Recenzje
2020.03.09 21:07

Droga Bożych pomyleńców - i nasza [tekst+podcast]

W Kwaterze Bożych pomyleńców Władysława Zambrzyckiego czterech starszawych pedantów-inteligentów, zamkniętych w rzeczywistości warszawskiego Powstania, prowadzi wieczorami meandryczne dysputy de quolibet, pełne erudycyjnych szczegółów (i odbiegające jak najdalej od prozy walczącego Miasta).  W jednej z ostatnich panowie próbują sobie rozjaśnić formuły teologiczne w Credo przyjętym w roku 325 przez Sobór Nicejski. Ponieważ idzie to z trudnością, jeden z nich wspina się po drabinie do najwyższej półki swej biblioteki, aby znaleźć tekst innego starożytnego wyznania wiary chrześcijańskiej – tzw. symbolu atanazjańskiego. „Zdaje się, że go widziałem u Réville’a w jego „Etudes critiques” - mówi z drabiny. -  Tylko gdzie jest ta książka?”

Uważam, że już w tym momencie – a to nie koniec – epizod konwersacyjny z książki Zambrzyckiego staje się sceną, na której odgrywa się coś z egzystencjalnego dramatu nowoczesnego rozjazdu kultury inteligenckiej i kultury wiary. Cały ten dramat mamy w trzech aktach – a wszystkie trzy akty rozgrywają się wyjątkowo szybko, bo w przestrzeni dwóch stroniczek dialogu.

Oto akt pierwszy, którego treść już podano wyżej. Jego przesłanie polega na tym, że każda próba zrozumienia samych podstaw wyznawanego chrześcijaństwa prowadzi do udania się na drabinę – na najwyższe wysokości trudno dostępnych „wydań źródłowych”. Bohaterowie dramatu nie są naszymi podsądnymi – są raczej nami samymi, tylko z odleglejszej przeszłości – więc zauważmy ze współczuciem, bez chęci osądzania, że wyglądają tu zastanawiająco nieporadnie i śmiesznie: nawet im w głowie nie postało, by w poszukiwaniu wyjaśnień do Credo otworzyć zwykły katechizm – natomiast w przebogatej bibliotece szukają innego „tekstu źródłowego”. Szukają go w studiach krytycznych – ponieważ nie wiedzą, że znajduje się on w każdym brewiarzu, w Niedzielę Trójcy Świętej... Hola, hola, a skąd to mają wiedzieć? To pytanie przypomina jeszcze bardziej, żeby nie osądzać ofiar (ofiar edukacji nowożytnej, również w dziedzinie religijnej).

A jednak i ofiary potrafią winić, przepytywać, oceniać – a to jest już akt drugi. Wśród naszych inteligentów znajduje się taki, który okazuje się znać ów symbol atanazjański na pamięć! Skąd ten cud? Stąd, że pan ów postanowił kiedyś przepytać – przy pomocy tego tekstu – swoich współczesnych z wiary. „Chciałem się dowiedzieć, w co ludzie wierzą, i dlatego nauczyłem się na pamięć atanazjańskiego symbolu wiary”. „Z mojej ankiety wyszło na jaw, że przeciętny katolik rzadko się zastanawia nad treścią katechizmu, a najczęściej go nie zna, bo zapomniał”.

Czy te rozpoznania nie brzmią uderzająco znajomo? Ależ tak. Są to przecież obowiązkowe konstatacje wszelkich inteligenckich rozważań o wierze bliźnich, o „katolicyzmie ludowym” etc. Inteligent uczy się formuł doktrynalnych jakby głównie po to, by przepytywać z nich otaczający świat – po czym opada zemdlony na otomanę, w przerażeniu, że przeciętny „katolik rzadko zastanawia się nad treścią katechizmu”. I tu cały skandal: że murarze, krawcowe, policjanci, baletmistrze, a nawet niektórzy dziennikarze i artyści jeszcze tkwią w ignorancji, z której my wydobyliśmy się chwilę temu, gdy „pchnęła do tego własna rozterka duchowa”, gdyż przeżywało się „niepokój religijny”.

A więc – stwierdzenie stanu upadku. Można by zapewne wyjść od tego do jakiejś formy inteligenckiej caritas z bliźnimi, którym po oświeceniu chrzcielnym brakuje elementarnego oświecenia inteligencją wiary. Na przykład – o horrendum! - do takiego osobistego dbania o swój poziom wiadomości przynajmniej katechizmowy, aby może kiedyś pomóc w tym panu Zenkowi i pani Eulalii. Ale tego u Zambrzyckiego nie ma – podobnie jak nie ma w portretowanych przezeń sympatycznych postaciach jakiejś dalej idącej formy ducha obywatelskiego, nic ponad wymuszone społecznym savoir-vivre’m gesty współistnienia (chcociaż, powiedzmy uczciwie, to się trochę zmienia). To samo w tak żywo przez nich debatowanej materii znajomości wiary.

Stwierdzenie stanu upadku. Czy można z nim współistnieć, nawet gdy się wcześniej nieopatrznie nabyło pamięciowej znajomości symbolu świętego Atanazego? Czy się z nią w końcu nie zostało jak kiedyś Himilsbach z angielskim, wyuczonym „na nic”? Można inaczej – i mamy to w akcie trzecim, zamykającym, „katarktycznym”. Ten sam dyskutant, który przeprowadził wspomniane wyżej badanie religijności wśród ludzi spotykanych, wyznaje: „Zapewne wyszedłbym z tej ankiety rozbity i oszołomiony, gdyby nie odpowiedź pewnego aktorzyny”. „Panie szanowny – powiedział komediant – panie szanowny, czy nie szkoda czasu zastanawiać się nad takimi sprawami? Przecie pan i tak nie zrozumie. Wnikanie w takie rzeczy byłoby niepotrzebnym wścibstwem, byłoby brakiem delikatności. Żyj pan poczciwie, pomódl się czasem do Matki Boskiej, a dociekania religijne pozostaw prałatom, żeby się mieli o co spierać”.

Oto więc katharsis i wyzwolenie z kryzysu, przychodzące od „aktorzyny”: „Odtąd zacząłem żyć według jego wskazań i jest mi z tym dobrze” - tymi słowami zamyka swe doświadczenie nasz samorodny badacz wiedzy religijnej. „Wobec tego i ja pójdę za jego wskazaniami i zadowolę się niewiedzą” - reaguje inny. „Jako uparty szperacz nie zaniecham poszukiwań na półce, odłożę je tylko do jutra” - oświadcza poszukiwacz tekstów źródłowych. Wszyscy idą spać, choć niespokojne umysły biegną już do innych podniet – na przykład: czy ta Nicea od soboru w 325 to ta we Francji?… Dobranoc.

Dobranoc, Marku, lampę zgaś… W dialogu utworu Zambrzyckiego – w którym na dwóch stronach zauważyłem dramat inteligencji i wiary – są ludzie tacy jak my, tylko dawniej. W pewnym sensie jesteśmy tam my, jest problem, który jest naszym problemem – i jest też nasza bezradność. I niestety nie ma – przecież dostępnego nam i jednak realnie istniejącego także w naszej historii – wyjścia z tego nieowocnego wieczernika inteligenckich rozkmin, przekroczenia ich niekoniecznych ograniczeń. Ich wieczernik otworzy się jakby dopiero na Apokalipsę. Ale zostawmy ten ciąg dalszy książki.

W krótkiej wymianie myśli i gestów, które streszczono wyżej, przepływa więcej idei niż widać na powierzchni. Jest, jak się rzekło, dramat – i epopeja – inteligenckiego chrześcijaństwa nowoczesności. Jest więc cała ambicja „powrotu do źródeł”, ressourcement, czytania swej tradycji przez jej początki – zamknięte w starożytności i w edycjach krytycznych wymagających przystawiania drabiny. Na wysokościach naukowych (lub tylko snobistycznych) – bez zniżania się do zlekceważonych katechizmów i książeczek do nabożeństwa. Jest i próba, żeby tymi osobiście odkrytymi „źródłami”, wziętymi sauté – a więc bez ich otulin długiego trwania i owocowania – zmierzyć wiarę i wiedzę religijną ludu wiernego, która z reguły korzysta obficie z owych otulin. Jest więc zaskoczenie, że w ludzie tym aż tyle ignorancji, aż tyle nie-źródłowości, że spotkani chrześcijanie to może raczej są religijni analfabeci. Jest wywołane tym przygnębienie… I jest też oczywiście owa rzekoma katharsis – w postaci „odkrycia”, że dobre uczucia, fideizm, emocjonalny pietyzm to jednak najwłaściwsza odpowiedź – proszę bardzo, oto właśnie chrześcijaństwo „przyzwoitych ludzi”, nie silące się na scholastyczne dysputy prałatów (faryzeuszy?).

Zambrzycki malował postacie, które swoje wnętrza i kontury zawdzięczały określonemu odcinkowi dziejów nowoczesnych (jego starszawi dyskutanci, jak sam Zambrzycki, rodzili się w końcu XIX wieku, i można powiedzieć, że ich intelektualno-salonowe szlaki wiodą między scjentyzmem, teozofią, krytyką historyczno-filologiczną, kosmopolityzmem, liberalizmem – a jakoś nie spotykają się z przewrotami duchowymi, społecznymi i ideologicznymi międzywojnia).  Jednak to, co odcyfrowano wyżej, jest czymś co inteligentom późniejszych pokoleń, włącznie z naszym wciąż się powtarza – w ich spotkaniu, wciąż nieuniknionym, z kulturą religijną własnego dziedzictwa.

Jak się rzekło: to my, tylko dawniej. To „dawniej” też swoje znaczy. Dzisiaj trzeba by wprowadzić pewne korekty – znaczące. Ostatnie lat kilkadziesiąt dorobiło się inteligentów, którzy jeśli wdrapują się na drabinę po jakieś wydania źródłowe tekstów świętych, to po to, by – konsekwentniej niż ich dziadkowie – zboksować nie wiarę ludową (to nudne zajęcie pozostało zajęciem maruderów), lecz katechizmy, a po nich nauczanie Kościoła. Piękne ressourcement stawało się strategią podejrzeń względem Magisterium rzymskiego, potraktowanego niemal jak przyciężki Walek na miedzy. A po tej rozwałce autorytetu – żal, pustka, bezdomność. Więc w końcu chwyta za serce „wiara zwykłego człowieka”, a raczej jego niewiara, obojętność, minimalizm oczekiwań – i to wszystko razem z „potrzebą sacrum”, „ssaniem”, duchowym somnambulizmem, czasem i profanatorskimi prowokacjami. A wniosek końcowy idzie już raczej nie ku rezygnacji z kwestii dogmatycznych, lecz ku ich unieważnieniu w ogóle. To, co kiedyś zdało się i niedosiężne, i dla zwykłego człowieka niepotrzebne – jest teraz i szkodliwe, i wyróżniające „doktrynerów”.

Patrzę na to – i widzę jak ten sam wzór rozwija się po swojemu i w następnych pokoleniach. Już nie tylko w staroświeckim (konserwatywnym?) modernizmie katolickim, kultywowanym klubowo, w papuciach, lecz i w jego kolorowym hunwejbiństwie lewicowo-liberalnym – dla którego „tekstami źródłowymi” stał się po prostu Zeitgeist ze „znaków czasu” widocznych w socjologii zmęczonych społeczeństw zachodnich. Po piśmie, jako rzecze Dukaj.

Niestety, siedzą po swojemu w tym schemacie także ludzie, którzy chcieliby z niego wyjść – w tym nieraz i my, tradycjonaliści…

Z myślą o tym ostatnim przypadku – ale i o innych ludziach dobrej woli – myślę jak wymknąć się poza ten deadlock, wyskoczyć ze ślepego zaułka, z tej prowadzącej do niego sekwencji trzech aktów. A skoro już w ślepym zaułku jesteśmy – może prawdziwym nawróceniem, conversio morum, byłyby na początku trzy ruchy dokładnie przeciwne od tych, które nas w zaułek doprowadziły. Pierwszy: odnowiona ciekawość prawdy – przyjęcie wiary-religii jedynie bez obojętności dla jej prawdziwości. Drugi: odnowiona solidarność – odkrycie samego siebie jako części kościelnej Całości, takiej jaka jest. Trzeci: uznanie pierwszeństwa żywej tradycji w stosunku do archeologicznej źródłowości, z należnym miejscem dla obojga.

Oto sposób, by znowu znaleźć się i poczuć na jednej i tej samej drodze choćby i z ojcami Soboru Nicejskiego w 325 roku – a równocześnie z całym Kościołem. Niemała radość.

Paweł Milcarek

----- 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj "Christianitas"

-----

 

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.