szkice
2021.05.10 09:26

„Konserwatyzm” świętego Ignacego

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

La Storta jest niewielką miejscowością na przedmieściach Rzymu. Kolejką podmiejską spod Bazyliki Świętego Piotra na Watykanie jedzie się tam około dwudziestu minut, mijając wielkie rzymskie kliniki, Gemelli i San Filippo Neri, i niemniej kojące gaiki oliwne. „Nie ma tam nic pięknego do oglądania” – mówią panie z informacji turystycznej, jeżeli którąkolwiek o La Storta zapytać. W ostateczności podają numer telefonu do Watykanu, żeby niepokornego turystę upewnili także ludzie o większym autorytecie.

La Storta nie ma w żadnym popularnym przewodniku – a przecież ta mała niegdyś wioska była świadkiem wydarzenia, które stało się jednym z punktów zwrotnych w historii kultury europejskiej. „Jedźcie” – zachęcała mnie dobrotliwa staruszka, suor Battista, składając jak do modlitwy swoje pomarszczone dłonie, pachnące czosnkiem, pomidorami i kartkami brewiarza. „Jest tam malutki kościółek. Malutki, maluteńki.” Rzeczywiście – kościółek jest niewielki; właściwie bardziej pasowałoby do niego miano kapliczki. Znajduje się około dwustu metrów od stacji kolejowej na bardzo ruchliwym placyku, przecinanym ciągle przez autobusy i charakterystyczne, włoskie, niezwykle głośne motorynki (im głośniejsze, tym większym szacunkiem zdają się cieszyć ich właściciele). Barokowy z zewnątrz, w środku poraża niemal szpitalnym zimnem współczesnego wystroju. Płyta ołtarza, kabłąk mikrofonu, brak ozdób poza niewyraźnymi wzorami na pokrytych kamiennymi płytami ścianach – smutne świadectwo dziedziców wielkiej, barokowej charyzmy. Napis nad wejściem głosi: In hoc sacello Deus Pater S. Ignatio Romam petenti ad Societatem Iesu instituendam anno MDXXXVII apparuit ipsum eiusque socios Christo Filio crucem baiulanti benigne commendans qui sereno vultu Ignatium intuens his verbis affatus est Ego vobis Romae propitius ero. Jest to historia znana tylko entuzjastom świętego Ignacego, autora przedsięwzięcia, które jak mało co w dziejach ludzkości zapiera dech w piersiach.

 

Ego vobis Romae propitius ero

 

Nikt nie wie, kiedy dokładnie urodził się Iñigo Lopez de Oñaz y Loyola. Współcześnie przypuszcza się, wbrew danym z autobiografii świętego, że było to w 1491 roku, a zatem w momencie, w którym Europa otrząsała się z długiego, średniowiecznego błogostanu. Zaledwie rok później kontynent miał znaleźć się w szoku związanym z odkryciem nowych światów, a na tronie papieskim miał zasiąść Aleksander VI (Borgia), co we Florencji spowodować miało z kolei płomiennie wystąpienia Savonaroli. W dorosłość wchodzili wówczas o pokolenie od Iñigo starsi Erazm, Kopernik, Machiavelli i Luter, ostrzył już pióro Rabelais. Wielka burza, nie mniej brzemienna w skutki od rewolucji francuskiej i która również, podobnie jak owa duma Francji, odbijać się będzie później czkawką w większości krajów Europy, zbliżała się nieubłaganie.

Kiedy wreszcie reformacja rozpętała się, nieodwracalnie niszcząc jednolity wyznaniowo obraz kontynentu, Iñigo zajęty był jeszcze realizacją swoistego ideału hidalgo – nieco bardziej przyziemnego od tego, który przedstawił w swoim dziele Miguel de Cervantes - skupionego wokół miłostek, hazardu i pragnienia sławy. Także nawrócenie Ignacego w czasie, kiedy powracał do zdrowia po ranach odniesionych podczas obrony Pampeluny w 1521 roku, niewiele miało jeszcze z intymnego spotkania z Bogiem. Ot, czytając z nudów żywoty świętych, Ignacy dostrzegł pole, na którym mógłby zrealizować się jego niezaspokojony, baskijski maksymalizm. „Co by to było, gdybym zrobił to, co św. Franciszek albo co zrobił św. Dominik? (...) I ja muszę to zrobić” – myślał (ową niezwykłą drogę duchową przedstawił później w spisanej przez towarzyszy Opowieści pielgrzyma). W jakikolwiek sposób owa decyzja by nie zapadła, była jednak nieodwołalna. Odtąd Ignacy będzie wzrastał w doskonałości, aż stanie się jednym z największych świętych Kościoła. I jeżeli na początku ideałem bohaterstwa wydawało mu się Cervantesowskie z ducha zabicie Maura, który ośmielał się wątpić w dziewictwo Najświętszej Marii Panny, lub wstąpienie do Kartuzów (bo mógłby się tam żywić samymi jarzynami), to kilka lat później, po studiach duchowych (w Manresie) i zwykłych (w Paryżu), mając kilku zdecydowanych na wszystko towarzyszy (których bardzo zazdrościł mu potem Lenin), był już gotów zmienić świat.

To, jak owo „zmienianie świata” miało wyglądać, nie było od początku jasne. Najpierw marzeniem Iñigo była podróż do Ziemi Świętej. Odwiedził ją po raz pierwszy i, jak się potem okazało, ostatni w 1523 roku, w cudowny sposób, jeśli wziąć pod uwagę ówczesne warunki polityczne. Gdyby nie udało się powtórzyć tej podróży, po rocznym oczekiwaniu na statek w Wenecji, on i jego towarzysze postanowili oddać się do dyspozycji papieżowi. I właśnie w drodze z Wenecji do duchowej stolicy świata w 1537 roku Ignacy Loyola przeżył w La Storta jedną z najważniejszych wizji swojego życia.

Ponieważ on sam wspomina o niej w swojej autobiografii bardzo lakonicznie („...pewnego dnia, gdy był w pewnym kościele niewiele mil od Rzymu i modlił się, poczuł taką zmianę w duszy i ujrzał z tak wielką jasnością, że Bóg Ojciec przyłączył go do swego Syna...”), nie jest pewne, kto przemówił do Ignacego, Ojciec czy Syn. Relacje towarzyszy świętego zgodne są co do tego, że Bóg przyobiecał Ignacemu życzliwość w Rzymie i że Ignacy rzeczywiście miał być tym, który – co przecież bardzo niezwykłe – za życia zobaczył Boga Ojca. Według najpełniejszej relacji, jaką posiadamy, a jaką zostawił nam towarzysz Ignacego i drugi, bezpośrednio po nim kierujący zakonem generał, Diego Laínez[1], świętemu objawił się Chrystus z krzyżem na barkach i Bóg Ojciec, który powiedział do Syna: „Chcę, abyś wziął go na sługę”. Od tej pory Ignacy naciskał na to, aby zgromadzenie, które chciał założyć, nazwane było Towarzystwem Jezusowym.

 

Sub signum Crucis

 

Towarzystwo, zanim zostało rozwiązane w 1773 roku, grało zawsze va banque. W 1537 roku mogło wydawać się przecież to samo, co wydaje się dzisiaj wielu chrześcijańskim konserwatystom: oto skończyła się epoka katolicyzmu i jedyne, co można robić, to odsuwać w czasie jego ostateczną porażkę. Wszędzie, nawet tam, gdzie nie wybuchła jeszcze reformacja i żyło się wciąż spokojnie, obraz wiary rysował się fatalnie. Jak anegdotę powtarza się fakt, że w wielu rejonach Francji i Hiszpanii chłopstwo nie wiedziało, w ilu wierzy bogów. W kulturze nastąpiło pęknięcie, przesilenie i – doprawdy – już wówczas trudno było wierzyć, że kiedykolwiek uda się je załatać.

Obrona przedreformacyjnego status quo nie wchodziła w grę – zbyt wiele się wydarzyło, zginęło zbyt wielu ludzi i wciąż wielu było gotowych zginąć, aby rozprawić się z tym, co w świecie sprzed 1517 roku było złego. Rzym lizał jeszcze rany po słynnym Sacco, kiedy to żołdacy najpotężniejszego władcy ówczesnej Europy, Karola V Habsburga, bezlitośnie splądrowali miasto. W obliczu specyficznie pojmowanego przez władców Francji i Hiszpanii katolicyzmu papiestwo z trudem utrzymywało się na granicy politycznego i duchowego nieistnienia. Papieżowi Pawłowi III, do którego przyszedł niewysoki, kulejący Bask (zbyt krótka noga była pamiątką z Pampeluny), aby ofiarować usługi swojej 10 osobowej societas, z pewnością było potrzebne wsparcie, ale – doprawdy – podziwu godny jest fakt, że ową pomoc dostrzegł w garstce obdartych zapaleńców. Ignacy, przechodząc dotąd obok bieżących wydarzeń politycznych Europy, znalazł się nagle w pierwszym szeregu tych, którzy mieli walczyć o nowy porządek – walczyć con devoción y no sin lágrimas, jak sam opisywał to działanie, czyniąc aluzję do swojego niezwykłego daru łez. Po raz kolejny miało się okazać, jak skuteczne jest działanie tych, których „teoria polityczna” jest wynikiem metafizycznego pojmowania dziejów jako pola zmagań Boga i szatana, a nie tylko bilansu zysków i strat lub pełnej pesymizmu woli przetrwania. Nie wolno zapominać – i Ignacy ani przez chwilę nie zapomniał – że cele i środki takiej „polityki” nie są przecież tylko doczesne.

Od wiosny 1539, kiedy wymarzona pielgrzymka do Ziemi Świętej wydawała się już nieosiągalna, Ignacy i jego towarzysze zaczęli zastanawiać się nad przyszłością swojego zgromadzenia i zdecydowali się nadać mu formalny kształt. 24 czerwca 1539 dokument zatytułowany Formuła Instytutu Towarzystwa Jezusowego[2] został przedłożony Pawłowi III, który, kiedy przeczytał ów projekt, miał wykrzyknąć: Tu jest palec Boży! I była to typowa, papieska przenikliwość.

„Kto by chciał walczyć pod sztandarem Krzyża w szeregach naszego Towarzystwa w obronie Boga i Jego zastępcy na ziemi, niech pamięta, że po złożeniu ślubu dozgonnej czystości jest członkiem wspólnoty założonej przede wszystkim dla postępu dusz w życiu i wierze chrześcijańskiej, jak również dla szerzenia wiary przez głoszenie Słowa Bożego...” Tak brzmią pierwsze słowa Formuły Instytutu. „Walczyć pod sztandarem krzyża” znaczyło nie tylko zetrzeć mleko, które się rozlało. Plan Ignacego, w myśl zasady Quo universalius eo divinius, od początku był całkowicie maksymalistyczny: odbić dla Rzymu nie tylko te miejsca, które utracono przez wystąpienie Lutra i jego następców, ale i na przykład mityczne królestwo kapłana Jana, czyli ziemie zupełnie nowe.

O rechrystianizacji Etiopii, gdzie, jak sądzono, zaniósł kiedyś chrześcijaństwo tajemniczy Jan, Ignacy marzył aż do śmierci. Jeszcze za jego życia jezuici wylądowali w Nowym Świecie, gdzie rozpoczną potem wielką przygodę redukcji, Franciszek Ksawery przemierzał boso Japonię, a wkrótce potem jezuici stali się pierwszymi Europejczykami, którzy założyli stałe misje na terenie Chin. Liczba jezuitów należących do Towarzystwa w pierwszych dekadach jego istnienia, którzy z zostali później wyniesieni na ołtarze, jest zadziwiająca. Wielu z nich umarło na skutek charakterystycznego dla pierwszych jezuitów męczeństwa – z wycieńczenia, oddając ostatnie siły ad maiorem Dei gloriam.

Najpiękniejsze jest właśnie owo ad maiorem – niezgoda na to, że człowiek może być ograniczony w służbie Bogu, ciągłe wychylenie ku przekraczaniu granic bez załamywania rąk nad światem, który nagle zaczął się kruszyć. Wydawałoby się, że taką pasję trudno jest znaleźć wśród ludzi – a jednak podobnych Ignacemu szaleńców, którzy kontynuowali jego dzieło, znalazło się wielu.

W kilka dekad „czarni ojcowie” niemal całkowicie przejęli europejską edukację na poziomie średnim. Najbardziej namacalnym wymiarem ich duchowej dominacji była jednak architektura. Cały świat zakwitł kościołami w typie rzymskiego Gesú, który stał się symbolem baroku w ogóle, chociaż jezuici nie dążyli bynajmniej do tworzenia nowych stylów. Kierowali się raczej praktycznymi wymogami typowej dla siebie ewangelizacji, potrzebą istnienia jednonawowych kościołów, mogących pomieścić wielkie tłumy, gdzie pragnienie pojednania z Bogiem mogło się realizować w licznych konfesjonałach.

Dzięki działalności jezuitów (w tym doktora Kościoła, św. Piotra Kanizego), ożył katolicyzm w Niemczech, umocnił „chwiejący się gmach katolicyzmu” w Polsce. James Brodrick, znakomity jezuicki historyk, napisze nawet z przesadną nieco euforią, że pięciuset jezuitów „z prowincji polskiej, powstałej z misji założonej w 1564 roku nad Bałtykiem, zgromadziło się na sygnał, by się przyczynić do najbardziej niezwykłego w dziejach religii odrodzenia i zwycięstwa zanikających nadziei”[3]. Mówiąc krótko, zdaniem Brodricka Rzeczpospolita była dla katolicyzmu stracona, ale ją odbito. Trudno wyobrazić sobie, aby tak oszałamiający sukces odniósł ktoś, kto weń nie wierzył. „Im smutniejszy i rozpaczliwszy wydaje nam się stan rzeczy w opinii świata – streścił nie bez dumy ideę Towarzystwa święty Piotr Kanizy – tym większy jest nasz obowiązek spieszyć na ratunek utraconych nadziei, ponieważ należymy do Towarzystwa Jezusowego”.

 

Perinde ac cadaver

 

Sławę, ale i duchową potęgę, zapewnił ojcom dodatkowy ślub posłuszeństwa papieżowi w sprawach misji; to dzięki niemu jezuici stali tak skuteczni. Nie chodziło przecież o zwykłe cofanie czasu i przywracanie starych porządków, co będzie do pewnego stopnia winą jego XIX-wiecznych spadkobierców, nie chodziło także o adaptację do nowych realiów poprzez rezygnację ze spraw najważniejszych – co z kolei zrobili jezuici w połowie XX wieku. Sytuacja przed wystąpieniem Lutra wymagała zmian, ale rewolucja reformacji – jak to zwykle bywa z rewolucjami – uderzyła we wszystko, łącznie z tym, co było wartością absolutną. Zostały ruiny, Ignacy był jednak zbyt przenikliwy, aby ograniczać się – jak wielu dzisiejszych konserwatystów – do troskliwego zabezpieczania tego, co zostało.

Kultura, jak winorośl, potrzebuje jakiegoś constans, rdzenia, dookoła którego może wzrastać. W nowej sytuacji trzeba było więc albo szukać nowych azymutów, co (pozornie) czynili zwolennicy reformacji, lub bronić starych, pogardzanych. Ignacy wybrał właśnie tę drugą opcję – ot, zdawałoby się, kolejne szaleństwo w okresie, kiedy w salach pałacu papieskiego odbijało się jeszcze nazwisko Borgia. Panujący wówczas Paweł III (Farnese) był przecież bezpośrednio z Aleksandrem VI związany – to właśnie od Borgii dostał kapelusz kardynalski. Mimo to Ignacy zaufał mandatowi, który przysługuje biskupom Rzymu; bez wahania stanął za Wikariuszem Chrytusa i pozostał mu wierny, czyniąc to osią tworzonego przez siebie zakonu. Już w drugim punkcie pierwszej „Formuły Instytutu” występuje to, co od zawsze stanowiło o specyfice zakonu „inigistów” – ślub posłuszeństwa papieżowi, owo słynne perinde ac cadaver, bycie „jak kij w ręku starca”.

„Dajmy się raczej wyprzedzać innym zakonom w postach, całonocnych czuwaniach (...) ale co się tyczy doskonałego i prawdziwego posłuszeństwa i zrzeczenia się swej woli i zdania własnego, to chciałbym, aby tym się odznaczali wszyscy, którzy w tym Towarzystwie Bogu służą” – napisał Ignacy w Liście o posłuszeństwie. Zamysł świętego miał na celu nie tylko osobistą świętość członków Towarzystwa, ale i skuteczność działania zakonu – jak się potem okazało, niebywałą. Bo przecież nigdy nie chodziło, bo chodzić nie mogło, o samowystarczalną Łaskę, która działa w świecie bez pomocy człowieka. Zdrowo pojęty katolicyzm nie może odciąć się od działania. Wielką dewizą jezuitów, nieraz bezpodstawnie oskarżaną o pelagianizm, było „postępuj tak, jakby od twoich czynów zależało wszystko, ale myśl tak, jakby nic nie zależało od ciebie”.

Jezuicka zasada posłuszeństwa ma jeszcze inne, praktyczne znaczenie. Towarzystwo po hiszpańsku, w ojczystym języku Ignacego, nazywa się Compañía de Jesús. Nazwa ta ma, rzecz jasna, wyraźnie militarne konotacje. Zakon został pomyślany jako oddział szturmowy Kościoła – jak w oddziale szturmowym liczyła się zatem zwartość szyków i elastyczność działania, oparta na zaufania do dowódcy, za którym stał autorytet Boga, a także gotowość do udania się, gdziekolwiek namiestnik Chrystusa wskazał palcem. Terminologia militarna pojawia się w dokumentach papieży, opisujących działanie Towarzystwa. Pius XI słał na ręce generała Ledóchowskiego następujące słowa: „Nie wystarczyła mu [Ignacemu] praca we wszystkich dziedzinach posługi kapłańskiej i podejmowanie dla zbawienia dusz wszelkich obowiązków dobroczynności chrześcijańskiej; dlatego dobrał sobie zdecydowanych i rwących się do pracy towarzyszów na kształt gotowego do natarcia oddziału wojskowego, aby rozszerzać Królestwo Boże wśród chrześcijan i niewiernych”.

Najpiękniejszym wyrazem jezuickiego posłuszeństwa było opuszczenie przez nich w 1768 roku redukcji paragwajskich, arcydzieła wśród przedsięwzięć misyjnych Kościoła. Krytyka postawy tamtych ojców przez XX-wiecznego jezuitę Karla Rahnera (pisana zresztą – co wstrząsające – w imieniu samego Ignacego) jest dowodem na to, jak trudno jest dzisiejszemu człowiekowi przyjąć zasadę tak absolutną. Tylko bezgranicznie kochając, można być bezgranicznie posłusznym i złożyć ofiarę z czegoś tak wartościowego.

 

Mutatis mutandi

 

Jak podkreśla wielu historyków, termin „kontrreformacja” nie jest najlepszym określeniem na to, co rzeczywiście po Soborze Trydenckim wydarzyło się w Kościele. Zjawisko, które zaistniało w Kościele epoki potrydenckiej, było raczej prawdziwą reformacją: wewnętrzną odnową Kościoła, który zebrał siły do nowych, niebywałych przedsięwzięć. Najwyraźniej widać to w historii pierwszego Towarzystwa. Jak mało kto przed nim i niewielu po nim, Ignacy z Loyoli zrozumiał, że prawdziwa kontrrewolucja nie może być zwykłym cofaniem czasu. Musi być krokiem naprzód, ale tylko według sprawdzonych azymutów.

Ignacy walczył nie tylko ze światem, ale i ze sobą. Umierać, w dosłownym tego słowa znaczeniu, zaczął już w Manresie, piętnaście lat przed wizją w La Storta, wkrótce po tym, jak w wieku około trzydziestu lat postanowił zostać świętym. I chociaż swoją misję dostrzegł tak późno – skończył studia, mając około czterdziestu pięciu lat, a Towarzystwo powstało, kiedy zbliżał się do pięćdziesiątki – udało mu się odcisnąć piętno na całej kulturze europejskiej. Kapliczka w La Storta jest jak ziarnko gorczycy – choć tak mała, jest symbolem wielkiej odnowy i pasji, która dowiodła, że człowiek, nawet pojedynczy, ma siłę zmieniania świata.

Jeśli spojrzeć z perspektywy historii, Ignacy nie zawiódł się, ufając osobie papieża. To właśnie od Pawła III rozpoczęła się odnowa Kościoła: powołał do życia Towarzystwo, zreformował Inkwizycję, ale przede wszystkim zwołał Tridentinum. Skutek jego pontyfikatu, lub – precyzyjniej – skutek życia pewnego oddanego mu Baska można zaś, nieco żartobliwie, podsumować biografią prawnuka papieża Borgii: książę Franciszek Borgia zostanie jezuitą, trzecim generałem Towarzystwa i, wreszcie, świętym.

 

A.M.D.G.

 

Marta Kwaśnicka

Artykuł pierwotnie ukazał się w "Christianitas", nr 43, 2009.

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

[1] Znajduje się w egzorcie, jaką Diego Laynez w 1559 roku wygłosił do jezuitów w Kolegium Rzymskim.

[2] Pełny tekst Formuły można przeczytać np. w: Ignacy Loyola, Pisma wybrane, t. I, Kraków 1968, s. 454-457.

[3] Patrz J. Brodrick SJ, Powstanie i rozwój Towarzystwa Jezusowego, tom I: Początki Towarzystwa Jezusowego, tłum. W. Baranowski i M. Bednarz, Kraków 1969, s. 285.


Marta Kwaśnicka

(1981) - pisarka, dziennikarka, krytyczka. Autorka dwóch książek eseitycznych Krew z mlekiem (2014) i Jadwiga (2015), a także zbioru opowiadań Pomyłka (2019), które ukazały się w Bibliotece Christianitas, laureatka m. in. Nagrody Literackiej Identitas (2015), Nagrody Literackiej Skrzydła Dedala (2016) oraz Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego (2020), stypendystka programu Młoda Polska 2016.