Felietony
2023.09.20 20:29

Fikcyjne i prawdziwe zbrodnie Polaków

fot. Muzeum Polaków ratujących Żydów

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

“Tygodnik Powszechny” piórem swojego redaktora naczelnego w tegorocznym 37 numerze, w tekście pt.  “Święty Stanisław i Ulmowie: gdy hagiografia zawęża naszą uwagę”, martwi się, że beatyfikacja rodziny Ulmów służy “wymazaniu tła, historycznego kontekstu”. Biada, bo “zapomnieliśmy o koszmarnym antysemityzmie”. Ponieważ ks. Boniecki czyni to powołując się na stałą felietonistkę swego pisma, Zuzannę Radzik i jej tekst z tego samego numeru “Ulmowie: życie po życiu”, wiadomo, że strasznym jest polski antysemityzm.  

Ośmielę się jednak stwierdzić, że ideowe zacietrzewienie obojga autorów i ich swoista ojkofobia, powodują, iż to oni całą sprawę rozpatrują poza historycznym kontekstem w świetle swoich uprzedzeń i wyznawanych przez siebie, niepodlegających debacie, historycznych dogmatów.

Cóż bowiem ma świadczyć o owym “koszmarnym antysemityzmie” Polaków? Otóż Zuzanna Radzik powołuje się na świadectwo Jehudy Ehrlicha, Żyda uratowanego przez Polaków, ale nie w Markowej, a w nieodległej Sieteszy. Według niego, jak pisze Radzik, “następnego dnia po egzekucji w domu Ulmów na polach [Markowej] znaleziono 24 ciała Żydów.” Mieli oni zginąć z rąk wcześniej ich ukrywających polskich chłopów. Załóżmy przez chwilę, że nie mamy żadnych świadectw materialnych zaprzeczających temu oświadczeniu. Czy fakt wymordowania ukrywanych przez ukrywających nie jest jakoś zrozumiały, nie z powodu antysemityzmu tych drugich, ale z powodu ich przerażającej obawy i strachu o własne życie? Przecież takie właśnie wnioski wyciągnęlibyśmy rozważając sytuację, w której doszłoby do wydarzeń analogicznych do tych mających (lub mających mieć) miejsce w Markowej, ale w której prześladowcami, przymusowymi świadkami prześladowania i prześladowanymi nie byliby odpowiednio Niemcy, Polacy i Żydzi, ale jakieś zupełnie inne grupy ludzi. 

Ponieważ jednak rozważamy konkretną sytuację z 1944 roku, w której mamy do czynienie z Niemcami jako prześladowcami, na polskich terenach włączonych do tzw. Generalnej Guberni, trzeba stwierdzić, że opowieść Jehudy Ehrlicha jest nade wszystko całkowicie nieprawdopodobna psychologicznie. Otóż domniemani ukrywający Żydów chłopi, chcąc zapewnić sobie całkowite bezpieczeństwo, musieliby ukrywanych nie tylko zabić, ale także usunąć ich zwłoki z widoku. W żaden sposób nie mogłyby one leżeć na polach, gdzie mógłby je zobaczyć każdy niemiecki żandarm czy granatowy policjant, co stanowiłoby dla owych chłopów poważne zagrożenie tym, że podzielą los Ulmów.

Powiedzmy jednak od razu, że powyższe to jedynie uzupełniające rozważania, albowiem świadectwo Ehrlicha jest zanegowane przez inne zeznanie, o tyle mocniejsze, że pochodzące od Żyda, Abrahama Segala, który przeżył ukrywany w Markowej przez sąsiadów Ulmów. Przeżył podobnie jak dwudziestu innych jego rodaków. Tutaj dygresja - dobrze byłoby gdyby spróbować szerzej przybliżyć sylwetki tych ludzi, którzy co prawda przeżyli, ale dla których cztery miesiące od zabójstwa Ulmów do lata 1944 roku i wycofania się Niemców, były z pewnością wielką próbą wiary i męstwa. 

Jaki jest zatem kontekst historyczny męczeństwa Ulmów? Jest nim koszmarny, niemiecki antysemityzm, który zaprowadził na okupowanych polskich ziemiach barbarzyński system wyniszczenia Żydów, a także mordowania tych, którzy ośmieliliby się im pomóc, skądinąd i tak prześladowanych i dręczonych z wielu różnych powodów, sprowadzających się generalnie do bycia untermenschami nieco tylko lepszymi rasowo od Żydów. W takich warunkach na aktywną pomoc zdobywały się tylko nieliczne jednostki. Choć akurat w Markowej wcale nie tak nieliczne. Trzeba oczywiście przyznać, że w Polsce pod niemiecką okupacją, jak w każdym systemie masowego upadlania i wyniszczania ludzi, prześladowcy chętnie wykorzystywali tych, których ustawili na nieco wyższym stopniu hierarchii, lub tylko skusili obietnicą ustawienia na takim stopniu, do udziału w prześladowaniach zepchniętych na samo dno. Mimo wszystko nie znaleźli ich tak wielu jak to się roi ks. Bonieckiemu, Zuzannie Radzik i całej nowej szkole badań nad Holocaustem.

Zakończę ten wątek długim cytatem z “Dzienników” Marii Dąbrowskiej, bo rzucają one dużo światła na ów kontekst historyczny i tło wydarzeń z lat II wojny, o którego zaciemnienie beatyfikacją rodziny Ulmów tak troska się ks. Boniecki. Zapis pochodzi z czerwca 1950 roku.

“Bieńkowski (...) opowiedział niezwykle ciekawy casus ze swojej praktyki adwokackiej. Staje jako obrońca w następującej sprawie. Chłop małorolny, nazwiskiem Bogdan, ośmioro dzieci, analfabeta, okaz najzupełniejszej ciemnoty i pierwotności, żył w ciężkiej pracy i niemal w nędzy w sąsiedztwie żydowskiej osady. Dorabiając na swoje i rodziny utrzymanie, m.in. furmanił Żydom, z którymi żył w dobrej komitywie. Kiedy nadeszła wojna i okupacja Bogdan doznał silnego jak na jego wątłe życie duchowe wstrząsu; w związku z jakimiś sprawami kontyngentowymi został aresztowany. Bito go i kopano, przesiedział miesiąc i wyszedł ze zwierzęcym urazem strachu przed Niemcami. W międzyczasie Niemcy zlikwidowali żydowską osadę, ale po okolicy wałęsały się żydowskie dzieci, bądź zbiegłe z okolicznych lokalnych ghett, bądź kryjące się przed ghettem, które ich ominęło. Do przerażonego już dokumentnie Bogdana przyszło jednego dnia dwu chłopców żydowskich lat 14-16 prosząc o żywność i schronienie. Pomimo strachu Bogdanowie nakarmili i przenocowali te dzieci, ale nazajutrz przerażenie wzięło górę. Powiedział do nich:

Nie możecie tu być. Moja chałupa przy trakcie i mnie tu każdy zna. Obejście takie, że nie ma was gdzie schować. Zginiecie wy i ja. Idźcie dalej od szosy. I wskazał im wieś, gdzie miał nadzieję, że ich przyjmą. Aliści w parę dni później spotkał znowu te dzieci żebrzące we wsi. Wówczas doznał takiego przerażenia, że hamulce moralne pękły. Wydało mu się, że te dzieci już wszędzie rozpowiedziały, jak je nocował i karmił. Pod wpływem paniki i wiedziony tylko instynktowną zwierzęcą chęcią, by tych dzieci we wsi nie było, zawiózł je do sołtysa. Wyobraźnia jego nie sięgała widać dalej, nie przewidziała konsekwencji tego uczynku. Lecz przeraziły go te konsekwencje. Bo gdy sołtys zażądał od niego, aby natychmiast odwiózł dzieci na posterunek granatowej policji, odmówił. Gdy sołtys kazał innemu gospodarzowi wsiąść na wóz Bogdana i jego koniem dzieci odwieźć, wynikła awantura. Bogdan woza i konia swego nie dał, zaczął prosić, żeby sołtys dzieci tylko ze wsi wygonił i tak je postraszył, by więcej nie wracały. Ale na sołtysie także skóra cierpła, miał już świadków, niedostarczenie Żydów do policji było sprawą gardłową. Wytworzyło się jedno z tych wstrętnych położeń moralnych, z których tylko niezwykli ludzie mogli znajdować wyjście – i to z reguły tragiczne. Sołtys znalazł wreszcie innego amatora, który jednak dzieci swoim koniem zawiózł na posterunek policji, gdzie został zbesztany i zwymyślany. Nikt nie lubi, by go wprowadzano w paskudne położenie bez wyjścia, tych zaś, co con amore wydawali Żydów nie było w Polsce tak wielu i niekoniecznie cała granatowa policja była pozbawiona uczuć ludzkości. Wymawiali więc chłopu, dlaczego dzieci gdzie po drodze nie zostawił, przecie zawsze mógł powiedzieć sołtysowi, że uciekły. Na to chłop nuż przekładać komendantowi posterunku, żeby wziął te dzieci i sam cichcem gdzie je wolno puścił, bo po co się parać krwią, choćby żydowską. Na to komendant wściekły, że trzeba ich było nie przywozić, a jak już przywiezione, to on też ma dzieci i nie myśli robić ich sierotami dlatego, że w takiej a takiej wsi są głupcy, co zamiast te dzieci gdzieś puścić, przywieźli je do niego. Koniec końców dzieci zostały zdane posterunkowi, który natychmiast zameldował o tym żandarmerii niemieckiej. Dalsze losy dzieci nie są znane, ale oczywiście koniec ich nie ulega wątpliwości.

Po tzw. wyzwoleniu Bogdan jako małorolny dostał duże gospodarstwo na Mazurach pruskich. Odetchnął i po raz pierwszy w swych losach zaczął żyć bardziej po ludzku. Ale że zły uczynek mści się w końcu zawsze, nieszczęście chciało, że w jego sąsiedztwie osiadł właśnie ten małorolny z jego wsi, który przystał na odwiezienie dzieci do posterunku policji. Wynikła kłótnia sąsiedzka o świnię. Dzika kłótnia Kalibanów. Sąsiadka rozwścieczona o kopniętą przez Bogdana świnię, co weszła w szkodę, zaczęła się głośno odgrażać, że zadenuncjuje Bogdana o wydanie dzieci żydowskich. W rezultacie zjechała milicja i aresztowała zarówno oboje Bogdanów, jak i męża owej denuncjatorki. Sąd skazał Bogdana na śmierć, męża owej denuncjatorki – na siedem lat więzienia. Tyle ze śledztwa i przewodu sądowego. Pan Bieńkowski opowiadał o dzikim szale nienawiści ujawnionym przez prokuratorkę, utlenioną, wymanikiurowaną na krwawo Żydówkę o polskim już nazwisku. Powiedziała do Bieńkowskiego: Nie zadowolę się niczym mniej niż karą śmierci.”

Dziwnym zbiegiem okoliczności we wcześniejszym, 36 numerze Tygodnika znalazł się tekst o innej niemieckiej zbrodni pt. “Krwawe wesele w szlacheckim dworze. Tajemnica zbrodni SS”. Autorka, Aneta Jonaszek, opisuje w niej wydarzenia z pewnej nocy w czerwcu 1943 roku, w dworze w Zbydniowie, należącym do Zofii i Zbigniewa Horodyńskich. Nota bene Zbydniów położony jest jedynie o ok. 100 kilometrów na północ od Markowej.

W swoim majątku Horodyńscy gościli krewnych i znajomych, m.in. ziemian wysiedlonych z terenów wcielonych do III Rzeszy, zatrudniali także kilka osób domowej służby. Tytułowe krwawe wesele to przyjęcie po ślubie Teresy Wańkowiczówny, córki przygarniętych uchodźców z Wielkopolski, z przyjacielem synów gospodarzy, Zbigniewa i Andrzeja, Iwem Mierzejewskim. Państwo Młodzi mieli niezwykłe szczęście. Późnym wieczorem wyjechali na miejsce swojego noclegu. Pozostali mieszkańcy dworu, łącznie dwadzieścia osób, zostali wymordowani krótko potem przez oddział SS, pod dowództwem Ewalda Ehlersa. Ocaleli jedynie młodzi dziedzice, Zbigniew i Andrzej, w ostatniej chwili ukryci przez matkę w schowku na strychu. Przetrwali tam w straszliwych warunkach 4 dni. Zbrodniarze zdawali sobie sprawę, że ktoś zdołał ujść z rzezi, a nie chcąc mieć świadków swojej zbrodni, bardzo długo trzymali dom pod stałą kontrolą. Napad miał bowiem motyw rabunkowy. Ehlers, który ze swoim oddziałem przebywał w okolicy na wypoczynku, został do niego zainspirowany przez Martina Fuldnera, administratora kilku sąsiednich majątków. Miał on wielką chęć przejąć także majątek Horodyńskich  i zgromadzone w nim dobra.  

Samowolny charakter tej zbrodni sprowadził na sprawców pewne konsekwencje ze strony niemieckiej zwierzchności. Ehlersa wraz oddziałem odesłano w trybie przyspieszonym z powrotem na front, przeciw Fuldnerowi wszczęto dochodzenie, które jednak szybko umorzono.

Na końcu swojego tekstu Aneta Jonaszek wspomina, że owa krwawa noc miała swoją kontynuację po kilku miesiącach. Młody Zbigniew Horodyński zabił Fuldnera działając na mocy rozkazu generała Nila-Fieldorfa. 

To prawda, ale niecała. Zbrodnia w Zbydniowie, a właściwie dwie zbrodnie, bo z wymordowaniem Horodyńskich i ich domowników związane jest jeszcze inne morderstwo, zostały dawno temu opisane w “Wiadomościach” (londyńskich), w numerze 39 z 1947 roku. Tekst pod krótkim tytułem “Zbydniów” jest o tyle interesujący, że napisany został przez jednego z uczestników drugiego z tych wydarzeń, które miało miejsce w Rozwadowie, Aleksandra Łempickiego.

Podaje on bardziej szczegółowy, choć beż żadnych nazwisk z wyjątkiem Fulnera (tak je zapisuje), opis wydarzeń, szczególnie jeśli chodzi o ukrywanie się braci na strychu. Potwierdza, że wyrok na Ful(d)nera wydał Kierownik Kedywu. Był nim wtedy rzeczywiście generał Nil-Fieldorf. W dalszej części tekstu potwierdza również, że tę część wyroku wykonał ocalały Fredro (wiadomo, że to Zbigniew Horodyński). Szkopuł w tym, że egzekucja Ful(d)nera to tylko część rozkazu jaki otrzymała czteroosobowa grupa złożona oprócz Łempickiego i Horodyńskiego z dwóch innych akowców, Jodły i Albina. 

Zauważmy od razu, że już samo zlecenie wykonania wyroku najbliższemu krewnemu ofiar skazanego mordercy budzi pewne wątpliwości.

Gorzej, że według świadectwa Łempickiego wydane im rozkazy obejmowały nie tylko egzekucję Ful(d)nera, ale także jego żony i syna, jeszcze dziecka. A już zupełnie źle, że i ta część wyroku została wykonana. Dziecko zabił Albin, a z niezbyt precyzyjnego opisu wynika, że do żony strzelali zarówno Albin jaki Fredro-Horodyński.

Cóż można powiedzieć? Pamiętając o losie generała Nila-Fieldorfa zakatowanego przez komunistów, o losie Fredry i współocalonego brata Andrzeja, którzy polegli na dwanaście dni przed Powstawaniem w nieudanej próbie ataku na Pawiak, musimy przyznać, że mamy tu do czynienia ze zbrodnią wojenną dokonaną przez akowców. Czy można to usprawiedliwić? Trzeba widzieć “tło, historyczny kontekst”. Wyrok wykonano w październiku 1943 roku. Polska od czterech lat była pod okrutną i brutalną okupacją niemiecką. Życie ludzkie nieustannie traciło na wartości. Zabójstwo żony i dziecka Ful(d)nera nastąpiło po okrutnej zbrodni zorganizowanej przez ich męża i ojca. Nie chodzi o to, żeby potępić kierownictwo Kedywu, a tym bardziej młodych akowców, którzy wykonali rozkaz, ale trzeba mieć jasną świadomość, że za zbrodnię odpłacono zbrodnią. 

Trudno na koniec nie powstrzymać się od pewnego komentarza. Jak to się stało, że w tym samym czasie na łamach Tygodnika Powszechnego jedną zbrodnię, fikcyjną, Polakom przypisano, a inną, faktycznie przez Polaków popełnioną i związaną z opisywanymi na łamach wydarzeniami, przemilczano?

Aż trudno w to uwierzyć, ale może to jakieś klasowe uprzedzenia krakowskiej redakcji? Bo przecież zarzut fałszywy dotyczy chłopów z Markowej, których dobre imię widocznie nie ma żadnego znaczenia. Zbrodnia w Rozwadowie została dokonana przez ziemian, przyjaciół np. Jacka Woźniakowskiego, wieloletniego członka redakcji “Tygodnika Powszechnego” i jego bardzo ważnej postaci. Woźniakowski swoje wspomnienie o Zbigniewie Horodyńskim opublikował w macierzystym piśmie, w numerze 9 z 1947. O wyroku na Fullnera wspomina, o zabójstwie jego rodziny nie.

chcę wierzyć, że pominięcie opisu zbrodni rozwadowskiej w Tygodniku Powszechnym, jakoś zrozumiałe w 1947, to dzisiaj tylko brak wiedzy. Niech ta wpadka będzie dla redaktorów i felietonistów krakowskiego pisma ostrzeżeniem, przed zbyt łatwym wydawaniem historycznych osądów bez wystarczających podstaw.

P.S. Już po napisaniu tego tekstu pojawił się w na internetowych stronach Tygodnika Powszechnego artykuł członka redakcji, Wojciecha Pięciaka, odpowiedzialnego za dział Historia, który jasno i precyzyjnie pokazuje fałsz tezy o wymordowaniu dwudziestu czterech Żydów, przez ukrywających ich Polaków, w następstwie mordu w domu Ulmów. Nie unieważnia to niczego z tego co napisałem wyżej, a uwydatnia łatwowierność (lub złą wolę), z jaką oszczerstwa przeciw Polakom są w pewnych środowiskach przyjmowane. 

Piotr Chrzanowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Piotr Chrzanowski

(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.