych postulatów umieścić w klimacie swoistej konspiracji "mądrych przeciw twardogłowym". Nie ma dla ekspertów większej rozkoszy niż poczuć się "mądrym" w takim układzie? Jest jeszcze większa: po raz pierwszy przepchnąć swoje wbrew "tępym karkom".

Jak wiemy, ekspertom zgromadzonym pod sztandarem Sekretarza było w końcu dane i jedno, i drugie. Zwyciężyli jako "partia", bardziej zwrotna, lepiej wyposażona i przygotowana, bardziej świadoma celów i żyjąca nadzieją zwycięstwa. Zapamiętajmy, że "partie" zwołane jedynie przez narrację obronną, w której przedmiot obrony nie jest ukochanym dobrem, rzadziej wygrywają (to też casus konserwatywnego Coetus Internationalis Patrum, w którym rozumna miłość służby Bożej nie była wysoko cenionym dobrem).

Niemniej - od tego zacząłem - środowiska, które Bugnini poprowadził do sukcesu (sukcesu, którego jakość część zaangażowanych zaskoczyła negatywnie i zgorszyła - vide np. Louis Bouyer) nie miały ani przemyślanej wspólnej agendy, ani konkretnych wspólnych projektów, poza pewnymi ramami.

Ze względu na swoistą "omertę", której reformatorzy przestrzegali w strachu przed demonami mocy konserwatywnych, brak nam dzisiaj obrazów symbolicznych tych głębokich rozbieżności. Wszystko to zostało elegancko wygładzone w monumentalnym sprawozdaniu, którym jest Riforma liturgica Bugniniego. Jednak każdy kto będzie czytał uważnie wspomnienia osób takich jak Dom Botte czy Prałat Wagner, musi zauważyć także te rysy. Razem z ujawnionymi dotąd skromnymi fragmentami stenografowanego dziennika Jungmanna dane te układają się w całkiem ciekawą historię - o nie jednym ratio, lecz przynajmniej dwóch różnych rationes reformy.

Równocześnie realne i symboliczne jest tu zderzenie dwóch agend reformatorskich i dwóch autorytetów-symboli. Dzięki sekretnym zapiskom ojca Jungmanna SJ wiemy, że ów człowiek-legenda ruchu liturgicznego - nestor, rozdający karty w sprawie "oczyszczenia" Mszy z naleciałości średniowiecza i jej "uproszczenia" ze "względów pastoralnych" - miał jasną świadomość tej kontrowersji. Po drugiej stronie stał kanonik Martimort, tęga głowa i mówca nie pozbawiony charyzmatu, a dobrze reprezentujący specyfikę francuskiego skrzydła Ruchu. Nie był to w żadnym razie jedynie spór ambicjonalny dwóch ludzi dużego formatu. Do sporu i zderzenia prowadziły ich odmienne idee odnowy liturgicznej.

Najpierw zderzyli się tam gdzie trzeba było zdefiniować liturgię i określić jej znaczenie w życiu Kościoła. W schemacie o liturgii określenia te znajdują się w rozdziale pierwszym. Był to de facto teren redakcyjnej i intelektualnej dominacji Martimorta - lecz Jungmann spróbował wywalczyć punktowo pewne ważne dla siebie sformułowania. Doszło do kompromisu - który Jungmann uważał za niezadowalający, lecz praktycznie nie do uniknięcia.

Chodziło o n. 13 Konstytucji liturgicznej Soboru. Jungmann nie był zainteresowany kształtem całego rozdziału "o zasadach" (był bowiem zwolennikiem krótkiej prawodawczej konstytucji o zakresie zmian w obrzędach), ale skoro już ów rozdział miał powstać, zabiegał o to, żeby znalazła się w nim furtka dla tworzenia na poziomie diecezji różnych form (para)liturgicznych, lekkich form nabożeństw ludowych, które będą zastępowały lub uzupełniały zarówno twarde formy rytualne starszej tradycji, jak i XIX-wieczne nabożeństwa litanijne czy adoracyjne. W praktyce chciał zabezpieczyć miejsce dla swoistych trans-liturgii, aranżowanych lokalnie. Dość jezuickie.

Jak powiedziano wyżej, Jungmann nie uzyskał pełnej satysfakcji - gdyż Martimort najwyraźniej pilnował wyraźniejszej granicy między liturgią Kościoła a "pobożnymi ćwiczeniami" czy nabożeństwami ludowymi, a przede wszystkim - dopilnował potwierdzenia prymatu liturgii sensu stricto. Tak to było w teorii - lecz w praktyce, już bez obecności Jungmanna, ta granica została przecież z czasem sforsowana, per fas et nefas.

Konflikt dwóch opcji - także we wzmiankowanej wyżej kwestii - brał się z odmiennej wizji liturgicznego optimum. Nie chodziło tylko o wizję celu do osiągnięcia - lecz i o sposób wskazania wzoru, który ma inspirować całą pracę odnowy, a następnie i praktykę odnowionej liturgii.

W przypadku Martimorta - którego tu traktujemy też jako rzecznika "nurtu frankofońskiego" - optimum znajdowało się w przedtrydenckiej tradycji rytu rzymskiego - istniejące tam nadal, choć stłamszone i wyciszone przez dominację "Mszy czytanej" i dostosowanej do niej dykcji rubryk z Ritus servandus Piusa V. Tą realną podstawą do odsłonięcia i ustawienia na piedestale duszpasterskim była hierarchiczna liturgia biskupia (pontyfikalna) i szerzej, solenna, śpiewana liturgia rytu rzymskiego. To ona powinna jak słońce oświetlić wszystkie inne odmiany celebracji, włącznie z tym najpowszechniejszym, czyli niedzielną i świąteczną liturgią parafialną. Trzeba dodać, że i Martimort, i inni liturgiści z ośrodka paryskiego, pragnęli takiego wskrzeszenia splendoru liturgii solennej, który nie zatrzyma się na archeologiczno-liturgistycznym odtworzeniu pasjonujących klerykalnych parad, lecz dotrze na poziom celebracji z udziałem całego plebs sancta, ludu Bożego. Stąd też cały wysiłek, żeby uwolnić celebransa ze swoiście introwertycznego zamknięcia w samowystarczalności czytania sobie wszystkiego osobno. Z tej perspektywy było jasne, że w postaci celebransa należy odsłonić jego funkcję kapłana-przewodnika, stojącego na czele i przewodniczącego całemu modlącemu się zgromadzeniu Kościoła.

Był to plan równocześnie bardzo tradycyjny w swym zakorzenieniu (w naturze rytu i w sensie nigryk), i "eklezjologiczny" w swym zamyśle pastoralnym (a więc idący w linii odkrycia Kościoła jako ciała i jako populus). W istocie i w planie praktycznym było w tym pragnienie odzyskania celebracji w wymiarach także "wielkich poruszeń ludu", o których w rozdziale o Ordo Romanus I pisała Noëlle Maurice-Denis Boulet w zredagowanym przez Martimorta tuż przed Soborem dziele zbiorowym Église en prière.

Oczywiście wizja ta miała część wspólną z agendą "niemiecką". Ale zasada tej ostatniej była inna. Chociaż historyczny wykład Jungmanna z Missarum solemnia czytano na ogół jako apel o pozbycie się lub wyciszenie jedynie późnośredniowiecznych i renesansowych "narośli" w rycie rzymskim, to on sam hodował już w swym ogrodzie myśli zamiary dalej idące: nawet nie tyle kuszącą historyka rekonstrukcję "rytu rzymskiego sprzed Grzegorza Wielkiego", ile - jak mówił już pewnej grupie biskupów w trakcie Soboru - "stworzenie czegoś na bazie najstarszych warstw liturgii rzymskiej". Jungmann nie widział więc już optimum liturgicznego w jakiejś jego realnej postaci znanej tradycji - lecz w nowej konstrukcji "na bazie" danych zgoła archeologicznych. Także "normatywna" postać celebracji mszalnej nie miała się znajdować na poziomie biskupim, ale parafialnym; a więc w wersji prezbiteralnej, a nie celebry hierarchicznej; wcale nie w obrzędzie solennym, czyli śpiewanym - lecz w rozmyślnie pomieszanej formie "Mszy czytanej ze śpiewem".

Konstruktywizm i symplicyzm tego zamysłu był zwycięstwem nie tylko własnych pastoralno-dydaktycznych przemyśleń jezuity Jungmanna, ale i antyliturgicznego sceptycyzmu jezuity Karla Rahnera. Wpływowy teolog już w przeddzień Soboru, w 1961 r. sygnalizował w tekście pt. Msza święta młodych, że odbudowa pastoralna struktur tradycyjnych celebracji wydaje mu się ślepą uliczką - dlatego sugerował tworzenie mniej sprecyzowanych, trochę improwizowanych lub aranżowanych "nabożeństw". Jak widać, tu Rahner i Jungmann mieszkali w jednym domu. W rękach Jungmanna więc soborowe verbum o "uproszczeniu" miało się stać czymś znacznie więcej niż instrumentem odzyskania "pierwotnej prostoty" ze znanych form dziejowych rytu rzymskiego.

Co z tego wszystkiego wynikło? W pewnym przybliżeniu można powiedzieć, że - przynajmniej na poziomie realizacji - więcej wyszło z "opcji niemieckiej", z Jungmanna-Rahnera niż z "frankofonów" á la Martimort. W każdym razie reforma obrzędów Mszy znajdowała się właściwie cały czas w rękach ekspertów ze wschodniej strony Renu (Jungmann był redaktorem rozdziału o Eucharystii w schemacie o liturgii, a Wagner z Trewiru kierował od początku do końca pracami grupy Consilium nad Ordo Missae). Interwencje Martimorta, Botte'a czy innych miały w tej sprawie pewne znaczenie, lecz nie zmieniły przecież istotnie zasady "Mszy normatywnej" i jej "nowych anafor".

Wyszło jak wyszło. Po wielu meandrach w Consilium, po punktowych i trochę przypadkowych interwencjach osobistych Pawła VI, Novus Ordo Missae okazał się nadzwyczaj bliski agendy "niemieckiej" czy rahnerowskiej. Owszem, nie tak jej bliski jak rysowały marzenia o "spontanicznym" charakterze celebracji (stąd późniejsze próby "dalszych uproszczeń" w obszarze Kościoła w Niemczech), ale jednak całkiem bliski z powodu realnej polimorficzności nowego rytu.

Czy wynika z tego dziś jakakolwiek inna nauka poza erudycyjnymi analizami przeszłości? Oczywiście i te ostatnie - historia magistra vitae - nie są do pogardzenia, w wielu kierunkach zawsze potrzebnej refleksji. Ale jest też wzgląd z osobna ważny: istniała bowiem droga alternatywna - nie nieomylna, więc podlegająca i dziś krytyce i dyskusji - która została w znacznym stopniu zmarnowana. Jej zasadniczy potencjał nie został przez to podważony. Uważam więc, że co najmniej duch tej agendy powinien mieć znaczny udział w tym jak dziś i jutro będzie kształtowana celebracja tam gdzie nadal istnieje ryt rzymski. Tam gdzie celebracja rytu rzymskiego ma być czymś innym niż ucieczką w przeszłość.

Zachowujmy więc w swym sercu te wszystkie rzeczy. Podobno marszałek Foch pytany czy mu coś dały wykłady o starożytnej bitwie pod Zamą, odrzekł: daje mi to ufność. Właśnie tak: są w archiwach rzeczy, które budzą gniew - ale i takie, które dają ufność.

Paweł Milcarek

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.






Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.