Recenzje
2018.12.08 21:22

Katolicyzm jako kompromitacja

Brzydki, głupi, nieporadny, czasem żałosny, innym razem zabawny – oto człowiek z opowiadań i filmów Luisa Buñuela. Nie to, żeby hiszpański surrealista gardził ludźmi. Najprawdopodobniej żywił do nich sympatię, jakiś rodzaj tkliwości i ciepłego uczucia, w którym znalazło się jednak miejsce na uśmiech politowania. Nie ma na tym świecie aniołów, są tylko osły, kozy, psy i małpy. Tak samo nie ma wzniosłości. Wszystko to wygłup, dziwny kaprys podświadomości, sen pijaka, który chciałby być rycerzem, albo ladacznicy, której wydaje się, że jest świętą dziewicą. I oto pojawia się pytanie: czy Kościół, ta rzekoma świątynia nieziemskiego światła i Oblubienica Chrystusa, jest w ogóle miejscem odpowiednim dla ludzi? Wzywać człowieka do doskonałości to tak, jakby wpuścić kojota w przybytki Pańskie, a następnie dziwić się, że zabrudził posadzkę prezbiterium. W każdym razie do takich wniosków skłania twórczość Buñuela.

Jest pewna scena w Szymonie Pustelniku[1], bodaj pierwsza, w której działanie Boga uwidacznia się za przyczyną świętego człowieka. Oto mnich stanął na wielkiej kolumnie i wznosi błagalne modły. Na dole czeka chmara ludzi: część z nich jest tam z ciekawości, tylko po to, aby „zobaczyć jeden z tych cudów Szymona”, ale są też inni, na przykład ci, którzy pragną uzdrowienia i wsparcia niebios. Wśród tych nędznych i biednych (Ps 40,17) znajduje się nawrócony złodziej, sterczący pod błogosławionym słupem ze skruchą i pokorą na twarzy. Kiedyś, w ramach kary za popełnione zbrodnie obcięto mu ręce, teraz jednak nadszedł dla niego czas zmiłowania, godzina łaski i koniec pokuty. Święty Szymon podnosi głowę ku niebu, zwiera powieki w skupieniu, jego serce jest mocne, a wiara zapewne przenika obłoki. Lecz kiedy dokonuje się cud i ręce złodzieja odrastają, ten wcale nie pada na kolana i nie wielbi Boga, ale zrazu przywołuje żonę do porządku: „Fabiola, chodźmy do domu, trzeba przekopać grządki”. Ta odpowiada mu z pretensją w głosie: „Musimy kupić nową łopatę, stara jest zniszczona”. Nikt z tłumu nie zatrzymuje się na wspólnych modlitwach, każdy dostał to, czego chciał, więc wszyscy rozchodzą się do domów, nie stając się ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi. Kiedy zaś w drodze jedna z córek pragnie przekonać się, czy odrośnięte ręce jej ojca to te same, które stracił, czy też zupełnie nowe, słyszy: „Zamknij się, głupia, zostaw mnie w spokoju”.

Nic się nie zmienia, wszystko jest po staremu. Nikt nie zobaczył w tym zdarzeniu niczego głębszego. Cuda okazują się jałowe dla życia wiecznego. Bóg nie jest słyszalny, Jego sprawy nie wzbudzają większego zainteresowania, a misja Kościoła zawsze będzie chybiać celu. Jutro ludzie znów zbiorą się pod kolumną, usiądą na gorącym piasku, zagryzając podpłomyki, aby przez kilka godzin tępo wpatrywać się w mnicha. Ideał świętości jest zbyt wysoko, stoi niczym św. Szymon na strzelistej kolumnie, ponad bezmyślną tłuszczą, oddzielony od spraw tego świata. On na górze – wspaniały, jaśniejący, choć zarazem straszny, a ci na dole – zwierzęcy, karykaturalni, dionizyjscy. I nie jest to ani dobre, ani złe; po prostu jest. Problem pojawia się wtedy, gdy na ludzi nałożony zostanie obcy ich prawdziwej naturze obowiązek bycia świętymi. Daleko im do aniołów, a bliżej do kozłów czy hien. Dlatego czystość może być tylko udawaniem przed sobą i innymi, że jest się kimś lepszym (stąd potrzeba nieustannej gry pozorów i uwznioślającego rytuału), albo pogrążaniem się w niezadowoleniu z powodu niedostawania do ideału, który się powzięło (stąd ciągła potrzeba umartwiania się, wyznawania swojej niegodności i przywiązania do grzechu). Pod powierzchnią religijnego piękna wciąż kłębią się najniższe instynkty. Dążenie do doskonałości zostało skojarzone z hipokryzją, a w najlepszym wypadku – jeżeli zrodzi się w wyjątkowo prostym, dobrym sercu – z naiwnością. W pewien sposób mówi o tym także wiersz Stanisława Grochowiaka, Czyści:

Wolę brzydotę

Jest bliżej krwiobiegu

Słów gdy prześwietlać

Je i udręczać

Ona ukleja najbogatsze formy

Ratuje kopciem

Ściany kostnicowe

W zziębłość posągów

Wkłada zapach mysi

Są bo na świecie ludzie tak wymyci

Że gdy przechodzą

Nawet pies nie warknie

Choć ani święci

Ani są też cisi[2]

W filmach Buñuela stosunkowo często pojawia się pewien chwyt montażowy: widz przysłuchuje się płomiennej mowie kaznodziei, aby następnie zobaczyć na ekranie nagie kobiece ciało. Hiszpański reżyser znał katolicką antropologię, dlatego to prowokacyjne zestawienie bynajmniej nie sugerowało (jak można by pomyśleć), że religia dosłownie przeciwstawia sprawy duszy temu, co cielesne. Chodzi tu raczej o pokazanie, że człowiek reaguje żywiej na nagość, niż na najwznioślejsze nawet treści religijne. Czy to możliwe, że Bóg tak łatwo przegrywa z tym, co w człowieku nie tylko naturalne, ale częstokroć wręcz niskie? Popędy kpią sobie z nas w żywe oczy, zwłaszcza wtedy, gdy usiłujemy być święci – tak zdaje się twierdzić Buñuel. I oto bohaterka Viridiany, młoda nowicjuszka w zakonie żeńskim, poświęca się dziełu pomocy ubogim i chorym, ślepym, ułomnym i brzydkim, zatrudniając ich do zbiorów warzyw i owoców, a przy tym odsłaniając pewne prawdy na temat Bożej miłości. Kiedy jednak pozostawia ich bez opieki w domu zmarłego wujka, oni wpadają w nieokiełznany, orgiastyczny szał, upijając się, niszcząc i wyśmiewając każdą wpojoną im świętość. Po powrocie Viridiany dochodzi wreszcie do próby gwałtu. Jakiż to kontrast z wypowiedzianymi wcześniej słowami (nawet jeśli w dość cyniczny sposób): „Błogosławieni, którzy przyjmują pod swój dach ślepych”. Cała ta scena zdaje się przekonywać, że skłonność do bluźnierstwa jest bardziej naturalna niż pragnienie świętości; nie zmieniła tego nawet dobroć „świątobliwej panienki”. A więc Viridiana porzuciła życie konsekrowane nie dlatego, że w pewnym momencie poczuła się stłamszona przez instytucję Kościoła, ale dlatego, że ostatecznie samo miłosierdzie okazało się mrzonką. Podobnie przedstawia się zakończenie Szymona Pustelnika. Jesteśmy świadkami kuszenia, któremu mnich stawia wytrwały opór. Chwilę potem akcja przenosi się jednak do czasów współczesnych, do klubu jazzowego, gdzie ten sam święty asceta siedzi wśród pląsającego tłumu. Oddanie się Bogu przegrało z dążeniem do dzikiego, żywiołowego zasmakowania chwili.

Nauka Kościoła w pewnych istotnych twierdzeniach na temat człowieka okazuje się całkiem bliska wizji Buñuela. Owszem, ludziom z natury znacznie łatwiej podążać za instynktem złaknionego psa, aniżeli naśladować czystość aniołów. W klasztornych krużgankach skrywają się karły i dziwadła, a w zakamarkach serca – niskie pobudki. O Panu Jezusie zostało zresztą napisane, że nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku, sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje (J 2,25). Odmienne są jednak wnioski: u hiszpańskiego twórcy jednostronne, sprowadzające ludzkie doświadczenie do biologistycznych, zwierzęcych impulsów, podczas gdy u mistrzów duchowości katolickiej pojawia się świadomość przyziemnych popędów w człowieku, wciąż jednak dopuszczająca do głosu działanie łaski. Ale jest coś jeszcze. Ponieważ Buñuelowi ludzka natura wydaje się cokolwiek pokraczna, zarówno jeśli chodzi o popędy, jak i o dążenia do doskonałości, sprzeciw wywołuje wzniosłość i powaga Kościoła. Obrazy świętości często kontrastują z błazeństwem, które jest „bliżej krwioobiegu”. No bo cóż ma wspólnego zimna katedra z człowiekiem, któremu odbiło się po obiedzie, albo chorał gregoriański z kichnięciem? Życie jest pełne absurdu, instynkty są śmieszne, a fizjologia – dziwaczna. Wobec tego cała powaga mistyków okazuje się fałszem. W istocie wzniosłość katolicyzmu wynika jednak z Objawienia Tego, który jest ponad człowiekiem, ale nie jest przy okazji czymś, co w jakikolwiek sposób zakłamuje przyziemność egzystencji. Ten, który jest ponad, Bóg,stał się przecież człowiekiem z krwi i kości, ze wszystkimi tego konsekwencjami. A wszystko po to, aby pociągnąć ludzi do Ojca, w którym prawdziwe, niekłamane człowieczeństwo doznaje spełnienia. Dlatego strzelistość katedr gotyckich, Madonny pełne nieskazitelnego blasku albo majestatyczność liturgii nie wypierają tego, co niskie i banalne. One wydobywają światło, które w człowieku kryje się pod zwierzęcą skórą.

Sam Buñuel przyznawał, że ukształtowały go dwie przeogromne siły: katolickie wychowanie i rewolucyjność surrealizmu. Doskonale widać to na przykładzie wspomnianego redukcjonizmu w obserwowaniu i odczytywaniu ludzkich zachowań. Człowiek jest (albo zazwyczaj bywa) istotą pokraczną w swoim egoizmie i głupocie. Tę samą świadomość znajdziemy u Ojców Kościoła oraz średniowiecznych teologów, zwłaszcza w odrzucanych przez współczesną nadwrażliwość fragmentach, które pozbawiają złudzeń co do postaci tego świata (1 Kor 7,31), ale tylko po to, aby pobudzić do rzeczywistej przemiany. W każdym razie takiej, która nie jest naiwna, i nie zakłada, że ludźmi kieruje za każdym razem poszukiwanie dobra. Sęk w tym, że Buñuel – podążając zdecydowanie za światopoglądem surrealistycznym, aniżeli katolickim[3] – uznaje wyłącznie chaos i podświadomość, nie wierząc w racjonalność człowieka, ani tym bardziej w jego duchowość. Istnieje dla niego jedynie natura, dziki żywioł, potrzebujący wyszalenia się, albo wręcz niszczący na swojej drodze wszystko, dopóki nie zazna zaspokojenia. Oto pęd życia, któremu katolicyzm zdaje się tak wrogi. Tymczasem już sam fakt tworzenia dzieł sztuki na ten temat niejako przeczy podobnemu postawieniu sprawy: czy nie wynika on mimo wszystko z poszukiwania sensu, tak jakby spełnienie iście groteskowych dążeń człowieka nie wystarczało, a nawet tym bardziej pozostawiało go w osamotnieniu, z poczuciem braku miłości?

W jednej z ostatnich, symbolicznych scen Viridiany dziecko podnosi z ziemi koronę cierniową. Tę samą, która jeszcze niedawno rozpalała święte uczucia. Będąc kiedyś przedmiotem adoracji, teraz leży porzucona i niechciana na piasku, wśród kamieni i suchych gałęzi. Dziecko z ciekawością obraca ją w dłoniach, ale po chwili wzdraga się, skaleczone jej kolcami, i wyrzuca ją do ogniska. Już najbardziej intuicyjne odruchy przeczą nadprzyrodzonej wzniosłości. Ludzie chcą żyć tu i teraz, gryźć, szarpać i brać dla siebie, a nie ofiarowywać się w imię wiecznej szczęśliwości. Tak więc Buñuel nie wierzy w świętość, ani miłosierdzie. Przede wszystkim odrzuca wiarę w ich przemieniającą siłę. Gdyby były prawdziwe, każdy spontanicznie by do nich lgnął. Tymczasem wszystkie religijne wartości przegrywają z tętniącym w człowieku żywiołem dionizyjskim, dlatego dążenie do doskonałości zawsze będzie „siłą kompromitującą się”. Ta kompromitacja wynika z samej struktury katolickiej moralności. Ale przecież ten sam odzierający ze złudzeń obraz człowieka przedstawiony został nie gdzie indziej, jak w Ewangelii. Kiedy Pan Jezus wzywał do oderwania się od świata i wejścia w optykę Królestwa Bożego, niewielu potrafiło Go zrozumieć. Rzesze ludzkie ciągnęły do Niego ze względu na dokonujące się cuda, ale odchodziły, ilekroć okazywało się, że za wspaniałymi znakami kryło się wezwanie do przemiany serca. Nikt nie chciał cierpieć z Chrystusem, wszyscy natomiast mieli nadzieję na to, że dzięki Niemu staną się kimś ważnym, „pierwszym” w Królestwie Bożym, najwyraźniej wyobrażając sobie, że niebo polega na jedzeniu i piciu (Rz 14,17).

Znany jest obraz Hieronima Boscha, który ukazuje Chrystusa niosącego krzyż, przedzierającego się przez gęsty tłum, cierpiącego pośród paskudnych, zdeformowanych, złowrogich twarzy. Pośrodku ofiara miłości, a wokół plugawe targowisko. Najważniejsze przesłanie Boga jest jakby niesłyszane w pełnym nienawiści zgiełku. Czy naprawdę tacy są ludzie? Ale i On (przede wszystkim On) jest człowiekiem. Zdrada Pana Jezusa, w dodatku za bardzo niewielką sumę pieniędzy, odrzucenie Jego miłości, fakt, że ludzie woleli uwolnić złoczyńcę Barabasza, a wydali Baranka Bożego na okrutną śmierć, mimo iż przeszedł On przez życie dobrze czyniąc (Dz 10,38)... To wszystko mogłoby potwierdzać Buñuelowską krytykę świętości. A jednak tego nie robi, bo pomimo „kompromitacji” dzieła Chrystusa, Jego przesłanie miało dopiero obrodzić niwy tego świata. I to właśnie dzięki tej „przegranej”. Mało tego: odsłonięcie ukrytej dotąd nikczemności stało się częścią sądu, przez który należy rozumieć nie tyle potępienie i oskarżenie (w Biblii oskarżycielem nazwany został szatan), co skonfrontowanie ludzi z prawdą o nich samych, „rozsądzenie” tego, co człowiek tak naprawdę w sobie kryje. Dotyk Boga przeniknął wówczas to, co w ludziach pokraczne, podłe i żałośnie niskie. Zderzenie piękna z brzydotą było konieczne, aby rozpocząć nowy etap. A ponieważ wydarza się ono nieustannie, także w życiu każdego wiernego, dynamika upadku i odkupienia wciąż działa w Kościele. Oto definicja miłosierdzia: uzdrowienie poprzez dotknięcie najbardziej ropiejących ran. I gdyby się dłużej przyjrzeć obrazowi Boscha, można by dostrzec w tłumie brzydkich twarzy dwa piękne, pełne miłości oblicza.

Dzieła Buñuela są pesymistyczne, nie uwzględniają nadziei na łaskę Boga. Jest to poniekąd zrozumiałe, biorąc pod uwagę materialistyczny światopogląd hiszpańskiego surrealisty. Ale czy rzeczywiście można powiedzieć, że poszukiwanie świętości i całkowitej, zupełnej miłości jest czymś sztucznie wymuszonym w człowieku? Czy nie miał jednak racji św. Augustyn, kiedy pisał, że pomimo rozładowania witalnego pędu, wciąż „niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”? Tak czy inaczej, duchowość katolicka zawsze widziała osobę ludzką w jej rzeczywistej kondycji, a więc będącą kimś słabym, może nawet groteskowym, a jednocześnie zdolnym do wielkich czynów. Paweł Apostoł wyznawał w jednym ze swoich pism: Łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę (Rz 7,18-19). Te dwa wersety mogłyby służyć za motto do wielu Buñuelowskich scen, zwłaszcza tych, które dają wyraz zwątpieniu w racjonalność człowieka. Mowa tu bowiem o tym, że nawet uczniowi Pańskiemu łatwiej wejść w to, co niskie, aniżeli uchwycić się tego, do czego został powołany. A jednak nawet pośród upadków wciąż tli się nadzieja, że to nie może być wszystko. W innym miejscu Pisma Świętego znajduje się wręcz diagnoza obecnego świata, która uderza we wszelkie naiwne koncepcje miłosierdzia: Bo nie ma tu różnicy: wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej (Rz 3,22-23). Ale Objawienie nie zatrzymuje się na tym progu. To, co Buñuela wpędziło w nastrój rezygnacji, dla wiary stało się punktem wyjścia do zaproszenia samego Boga w najciemniejsze zakamarki.

Katolicy wierzą, że Ojciec stale odpowiada na tęsknotę za czymś wyższym, której nie da się sprowadzić do zmysłowego zaspokojenia. Każdy święty był grzeszny (można wręcz powiedzieć, że po ludzku niejednokrotnie okazywał się głupi i śmieszny), ale świętość wciąż była możliwa, i to pomimo grzechu, dzięki łasce. Z powodu tego zrównoważenia katolicyzm albo skojarzony został w kulturze z pesymistycznym, dręczącym przypominaniem o niedoskonałości człowieka, albo wręcz przeciwnie – jawi się jako wizja zbyt radosna i pełna nadziei, aby mogła być czymś innym, aniżeli dziecięcą naiwnością. Tymczasem nauka o miłosierdziu nie jest ani jednym, ani drugim. Jest pełnym zrozumieniem tego, jaki człowiek rzeczywiście jest, wejściem Boga w trzewia, w krwioobieg. Jego wszystko zmieniającą, kochającą obecnością nawet w brudzie i błazenadzie.

Michał Gołębiowski

 

[1] Chodzi o film Simón del desierto z 1965 roku, wyreżyserowany przez Luisa Buñuela.

[2] S. Grochowiak, Czyści z tomu Rozbieranie do snu z roku 1959 [w:] A. Lam, Kolumbowie i współcześni. Antologia poezji polskiej po roku 1939, Warszawa 1972, s. 353-354.

[3] Por. K. Janicka, Światopogląd surrealizmu. Jego założenia i konsekwencje dla teorii twórczości i teorii sztuki, Warszawa 1985, s. 19-24.


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.