Komentarze
2013.02.25 13:51

Portrety czy rama?

Pytanie pierwsze: Kim jest papież? Odpowiedź: Zastępcą Jezusa Chrystusa na ziemi. Pytanie drugie: Jak zostaje się papieżem? Odpowiedź: Będąc (kolejnym) następcą świętego Piotra na rzymskiej stolicy biskupiej.

Oto dwie kwestie, w których wiara katolicka opisze – najkrócej, ale kompletnie – tę tajemnicę: papiestwo. Dwie kwestie, które są ze sobą nierozdzielne: zastępstwo i następstwo.

Zastępstwo – ponieważ papież nie posiada swojej własnej władzy, nawet w tym sensie, w jakim posiadali ją kiedyś namaszczani królowie „z Bożej łaski”. Potężna i nieporównywalna z niczym – niemierzalna w „dywizjach” i zupełnie inna od władzy ziemskich autokratów – duchowa władza papieża jest co do swej zasady czymś niewyobrażalnym w świeckich kategoriach.

W świecie pełnym i dziś „głów państw” papież nie jest taką właśnie „głową”, głową Kościoła. W dokumentach poświęconych tej kwestii papieże wkładali nieraz dużo starania, by precyzyjnie opisać tę prawdę wiary: Kościół nie ma dwóch głów, jedyną jego Głową jest Chrystus w niebie – reprezentowany na ziemi przez papieża, swego Wikariusza.

Kościół wierzy, że do tego zastępowania Jezus upoważnił Piotra. Piotra i jego następców.

Wśród wielu biskupów – następców Apostołów, dziś w liczbie tak potężnie różnej od pierwszej dwunastki uczniów Jezusa – tylko papież jest aktualnym następcą świętego Piotra. Dlatego zawsze jest jeden, tylko jeden papież – choć, jak wiadomo, w średniowieczu chrześcijaństwo bywało rozdzierane sporami między dwoma lub nawet trzema biskupami pretendującymi do rangi „następcy świętego Piotra”. A jednak wszyscy uczestnicy tamtych dramatycznych sporów mieli świadomość, że prawdziwy papież może być tylko jeden. Jak Piotr. I że – niezależnie od aktualnego miejsca pobytu – papieżem jest ten, kto jest prawowitym biskupem Rzymu.

Z gorszących sporów można więc było wyciągnąć pouczającą lekcję: papieżem nie jest ten, kto większy, wymowniejszy lub nawet świętszy; papieżem jest po prostu ten, kto naprawdę i prawowicie wszedł w następstwo Piotra Apostoła.

Przez wszystkie wieki łańcuch logiczny nauki katolickiej jest więc w ten sposób niezmienny: biskup Rzymu jest następcą Piotra, zaś jedynie Piotr został wyróżniony poleceniem Chrystusa, by rządził „owcami i barankami”, całą „owczarnią”; by rządził Kościołem w zastępstwie jego Głowy.

Logiczność tego wywodu nie zmienia oczywiście faktu, że jest to kwestia wiary, składnik katolickiego Credo, coś w sumie daleko przekraczające ludzkie rachuby. Przytaczane w dotyczących tej kwestii fragmentach encyklik świadectwa i fakty historyczne sprawiają, że brzmi to wiarygodnie i nie ma w sobie nic z irracjonalności – lecz nic więcej. Żeby to objąć naprawdę, trzeba uwierzyć, że Bóg chce zbawiać ludzi przez wejście w ich historię – i że poszedł w tym do ostatnich, najbardziej ryzykownych konsekwencji, udzielając jednemu z ludzi swojej własnej, Boskiej władzy duchowej.

Trzeba uwierzyć, że konkretny człowiek w konkretnych warunkach otrzymuje tę władzę – zastępczo, lecz rzeczywiście. Na tym polega tajemnica papieży i ich racji bytu: papiestwa, Piotrowej misji zastępowania Chrystusa na ziemi.

Dlatego w portrecie papieża zawsze najważniejsze są ramy, a  nie portret. Portret opisuje osobistą świętość, grzeszność lub nijakość tego chrześcijanina, który został i był papieżem. Owszem, przyznajmy, że pozostaje to – zwłaszcza świętość – nie bez znamienia pełnionej funkcji biskupiej i papieskiej. Jednak bycie papieżem przychodzi z powodu ramy, a nie rysów portretu. Próbując odnaleźć wśród innych postaci papieża, szukamy nie jakiegoś wrodzonego podobieństwa do Piotra czy najbardziej przejmujących gestów naśladowania Chrystusa – lecz owej ramy: włączenia w misję Piotrową. Jedynej ramy, w dalszym ciągu dającej się odłączyć od portretu. Co więcej: ramy slużącej już wielu portretom, choć nigdy nie więcej niż jednemu na raz.

Poza tą ramą niemal wszystko się zmieniało przez wieki – postacie papieży pokornych i nerwusów, świętych i grzeszników, pracowitych administratorów i głośnych „krzykaczy”, mistyków i światowców… Skrajna, nieraz gorsząca rozmaitość tych ludzkich typów bywała wyzwaniem dla wiary członków Kościoła, przedmiotem kpin jego krytyków. Jednak na prawdziwych głębiach, poniżej aktualnych zgorszeń i sporów mogła zawsze znajdować się – dzięki owej „ramie” okalającej każdy portret – ta niezwykła pewność, którą nawet Moryc z Ziemi obiecanej potrafił wyrazić w swym pełnym podziwu wykrzykniku „człowieka interesu”: „Papież! To jest firma!”

Czy rezygnacja Benedykta XVI – nieoczekiwana, niemal bezprecedensowa – jest wyłomem w tym wielowiekowym pojmowaniu papiestwa? A może raczej jest jeszcze jedną okazją, aby zauważyć różnicę między portretem-papieżem i ramą-papiestwem?

W swoim oświadczeniu o rezygnacji Papież powołał się wyraźnie na to odróżnienie między misją i osobą. Można powiedzieć, że w ocenie sytuacji on sam przestrzegał biblijnego polecenia, by przy ważeniu racji „nie mieć względu na osobę”. Z krótkich lecz treściwych uzasadnień dowiedzieliśmy się tyle, że rozpoznał swoją osobistą niezdolność do pełnienia misji Piotrowej.

Czy papieżowi tego zrobić nie wolno? Z kodeksu prawa kanonicznego przygotowanego przez Jana Pawła II wiemy, że – w sensie prawnym – wolno, że jest to wyjście nadzwyczajne, ale uregulowane, przewidywane w kościelnej normie postępowania; zresztą już jakoś obecne w przeszłości. Sam Benedykt XVI w Światłości świata z cała otwartością mówił o tym rozwiązaniu jako, w niektórych sytuacjach, wręcz obowiązku. Obowiązku osoby względem misji.

Jednak chyba nie czytaliśmy tamtych słów na serio. Wspomnienie gigantycznego wysiłku schorowanego Jana Pawła II stało jako argument przecinający kwestię. Także i dziś niektórzy powtarzają z emfazą: „Nie schodzi się z krzyża!” A inni dodają cytaty z Quo vadis, te o Piotrze uciekającym z Rzymu w trakcie prześladowań.

To nieuczciwe tony i nieuprawnione porównania. Benedykt XVI nigdzie nie ucieka i nie wątpi o misji – jedynie w całej pokorze jednego z najstarszych papieży w historii otwiera drogę, by w tę samą misję wszedł teraz ktoś zdrowszy i silniejszy.

Mieliśmy już długą lekcję z cierpienia i umierania Jana Pawła II, silnego duchowo mimo coraz gwałtowniejszych objawów słabości psychofizycznej. Ta lekcja była zupełnie niedawno – a nie obyła się bez ceny. Słabnąca ręka nadal wskazuje drogę, ale przestaje rządzić, realnie kierować okrętem. Zwłaszcza gdy w stery uderzają mocne fale. Trzeba było dopiero impulsu nowego pontyfikatu, pierwszej energii właśnie Benedykta XVI – choć już wtedy tak sędziwego! – aby zacząć rozmontowywać również wewnątrzkościelne struktury zła, mateczniki nadużyć homoseksualnych i siedliska relatywizmu. Do zakończenia m.in. tej pracy trzeba dziś nie tylko hartu ducha. Trzeba rąk Rybaka.

W co mądrzejszych komentarzach możemy dziś przeczytać, że rezygnacja Benedykta przesunęła nagle ciężar uwagi z osoby na urząd. To dobrze.

Mylenie osoby i jej zadania, osobowości i instytucji to jedna z ulubionych skłonności naszych czasów. Nie na darmo już w latach 40. ubiegłego wieku Gustave Thibon, jeden z najspostrzegawczych obserwatorów nowoczesności, utyskiwał na „katolików, których wiara w autorytet papieski wiąże się z rodzajem dziecinnego kultu osoby papieża”. Thibon widział to jako zagrożenie wynikające z pewnej ogólniejszej choroby „Obecnie instytucje toleruje się nie inaczej jak właśnie przez ubóstwioną osobę, a pewne ramy uważa się za rzecz abstrakcyjną lub martwą”. Nie zważając na te zreferowane wcześniej „personalistyczne” przesądy epoki, mędrzec wyjaśniał, że „to, co nie jest osobą, także może być żywe i konkretne. A ramy, które wynoszą, ochraniają i przekraczają osoby, także mogą być kochane, i to gorąco!” Trzeba tylko spojrzeć głębiej. „W końcu, za owymi ramami kryje się osoba Boga – jedyna, którą można wielbić bez szkody – która wszystko ożywia i chroni…”

Thibon o tym „swego rodzaju dziecinnym kulcie osoby papieża” pisał w trakcie pontyfikatu Piusa XII, jednego z wielkich i świętych papieży ery nowoczesnej. Po kilku wiekach swoistej posuchy na świętych papieży (z perspektywy wieku XIX ostatnim kanonizowanym był Pius V z wieku XVI!) następował ich powrót: najpierw bł. Pius IX, potem św. Pius X, a potem następni, których Kościół rozpoznaje dzisiaj jako „sługi Boże”, wraz z bł. Janem Pawłem II. Ich wyjątkowe znaczenie zostało przypomniane – ale i po raz pierwszy, nie bez zaskoczenia wielu w Kościele, zdefiniowane w dogmacie o prymacie i nieomylności papieża, ogłoszonym na Soborze Watykańskim I w 1870. W odwiecznych ramach misji Piotrowej stawali kolejni wielcy następcy Piotra – tym razem także w pozach przywódców Kościoła w niebywałej konfrontacji z masowymi ideologiami laickimi. Doprawdy, miał się czym żywić i w czym uprawomocniać ów „dziecinny kult osoby papieża”!

Czy ten personalny zachwyt wzmocnił czy osłabił swoją rzeczywistą podstawę: katolicki kult papiestwa, struktury pochodzenia Bożego? Odróżnianie tego wydawało się chyba wielu ludziom rozdzielaniem włosa na czworo: uznawano, że stawiając pomniki papieżowi, dokonuje się wielkiego dzieła katolickiego.

Były to jednak coraz częściej portrety pozbawione ram – a więc ekstaza, w której uznawano, że to nie papiestwo niesie papieża i Kościół – lecz ten czy ów papież „budował pozycję papiestwa”. Pozycja ta niekoniecznie miała – w tym odbiorze i w takiej pochwale – związek z urzędowym nauczaniem i aktami władzy Piotrowej, lecz właśnie z osobistą świętością, czasami nawet po prostu z intrygującą aparycją papieskich zachowań. A czasami wręcz z rozczuleniem przysłowiowymi „kremówkami”.

Zresztą nie zawsze miało to wymiar jedynie tak ciepły. Z całą słusznością pisał nie kto inny jak kardynał Ratzinger, w książce Duch liturgii, o rosnącej wraz z nowoczesnością pokusie, aby papieże traktowali swoją personalizowaną władzę w kategoriach swoistego absolutyzmu. Co ciekawsze, jako apogeum tego absolutyzmu przedstawił moment, gdy po Soborze Watykańskim II uznano, iż papież nie tyle jest sługą tradycji, ile wielkim projektantem „nowych lepszych” narzędzi ewangelizacji. Paradoksalnie to nie w epoce Trydentu i nawet nie w epoce Piusa IX, lecz w zupełnie niedawnych czasach posoborowych zbliżyliśmy się do naprawdę groźnego przeświadczenia, iż – wyjąwszy jakieś absolutne wyjątki – „papież może wszystko”.

A przecież nie może. Jedną z najbardziej dobitnych oznak władzy duchowej – tej suwerennej władzy papieży – jest zawsze non possumus, „nie możemy”. Nie możemy – ponieważ nie mamy takiego upoważnienia! Albowiem – o czym była mowa na początku – papież jest zastępcą, a nie głową; stróżem depozytu, a nie jego twórcą lub przetwórcą. Uświadamiał to nam Jan Paweł II, gdy na żądanie dopuszczenia kobiet do święceń kapłańskich odpowiedział właśnie : nie możemy, ponieważ nie mamy takiego upoważnienia. Osobiście pamiętam, jak przy jednym ze spotkań ówczesny kard. Ratzinger mówił z uśmiechem: zwolennicy kapłaństwa kobiet i innych takich zmian są najwyraźniej wyznawcami wszechmocy papieża; ale papież nie wierzy we własną wszechmoc.

Obecny gest Benedykta XVI – jakkolwiek jest na pewno podyktowany po prostu i przede wszystkim rachunkiem pożytku Kościoła i osobistą pokorą – staje się zarazem taką kolejną lekcją „niemocy” kogoś tak mocnego jak papież. Wiedzieliśmy dobrze, że papieże chorują i umierają. Teraz zobaczyliśmy z cała ostrością, że ich misja jest ważniejsza i różna od ich osób.

Warto skorzystać z tej lekcji, w tym naszym świecie, w którym – to znowu Thibon – „oczy i serca dostrzegają tylko jednostki”, na których barki „zrzuca się ciężar całych instytucji, które wznoszą się i upadają wraz z nimi”. Oto wymaganie, które stawia się coraz częściej także wobec papieży – reagując złością i rozczarowaniem, gdy nie spełniają tego wymagania, by przesłaniać sobą całą „Bożą instytucję”.

Odejście Benedykta XVI nie jest zapowiedzią końca. Jeśli świat będzie miał trwać dalej, zgodnie z wolą Boga, zostanie wybrany nowy papież, dożywotnio, z pełną wolnością rozeznania warunków, w których ma być pełniona misja Piotrowa. Papiestwo – to jest firma.

Paweł Milcarek

Tekst jest rozszerzoną, autorską wersją artykułu, który ukazał się w numerze 4/2013 tygodnika "Do Rzeczy".


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.