Duchowość
2018.10.25 20:50

Bóg kontra czekolada. Czy umartwienie oznacza utrapienie?

Na horyzoncie rysuje się urocze małe miasteczko. Ponad czerwonymi dachami wznosi się wieża kościelna, a błogą ciszę przerywa dźwięk dzwonów, zwołujących wszystkich na poranną Mszę świętą. Kiedy Vianne zjawi się tam po raz pierwszy, dotknie ją atmosfera spokoju i harmonii. Ludzie okażą się być może lekko nieufni i tajemniczy, ale przecież dobrzy i prości. Dopiero otworzenie sklepiku z czekoladą, i to – o, zgrozo – w czasie Wielkiego Postu, obnaży grę pozorów prowadzoną w cieniu ogromnego krucyfiksu. Bo jakże tu pogodzić pasję do życia (rodzącą się na nowo po skosztowaniu choćby małej tabliczki) z nakazem umartwienia zmysłów? Tym bardziej, że dopiero rozkosze podniebienia uzmysłowią okolicznym mieszkańcom, że można być szczęśliwym ot tak, po prostu, przekazując tę radość dalej, bez potrzeby wzniosłego, organowego akompaniamentu. Post być może wprowadza porządek, ale studzi krew. Na pewno rysuje zgryzotę na twarzach ludzi, zamyka ich serca, skazuje na nieszczerość.

W powieści Joanne Harris, Czekolada (bo o niej tu mowa)[1], krzyż jest wyjątkowo smutnym znakiem. Uciekają się do niego ci, którym obca jest radość życia. Ci, którzy boją się spontaniczności i uśmiechu, wyrzekają się tego, co lubią, bo tak im nakazuje poczucie obowiązku. Wszyscy oni uciekają się do ukrzyżowanego Pana Jezusa, aby utwierdzić się w swojej rezygnacji. Wolą kontemplować śmierć Odkupiciela, zamiast odważnie podążyć za pragnieniami (zresztą, cóż to za dziwna wiara, wedle której cierpienie jest konieczne do zbawienia). Mieszkańcy powieściowego miasteczka rozpaczliwie trzymają się zatem religijnych zakazów i – aby nie pozostać w tym przygnębiającym położeniu samemu – chętnie narzucają je innym, podejrzliwie spoglądając na każdego, kto odważył się choćby posmakować tabliczki czekolady. Przede wszystkim jednak zimne kościelne mury przypominają wszystkim, że liczą się zasady, sztywny zestaw reguł i puste formułki. Ciężko za nimi nadążyć, ciężko je przyjmować, cóż dopiero z uśmiechem na ustach. A przede wszystkim trudno je pogodzić z wrażliwością na drugiego człowieka, nawet jeśli samo Pismo mówi: Nikomu nie bądźcie nic dłużni poza wzajemną miłością (Rz 13,8).

Wydawałoby się, że czekolada nie jest czymś groźnym. A jednak potrafi budzić niepokój. Dla okolicznych katolików symbolizuje ona bowiem zakazany owoc, coś, czego rzeczywiście boją się ludzie zatopieni w modlitwie. Jej słodycz pomaga opuścić stęchłe mury świątyni, wyzwala w człowieku chęć śpiewu, tańca, sięgania po proste przyjemności. Podczas gdy pompatyczne kościelne nabożeństwo wprowadza człowieka w świat pozornie uporządkowany, rygorystyczny, zimny i jednostajny, jedna niepozorna pralinka wprost wyrywa z ławki i pomaga stanąć poza szeregiem osób bezmyślnie recytujących teksty biblijne. W świecie Czekolady szybko ujawnia się pewna symetria: z jednej strony poniżająca, niewiele wnosząca spowiedź, z drugiej – serdeczne rozmowy w sklepiku, dzięki którym pojednują się zwaśnieni. Z jednej strony przyjmowanie komunii z marsowym czołem i w postawie klęczącej, a z drugiej – przyjmowanie słodkiego ciastka z ciepłym uśmiechem na ustach. Ciekawe, że ci nieliczni, którzy odważyli się złamać wielkopostne postanowienie i spróbowali któregoś z czekoladowych specjałów, na pytanie, z czym kojarzy im się ten smak, mogli odpowiedzieć jedynie: „nie wiem”. Tak daleko im do cieszenia się codziennością. Gdzie została utracona ta podstawowa ludzka umiejętność? Odpowiedź przynoszą kościelne dzwony.

Można być wdzięcznym Joanne Harris, że umożliwia czytelnikowi wgląd w stan duszy Comte’a de Reynaud, bodaj największego hipokryty, a z pewnością najżarliwiej religijnego mieszkańca miasteczka:

Rankiem powiew wypieków z piekarni Poitou to więcej, niż mogę znieść, zapach gorącego tłuszczu z rotisserie na placu des Beaux-Arta jest jak piorun z piekieł. Od tygodnia nie tknąłem mięsa ani ryb, ani jajek. Pozwalam sobie tylko na chleb, zupy, sałatki i jedną szklaneczkę wina w niedzielę, jestem oczyszczony, mon pere, oczyszczony… Wszelako żałuję, że nie mogę zrobić nic więcej. To nie jest cierpienie. To nie jest pokuta. Czasami czuję, że gdybym tylko mógł im pokazać, dać właściwy przykład, gdybym mógł być na krzyżu krwawiący, cierpiący… Ta wiedźma Yoizin kpi sobie ze mnie, gdy przechodzi z koszykiem zakupów. Ona jedna w tej rodzinie pobożnych zacnych parafian nie praktykuje, gardzi kościołem[2].

Comte de Reynaud przyjmuje surowy post, ponieważ boi się przyjemności. Tym samym odrzuca wspaniały świat barw, smaków i zapachów, aby za wszelką cenę nadać swojemu życiu pozory wspaniałomyślności. Dlatego pozostaje mu dziwaczne pławienie się w boleści. Podsycane przez poczucie winy i obowiązku (wszystko, w czym rzekomo specjalizuje się Kościół), ostatecznie nie prowadzi do żadnej duchowej zmiany, do uzdrowienia serca czy relacji. Na pewno nie w takim stopniu, w jakim czyni to „zakazana” i „grzeszna” czekolada. Tymczasem katolicki post od zawsze rozumiany był jako droga ku wolności, a nie ku bezsensownej niewoli. Nie ma tu mowy o wyrzeczeniu dla samego wyrzeczenia: ono jest jedynie sposobem na zbudowanie w swojej duszy czegoś lepszego. Z pewnego nadmiaru należy zrezygnować, aby odnaleźć pokój. Dlatego prorok Izajasz poucza, że naprawdę pościć to rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli (Iz 58,6). Nie da się tego zrobić jedynie karmiąc zmysły. Potrzebna jest praca nad własnymi słabościami, wyćwiczenie się w trudzie niedostatku, odejście w przestrzeń ciszy, aby nauczyć się lepiej słyszeć Boga i samego siebie. Chodzi także o doświadczenie głodu i niewygód, aby za ich pomocą na nowo docenić małe, zwykłe życie, które jest codziennym (a przez to nie zawsze docenianym) darem od Boga. Jest w tym coś z apostolskiej swobody, o której mówi List do Filipian: Umiem znosić niedostatek, potrafię też żyć jak należy w dostatkach. Umiem pogodzić się ze wszystkim w moim życiu (Flp 4,12). Nazwano to „umartwieniem”, ponieważ rzeczywiście „uśmierca” coś w człowieku, aby mogło zrodzić się coś nowego. W końcu przecież trysną zdroje wód na pustyni i strumienie na stepie (Iz 35,6). Katolicka wstrzemięźliwość powinna być podejmowana w imię tej nadziei.

Prawdziwy post zaczyna się – jak mówi Izajasz – także wtedy, gdy człowiek dąży do tego, aby wypuścić wolno uciśnionych, wszelkie jarzmo połamać albo dzielić swój chleb z głodnym (Iz 58,6). To również rodzaj umartwienia. Pochodzący z II wieku anonimowy autor Pasterza Hermasa wyjaśniał bowiem, że w pojęciu postu mieści się trudna nauka bezinteresownej miłości. Takiej, w której nie można liczyć na nic w zamian, a więc nie służy także własnemu dobremu samopoczuciu czy wrażeniu własnej wspaniałomyślności, ale otwiera na rzeczywiste potrzeby innego (oczywiście w ramach zdrowej dbałości o samego siebie, ponieważ bliźniego należy miłować tak, jak samego siebie). Wymaga to odmówienia sobie szeregu dóbr, do których było się dotąd przyzwyczajonym, aby dać ich część komuś, kto czeka jako bardziej potrzebujący. Mogą to być dobra materialne, ale też duchowe, takie jak cierpliwość, uwaga, przebaczenie... Przede wszystkim ciężkie jest oderwanie się od siebie, od wyłącznie swoich spraw i swojej perspektywy patrzenia. Pomaga w tym dobrowolne odsunięcie ziemskich przyjemności, jako że sprawy ciała wpływają na ducha, a duch wpływa na ciało. Finalnie zawsze chodzi o uwrażliwienie serca, oczyszczenie, rozplątanie zniewalających węzłów, odmówienie sobie nadmiaru dóbr i bodźców, aby stworzyć wolną przestrzeń dla Chrystusa. „Jeśli więc post taki zachowasz – pisze wczesnochrześcijański autor – post zostanie ci zapisany, a służba w tej sposób pełniona będzie piękna, radosna i miła w oczach Pana”[3]. Jeżeli bowiem wstrzemięźliwość nie prowadzi do większej miłości do ludzi oraz Boga, to „Bóg nie chce takiego próżnego postu, gdyż poszcząc tak dla Boga nie robisz nic dla sprawiedliwości”[4]. A wiadomo, że kto miłuje bliźniego, wypełnił Prawo (Rz 13,8).

Temu, kto nie zaufał szalonej nauce Ewangelii, trudno sobie wyobrazić, że można wpatrywać się w Jezusa Chrystusa nie z powodu zwątpienia, rezygnacji czy braku nadziei, ale z miłości. Krzyż pokazuje moment, w którym Bóg oddał człowiekowi wszystko: siebie samego w osobie własnego Syna. Z tego powodu Pan Jezus nazwał samego siebie Oblubieńcem, a Jego śmierć była zaślubinami. Nie chodzi oczywiście o celebrowanie cierpienia, ale o świadomość, że Bóg jest we wszystkim, czego człowiek doświadcza, również w tych najtrudniejszych, najbardziej krańcowych momentach życia. Dlatego zakrawa o swego rodzaju paradoks to, że współczesna kultura masowa tak bardzo wychwala różnego rodzaju diety, ćwiczenia i inne wyrzeczenia podejmowane w imię lepszego wyglądu czy dobrego samopoczucia, a z podejrzliwością spogląda na post podejmowany z miłości do Pana Jezusa. Kościół nie mówi o Bogu, który pożąda ludzkiego umartwienia, ale prawdą jest, że tymczasowe odcięcie się od hałasu, zabawy i zaspokojenia zmysłowego umożliwia wejście w kojącą ciszę, wsłuchanie się w głos serca, którego nie słychać na co dzień. A stąd już tylko krok od słodkiego przebywania sam na sam z Chrystusem. Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca (Oz 2,16) – mówi Stwórca przez usta proroka Ozeasza. Początkowo to wezwanie może kojarzyć się z czymś surowym, pozbawionym smaku, na pewno nie dającym tak doraźnego zadowolenia, jak rozpływająca się w ustach czekolada, w końcu jednak (jeżeli trzymać się „prawdziwego” a nie „fałszywego” postu) wprowadza w przestrzeń swobody i wolności, jakie dać może tylko łaska.

Poetą, który zasłynął w literaturze polskiej jako piewca radości życia, był Kazimierz Wierzyński. W jednym ze swoich młodzieńczych wierszy pisał:

Obnoszę po ludziach mój uśmiech, i bukiety

Rozdaję wokoło i jestem radosną

Wichurą zachwytu i szczęścia poety,

Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną[5].

Z czasem okazało się, że była to nazbyt naiwna beztroska. Lekki optymizm zderzył się z faktem, że przecież istnieje cierpienie, które w jednej chwili potrafi rozproszyć wszystkie kolorowe motyle i zasłonić niebo ciemnymi chmurami. Toteż nieco późniejsze utwory Wierzyńskiego zdają się szukać jakiegoś mocniejszego oparcia dla tego, co nazwiemy „korzystaniem z pełni życia”. I oto po wojnie powstał wiersz Na gałęzi:

Nikt nie krzyczy z radości, że się obudził

Tylko ptaki o świcie, ptaki za oknem,

Wszyscy się boją tego, co dzień im przyniesie,

Tylko my na gałęzi nie.

Nikt nie chce się wyrzec tego, co posiadł

I w gęstej pościeli trzyma się resztek snu,

Wszyscy tak żyją jak gdyby żyć mieli wiecznie,

Tylko my na gałęzi nie[6].

Wierzyński pisał wprawdzie o jakimś ogólnym, niedoprecyzowanym oderwaniu serca od zależności tego świata, ale jego wiersz doskonale obrazuje katolickie rozumienie ascezy. „Krzyczeć z radości”, owszem, ale nie poprzez nieustanne bogacenie się, lecz przez oderwanie serca od tego, co zbędne – oto droga proponowana przez post. Znaleźć pełnię dzięki chwilowemu uczuciu braku. Odnaleźć Boga w ciszy. Odmówić sobie przyjemności nie po to, aby udręczyć się bez miłości i nadziei, ale aby znaleźć drogę do głębszych pokładów radości życia, tych, które sprawia w sercu łaska.

Michał Gołębiowski 

[1] W roku 2000 powieść Joanne Harris zekranizował Lasse Hallström.

[2] J. Harris, Czekolada, tłum. Z. Kierszys, Warszawa 2004, s. 35.

[3] Pasterz Hermasa LVIII, 8 [w:] Ojcowie Apostolscy, tłum. A. Świderkówna, Pisma starochrześcijańskich pisarzy, t. XLV, Warszawa 1990, s. 177.

[4] Pasterz Hermasa LIV, 5, jw., s. 176.

[5] K. Wierzyński, Zielono mam w głowie z tomu Wiosna i wino z 1919 roku [w:] tegoż, Poezja i proza, t. 1 [poezja], red. B. Chełmniak, Kraków 1981, s. 13.

[6] K. Wierzyński, Na gałęzi z tomu Kufer na plecach z 1964 roku [w:] tegoż, Poezja i proza, jw., s. 539.


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.