Kościół Dzieciątka Jezus w pobliżu Placu Inwalidów na Żoliborzu.
Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Ćwierć wieku temu, w Niedzielę Trójcy Przenajświętszej 2 czerwca 1996 rozpoczęło się w Warszawie regularne i autoryzowane przez ordynariusza odprawianie Mszy świętej "w klasycznym rycie rzymskim" (jak nazywaliśmy wtedy to, co Benedykt XVI miał nazwać w 2007 "starszą formą" tegoż rytu). Pierwszym miejscem celebracji był kościół Dzieciątka Jezus w pobliżu Placu Inwalidów na Żoliborzu.
Byłem wśród owych mniej więcej dwudziestu paru osób, które uczestniczyły w tej i następnych pierwszych celebracjach warszawskich. Grupa wtedy i jeszcze długo była prawie niezmienna i wąska. Jej trzon stanowiło kilka młodych (lub wciąż jeszcze młodych) małżeństw oraz zastęp młodzieży związanej z duszpasterstwem akademickim przy kościele św. Anny i tworzącej grupę “biało-czarną” pielgrzymki akademickiej na Jasną Górę.
Do dnia tej pierwszej regularnej celebracji w czerwcu 1996 szliśmy przynajmniej od kilkunastu miesięcy. Na jesieni 1994 zredagowałem tekst petycji do Arcybiskupa Warszawskiego kard. Józefa Glempa w sprawie zgody na regularne celebracje "trydenckie" w Warszawie. Przyszło mi to do głowy z dwóch powodów: po pierwsze wiedzieliśmy już w Warszawie, że zezwolenie na Mszę trydencką - co prawda bardzo restryktywne - wydał niedawno Ordynariusz Poznański, abp Jerzy Stroba; po drugie - oboje z żoną wróciliśmy niedawno z kilkudniowego pobytu w Opactwie Fontgombault we Francji, gdzie prawdziwe odkrycie starego rytu przyszło na nas jak burza, a jego głód czuliśmy odtąd dotkliwie, broniąc się przed goryczą z powodu mizerii liturgii “posoborowej”. Pod petycją sygnowaną przez nas podpisali się najpierw nasi przyjaciele i bliscy znajomi, z którymi wówczas spotykaliśmy się co tydzień - od lat - na samodzielnym studiowaniu katolickiej mistyki i teologii (niejako równolegle z naszymi studiami filozoficznymi), a także tradycyjnej liturgii mszalnej (tę ostatnią znaliśmy początkowo co najwyżej z incydentalnych okazji - gdy np. przyjeżdżali do stolicy zagraniczni księża z Bractwa Św. Piotra). Ta grupa kilkunastu osób podpisała petycję z miejsca i bez wahań - a wtedy zaczęliśmy myśleć nad dotarciem do innych osób potencjalnie zainteresowanych. Nie było to takie łatwe w epoce bez rozpowszechnionego internetu - tym bardziej że przecież mało kto w ogóle zdawał sobie sprawę czym jest dawniejszy ryt. Korzystaliśmy więc z niemal każdego spotkania, żeby zebrać więcej podpisów - ale praca ta przyspieszyła dopiero gdy - dzięki pośrednictwu Lecha Szyndlera - do akcji wkroczyli ludzie z "Biało-czarnej". Po jakimś czasie petycja z setką podpisów osób przekonanych do sprawy wylądowała nareszcie w Kurii warszawskiej. Odtąd sprawę z naszej strony pilotował Wojciech Środoń, pozostający w kontakcie z ks. Andrzejem Dziubą z Kurii. I to on pewnego dnia - minęło na pewno szereg miesięcy - odebrał odpowiedź, według której Ksiądz Prymas Glemp mianował pewnego księdza "opiekunem grupy osób proszących o odprawianie Mszy w rycie przedsoborowym" (cytuję z pamięci, ale tak mniej więcej brzmiała formuła użyta w dekrecie arcybiskupim). Wojtek pokazał mi tę odpowiedź i poprosił, żebym nawiązał kontakt z nominowanym księdzem - którym był, zupełnie nam wówczas nieznany, prałat Jan Szymborski.
W tak zwanym międzyczasie ukształtował się już nieformalny “zespół”, w którym koordynowaliśmy sprawę uruchomienia celebracji tradycyjnych w Warszawie. Jak to bywa z zespołem nieformalnym, przewijały się przezeń różne osoby - ale zasadniczo wszystko odbywało się z udziałem Marka Jurka (który właśnie przeprowadził się z Poznania do Warszawy w związku z objęciem stanowiska w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji), Wojciecha Środonia, Pawła Witaszka, Lecha Szyndlera i moim.
Z upoważnienia kolegów zostałem nieformalnym rzecznikiem grupy wobec Prałata Szymborskiego - od momentu gdy został on mianowany naszym opiekunem aż do pierwszej celebry. W tym czasie spotkałem się z nim na nieco dłuższą rozmowę u niego w mieszkaniu na Żoliborzu oraz pośredniczyłem w ustaleniach praktycznych dokonywanych przez telefon.
Owej pierwszej rozmowy nie pamiętam już w szczegółach.Stanąłem wobec konieczności rozproszenia pewnych wątpliwości czy podejrzeń dotyczących "naszej grupy", wypowiedzianych i niewypowiedzianych. Sędziwy Prałat - doświadczony duszpasterz i osobistość w prezbiterium warszawskim - zadawał mi pytania oraz słuchał i przypatrywał się bardzo uważnie. Zdawałem sobie sprawę, że mój rozmówca przeprowadza w rozmowie ze mną pewne badanie wstępne, ale dopiero z czasem uświadomiłem sobie, że było ono podwójne: z jednej strony ksiądz oczywiście "badał duchy czy są z Boga" (co wiązało się z analizą kościelności naszych motywacji), ale też z drugiej strony po prostu starał się zrozumieć skąd się u nas wzięło coś co go zaskakiwało, szło zupełnie wbrew utrwalanemu przekonaniu, że młodzi - a my byliśmy młodzi lub dopiero co młodzi - szukają raczej nowości. Siedząc oko w oko z wiekowym księdzem o twarzy nieco sowiej, nie czułem się skrępowany, ponieważ nie mając jakichś sekretów do ukrycia mogłem mówić otwarcie. Co więcej, zgodnie ze swą najlepszą wiedzą mogłem mówić rzeczy, które nie powinny zasłużyć u księdza na z gruntu negatywną ocenę. To wszystko była prawda: odkryliśmy nieznaną nam "starą" liturgię Kościoła, chcieliśmy móc nią żyć pozostając w zgodzie nie tylko z wiekami świętych obcowania, ale i z naszymi pasterzami, święta liturgia to przecież szczyt i źródło życia chrześcijańskiego... Mówiłem o tym z gorącością i zapałem neofity liturgicznego, katolika któremu niedawno teologia Ciała mistycznego złączyła się w całość z teologią liturgicznego dzieła Bożego. Ksiądz trzymał dystans, ale na pewno odbierał te fale entuzjazmu pozbawionego podstępu.
Gdy na chwilę przeszliśmy do "szczegółów" porządku liturgicznego, okazało się, że Prałat uważa za oczywistość, iż nawet odprawiając z dawnego mszału będzie jednak dawał czytania z nowego lekcjonarza - zaskoczył mnie tym, ale nie wdawałem się z nim w dyskusję, mimo odczucia niestosowności tego mieszania rytów. Okazało się, że będziemy z tym mieli w przyszłości stałą trudność.
Jedno z ostatnich zdań tamtej pierwszej rozmowy obudziło we mnie pewne nadzieje, na miarę entuzjazmu. Ksiądz rzekł, że co prawda nie odprawiał "po staremu" już całe dziesiątki lat, ale przecież - tu położył rękę na sercu - "wszystko tu jest". Odebrałem to jako gest jakiejś miłości i szacunku dla obrzędu czasu jego święceń kapłańskich (ale to raczej nie była słuszna interpretacja).
Potem miałem jeszcze udział w ustalaniu kalendarza celebracji. Początkowo - muszę to przyznać - uznawałem za pewnik, że nie będzie zgody na Mszę niedzielną - więc przyjąłem bez zaskoczenia telefon księdza z propozycją celebracji bodaj we wtorki. Na szczęście moi przyjaciele okazali się bardziej "roszczeniowi" - i mocno rozczarowani propozycją wtorkową naciskali mnie, żebym przekazał celebransowi stanowczą prośbę o niedzielę. Pod tym naciskiem zadzwoniłem do prałata i poprosiłem o celebracje niedzielne - czym nie był ucieszony, wręcz przeciwnie. Jednak po jakimś czasie przyszła upragniona decyzja: niedziele, o g. 16. (Nie wiem już czy dobrze pamiętam, ale chyba na początku było to raz w miesiącu lub co dwa tygodnie - natomiast z pomocą archiwaliów widzę, że przynajmniej w lutym 1997 była to już każda niedziela.)
Na miejsce celebracji Prałat Szymborski wyznaczył kościół Dzieciątka Jezus przy ul. Czarnieckiego 15, niedaleko Placu Inwalidów na Żoliborzu. Jako były wieloletni proboszcz tej parafii zakładał, że będzie miał "u siebie" największą swobodę (a równocześnie brał pod uwagę i inne praktyczne względy, w tym i to, że mieszkał niedaleko). Z punktu widzenia architektury i wystroju świątyni (zwłaszcza prezbiterium, ołtarza) nie była to decyzja najlepiej współgrająca z wymogami tradycyjnej liturgii. Okazało się też, że aktualny proboszcz ks. Roman Indrzejczyk (znany z goszczenia w kościele rozmaitych inicjatyw międzykonfesyjnych i międzyreligijnych) zarządził traktowanie naszych celebracji trochę jako rzeczy "za zamkniętymi drzwiami": drzwi główne do kościoła zawsze ryglowano, a uczestnicy mogli wchodzić jedynie przez bardziej dyskretne boczne wejście. Oznaczało to, że kto bardzo chciał się dostać, nie miał z tym problemu - ale nikt "przypadkowy" nie zdawał sobie sprawy, że w środku coś się dzieje. Oczywiście (!) nie było o naszych celebrach żadnej wzmianki na tablicy informacyjnej kościoła.
Z kościoła na Czarnieckiego wyprowadziliśmy się do kaplicy "Res sacra miser" na Krakowskim Przedmieściu - od listopada 1997, czyli niedługo po tym jak Prałat dał nam znać, że przestał się czuć z "naszą" Mszą swobodnie na Czarnieckiego (zresztą po prostu przestało być tam wygodnie po przesunięciu nas na g. 19,15 od kwietnia 1997).
Tak to się zaczęło. Nie będę próbował opisywać dalszych miesięcy i lat, bardzo ważnych dla integrowania się naszego Warszawskiego Środowiska Tradycji Łacińskiej. Wspomnę tylko o pewnych charakterystycznych elementach pierwszych miesięcy i lat.
Z wdzięcznością wspominam ówczesną pracę Wojtka Środonia - który wziął na siebie stały kontakt z Prałatem, koordynację spraw praktycznych celebracji, w tym i zapewnienie ministrantów (z racji widocznej roli Wojciecha przezywano nas nawet “środoniowiskiem”). W tym ważnym zespole ds. praktycznych istotną rolę odgrywali m.in. Paweł Kwaśniak i Lech Szyndler, także Filip Łajszczak. Zajmowali się - czasami z pomocą innych - wszystkim, od podwożenia Księdza aż po przygotowanie paramentów, godność ceremonii i ministranturę. Wiele lat później sam odgrywałem rolę koordynatora celebracji w Brwinowie - i wtedy doświadczyłem tego jak dużej elastyczności i zdecydowania wymaga to zaangażowanie czy służba.
Nasi ministranci warszawscy startowali z punktu niemal czysto teoretycznej znajomości rytu - ale z każdym tygodniem wrastali coraz bardziej w swe role, opisane rubrykami i zwyczajem.
Wspomniałem o zwyczaju liturgicznym - ale przecież dopiero dopracowaliśmy się jakiegoś zwyczaju, zbierając obserwacje z celebracji za granicą, świadectwa z opracowań przedsoborowych i rozproszone wspomnienia starszych (te ostatnie wyglądały jak cienie rzeczywistości). W każdym razie było jasne, że przechodzimy wspólnie jakąś “korektywę” zwyczaju modlitwy i pobożności - zygzakując od standardów z novus ordo do ich kontr-skryptów, a następnie może do praktyki inspirowanej rzeczywistą swobodą, jaką stary ryt zawsze dawał uczestnictwu w nawie. W każdym razie pamiętam, że w tamtych pierwszych tygodniach i miesiącach trzeba było, żeby “pierwsza ławka” dawała zgodnie pewien intuicyjny wzorzec postaw i odpowiedzi.
Jak wiadomo, stary ordo Missae nigdy nie wymagał określonych postaw od wiernych w nawie - sprecyzowane rytualnie było i jest jedynie postępowanie “przy ołtarzu”, natomiast uczestniczący “lud” korzysta ze swobody intuicyjnego dostosowywania się gestami i postawami do tego, co czyni “głowa”. Z początku byliśmy wszyscy trochę zdezorientowani tą dziwną wolnością. Próbowaliśmy wynajdować jakieś formy wzorcowe, instruktaże porządkujące to kiedy klękać, a kiedy stać itp. Na nowo trzeba było też ustawiać proporcje interakcji z celebransem: na co i jak odpowiadać, które teksty modlitw przepowiadać “w myśli”, jakby “nadążając” za kapłanem odmawiającym je po cichu. Korzystało się z różnych starych mszalików i mszaliczków, znalezionych na przysłowiowym strychu lub wyproszonych z bibliotek księżowskich i klasztornych - o nowych wydaniach nawet nie było mowy (niektórzy korzystali z modlitewnika “Te Deum” wydanego na potrzeby duszpasterstwa Bractwa Św. Piusa X, obecnego “na nielegalu” po drugiej stronie Wisły). Nasz celebrans szedł oczywiście za rubrykami mszału, ale niekiedy wnosił na marginesie ich wymagań pewne swoje modyfikacje, chyba w duchu “ruchu liturgicznego” lat 50./60. (np. głośne odmawianie modlitwy u stopni ołtarza). Tak jak wspomniałem, czytania były z nowego lekcjonarza - więc wyłącznie po polsku, odczytywane z ambonki w stronę wiernych.
Śpiew! Liturgia katolicka wymaga śpiewu, a liturgia tradycyjna ma swój śpiew niezbędny, czyli chorał. My jednak byliśmy z początku bardzo słabi w tej dziedzinie: nie było gotowej scholi. Więc zaczęło się od pospolitego ruszenia: z jednej strony niektórych z nas stać było na poprowadzenie przynajmniej Kyriale de Angelis, a wspólnie śpiewaliśmy pieśni z polskiego repertuaru tradycyjnych pień nabożnych (propria jeszcze bardzo długo nie były śpiewane w ogóle…). Bywał na Mszy Tomasz Dąbrowski - i wtedy zapierała nam dech w piersiach i kołysała jego gregoriana solesmeńska, w kyriale i graduale (znalazł się Liber usualis, który podarowałem Tomkowi). Tomek zresztą stał się po prostu chórmistrzem naszej scholi mszalnej, w której ze wspólnego ćwiczenia i śpiewu pamiętam też Pawła Kulę, Pawła Witaszka i Marka Przepiórkę. Jakiś czas później - ale chyba dopiero po przeniesieniu się ze Mszą na Krakowskie Przedmieście? - pieczę nad śpiewami przejął Adam Halamski, paleontolog i pasjonat chorału.
W lutym 1997 - idąc za myślą Marka Jurka - zaczęliśmy “wydawać” (na xero) nasz periodyk: “Biuletyn Warszawskiego Środowiska Wiernych Tradycji Łacińskiej”. Ukazywał się co miesiąc (do czerwca 1999). Miał najpierw cztery, a zaraz osiem stron formatu A4, na każdej dwie szpalty dość drobnego druku, ze zgrabną winietą zaprojektowaną przez Pawła Kulę. Pisywałem tam wstępniaki (zdaje się, że kontrowersyjne dla części środowiska z powodu raczej ratzingerowskiej niż lefebvrowskiej oceny stanu rzeczy w liturgii i Kościele), na zmianę z Markiem Jurkiem (który pilnował, byśmy byli wrażliwi na wymiar cywilizacyjny liturgii i katolicyzmu). Wewnątrz bywały i inne artykuły, nie tylko o liturgii i pobożności. Podane na końcu ogłoszenia i kronika są dzisiaj bodaj najbardziej interesujące dla ewentualnego badacza “dziejów Mszy trydenckiej w Warszawie”: wzmianki o chrztach, pielgrzymkach, rekolekcjach, dodatkowych celebracjach (np. Triduum organizowane ze szczególnym nakładem starań, celebrowane u św. Barbary, przez ks. Dariusza Olewińskiego).
Wspomnę, że o ile było jakoś jasne, że Arcybiskup Warszawski nie ma w zasadzie nic przeciwko temu, żeby prałat Szymborski (lub ktoś za jego wiedzą) odprawiał tyle Mszy ile potrzeba - o tyle w ogóle nie widzi możliwości, żeby tenże czy ktokolwiek inny udzielał innych sakramentów “w starym rycie”. Był to bardzo bolesny obszar tarć i nieporozumień - więc upłynęły nam lata, w trakcie których każdy chrzest czy ślub w naszym środowisku odbywał się albo w napięciu i niepewności, albo po wyczerpującej korespondencji urzędowej z Kurią (bywało że i z odwołaniem formalnym do Stolicy Apostolskiej, której przedstawiciel wybawił nas kiedyś z opresji). Celebracje sakramentalne - korzystające z osobnego pozwolenia władzy diecezjalnej lub z braku jej niezgody - odbywały się w różnych kościołach i kaplicach (po latach, już w atmosferze pontyfikatu Benedykta XVI zebrałem dokumenty chrzcielne naszych dzieci z czterech różnych miejsc - aby je wreszcie wpisano w naszej parafii).
Z mojej dotychczasowej relacji mogłoby wynikać, że uruchomienie celebracji tradycyjnych w Warszawie było przedsięwzięciem podjętym w męskim gronie. Jest to prawda o tyle że rzeczywiście sprawa przyciągała świeckich młodych mężczyzn - w skali na pewno większej niż w przeciętnej polskiej pobożności. Jednak obecność i aktywność płci pięknej nie była mała - na wszystkich etapach przygotowań i podtrzymywania regularnych celebracji sprawa zawdzięczała dużo również kobiecej zręczności. Środowisko było zresztą wyraźnie rodzinne, ze sporą reprezentacją małżeństw na starcie. Wraz z upływem lat było też coraz więcej dzieci w kościele i coraz więcej rodziców krążących z malcami dookoła kościoła.
Jeśli chodzi o Mszę świętą, prałat Szymborski - o czym wspomniałem wyżej - był przekonany, że może oraz powinien wprowadzać do rytu zmianę dotyczącą czytań: zamiast podanej w mszale epistoły i ewangelii czytał to, co dla danej niedzieli czy święta figurowało w posoborowym lekcjonarzu (nie zmieniał tekstów śpiewów międzylekcyjnych…). Było to dla nas dysonansem - ale gdy obaj z Markiem Jurkiem odbyliśmy z Prałatem, u niego w domu, dłuższą dyskusję na ten temat, okazało się wnet, że i on, i Prymas Glemp uznawali stosowanie nowego zestawu czytań za równocześnie oczywistość i warunek sine qua non. Tak więc do uzdrowienia z tej opcji uzasadnianego pastoralnie majsterkowiczostwa liturgicznego doszliśmy dopiero kilka lat później, w roku 2003, gdy - już u św. Benona na ul. Pieszej - zmienił się celebrans (zmęczonego ks. Szymborskiego zastąpił o. Krzysztof Stępowski, redemptorysta, który do dziś wykonuje mandat warszawskiego duszpasterza “grupy trydenckiej”, u św. Klemensa na Woli).
Dyskusja dotycząca liturgii słowa była też okazją, żeby otrzymać od Księdza Prałata wyznanie, że w istocie nie rozumie on w ogóle naszego przywiązania do starszej liturgii. Byliśmy dla Prałata zagadką i zagwozdką, a w tamtej niepublicznej rozmowie u niego w domu wylał wobec nas coś w rodzaju wyrzutu, że nie potrafimy docenić tego, co on i jego formacja księży witała po Soborze entuzjastycznie jako “lepsze wino” (Prałat należał do pierwszych księży w Warszawie, którzy otrzymali zgodę na - jeszcze eksperymentalne - stosowanie nowej liturgii). Nasz rozmowa skończyła się protokołem różnic w ocenie tego, co w liturgii właściwe czy lepsze. Oczywiście było dla nas jasne, że nasz czcigodny rozmówca jest tak jak i my przeciwnikiem chaosu i desakralizacji - ale kończyliśmy rozmowę z prawdziwym smutkiem, że nadal i wciąż jesteśmy tak gruntownie nierozumiani. Prałat uważał, że fascynuje nas po prostu łacina i gregoriana - więc zapewne hodował nadzieję, że pewnego dnia zrozumiemy, iż “możemy to mieć w nowej liturgii”. Gdy poprosiliśmy o “uboższe czytania”, doznał wstrząsu.
Nie wiem czy to się kiedyś nie zmieniło choć trochę. Przecież po pierwszym roku celebrowania Ks. Szymborski zaskoczył nas powiadając publicznie, w homilii, że z początku spodziewał się, iż trzymanie się liturgii trydenckiej jest dla nas zasłoną dymną dla innych fascynacji - a tymczasem widzi, że się mylił, jest już pewien, że naprawdę “chodzi o Mszę”... Jednak nadal i bez większych zmian trenował naszą cierpliwość z pozycji kaznodziei: jego długie homilie (bywało, że półgodzinne i więcej) nie miały nigdy żadnego odniesienia do oryginalnych tekstów liturgii z mszału, jedynie do czytań z nowego lekcjonarza - natomiast od czasu do czasu analizował treść np. kolekty z Mszału Pawła VI, odmiennej od tej, którą przed chwilą odmówił, z Mszału Piusa V… Niektórzy mówili, że wszystko to bierze się stąd, iż Prałat po prostu powtarza nam homilię przygotowaną na “zwykłą” Mszę, odprawianą wcześniej - chyba tak było, ale brzmiało czasami jak metodyczne ignorowanie liturgii, w której się zgromadziliśmy.
Cokolwiek by jednak powiedzieć, była w Prałacie powaga i szlachetność kapłana, który nie posługiwał się wobec nas nigdy złośliwością, lekceważeniem, podstępem i innymi niegodnymi środkami - którymi w tamtych latach można się było posługiwać wobec naszego środowiska, wiemy to dowodnie, bez żadnej trudności i zahamowań. W jakimś sensie zżył się też z nami i na pewno poczuwał do odpowiedzialności duszpasterskiej za nas (do której niekoniecznie poczuwają się czasami nawet księża celebrujący starą liturgię “według serca”). Oddał opiece nad nami sporo sił i czasu swej starości. Nie żyje od kilku lat (zmarł w roku 2016). My, którzy korzystaliśmy z jego posługi w latach 1996-2003 kolejno u Dzieciątka Jezus, w Res sacra miser, kościele Nawiedzenia N. M. P. i kościele św. Benona - my, ale i wszyscy warszawscy beneficjenci Mszy “po staremu” jesteśmy mu winni wdzięczną pamięć zasług i modlitwę.
Wtedy, ćwierć wieku temu przebijaliśmy się przez zewnętrzne przesądy klerykalne i przez nasze wewnętrzne małości czy nieumiejętności - żeby święta Liturgia prowadziła nas jak szczyt i źródło oraz żeby rozwijając się wobec nas przed Bogiem w całym swym słowie, dyskretnej mocy i nie świeckim splendorze stawała się też zbawczą przemową do naszego życia w świecie - obowiązku i szczęścia w rodzinach, w państwie, w rodzinie ludzkiej. Gdy po Mszy na ulicy przed kościołem stali jeszcze długo ludzie - wówczas wciąż młodzi ludzie - i rozmawiali jak przyjaciele, de privatis et de publicis, tworzyła się i potwierdzała wspólnota świeckich, której najtrwalszym wiązadłem i kryterium była Msza. Msza odkryta, przeżywana w świętych obcowaniu i pietas, Msza nie wymyślana, przyjęta z dziedzictwa, zawsze większa niż percepcja, wyśpiewana i nie milknąca, piękna nieziemsko, ukochana i życiodajna. Msza, która uratuje Mszę.
Paweł Milcarek
Zobacz też:
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.