Recenzje
2020.08.11 15:05

Asystentka, czyli choroba na śmierć

Asystentka, reż. Kitty Green
(The Assistant, Australia, 2019/20)

Seans zaczyna się od widoku na blade, pozbawione wyrazu światła miasta. Samochód sunie po pustych o tej porze ulicach, chłodny blask odbija się w szybie, panuje cisza. Przez długi czas nie pada żadne słowo. Przed oczyma widza przewija się rząd oświetlonych okien, w których nie widać ludzi. O życiu świadczą tylko włączone światła oraz refleksy rzucane przez telewizor. Tytuł filmu pojawia się po chwili, w mało oczekiwanym momencie, jako niewielki, trudno dostrzegalny napis w prawym dolnym rogu ekranu. Tak jakby „asystentka” była kimś nieznaczącym i marginalnym, pomimo iż jest przecież główną bohaterką opowieści. Później wchodzimy w klaustrofobiczną przestrzeń windy, otaczają nas zimne ściany, biel arkuszy, izolacja, beznamiętny i rytmiczny dźwięk kserokopiarki. Panuje alienacja symbolizowana przez smartfony, a wskazówki na zegarze wydają się wiecznie stać w miejscu. Temu wszystkiemu przygląda się zimne oko kamery. Jesteśmy bowiem w świecie pozbawionym ludzkich relacji, gromadzącym w jednym miejscu istnienia, które egzystują obok siebie jako zupełnie ze sobą niezwiązane. Gdzieś pod spodem pełza jednak zło, wprawdzie ujawniające się niechętnie, czasem jakby bezosobowe, a innym razem kojarzone z potęgą wielkiego nieobecnego, złowrogiego „onego”, którego twarzy ani imienia aż do końca nie poznajemy. Przemawia wyłącznie za pomocą telefonów i maili, zawsze jednak używając języka groźnych, zastraszających niedomówień.

Można domniemywać, że Asystentka, pierwszy fabularny film australijskiej reżyserki Kitty Green, stanie się z czasem jednym z najważniejszych, a zarazem jednym z najbardziej przejmujących dokumentów naszej epoki. Jest to bowiem obraz mówiący o czymś znacznie więcej, aniżeli problem dyskryminacji oraz molestowania seksualnego w wielkich korporacjach. Zmowa milczenia, która otacza oba te zjawiska, znajduje w filmie Green głębszy wymiar. Jeden z amerykańskich magazynów filmoznawczych stwierdził nawet, że z ekranu rozlega się „cichy krzyk”, a quiet scream, i rzeczywiście, jest to bardzo rozdzierający krzyk, jednocześnie głęboko ludzki, a zarazem domagający się „człowieczeństwa”; krzyk pełen bólu, lecz paradoksalnie bardzo cichy, tłumiony w akcie bezradności, niemal niemy, tak jakby oglądany na fotografii, gdzie cały ładunek cierpienia nie jest dosłownie słyszalny, ale niejako rozlega się poprzez mimikę twarzy. Można zatem powiedzieć, że problematyką Asystentki jest to, co nowożytna myśl zachodnia nazwała „chorobą na śmierć”, albo „chorobą rozpaczy”, proroczo zapowiadając rozprzestrzenienie się tej zarazy na szybko rozwijające się społeczeństwa. I choć surowy realizm filmu Green nie daje przestrzeni do otwarcie filozoficznych dywagacji, bezlitośnie sprowadzając wszystko do poziomu rezygnacji z pytań oraz poszukiwania sensu, to sama poetyka roztaczanych przed widzem kadrów nie pozostawia złudzeń co do tego, że obserwuje on stan agonalny.

W świecie, który otacza Jane, tytułową asystentkę, osoba i jej wartość przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Kserokopiarka wyrzuca z siebie setki, tysiące i miliony wydruków ludzkich twarzy, które stworzą stertę makulatury, zaś ludzkie potrzeby i emocje komunikują już tylko martwe przedmioty oraz napisy pozbawione znaczenia, jak chociażby kubek z wymalowanym na porcelanie hasłem: „kubek przytulasa”, big hug mug. Reżyserka buduje tę pozbawioną duszy przestrzeń za pomocą mistrzowskiego nawiązania do wiwisekcji nieuleczalnej samotności, o której pisali egzystencjaliści, jak również do odświeżonej XIX-wiecznej formuły opowieści o wrażliwej duszy skonfrontowanej z niesprawiedliwością świata. Często jest to młoda dziewczyna, której niewinność oraz dobroduszna naiwność muszą zostać zniszczone, kiedy okazuje się, że niesprawiedliwość i cynizm jest tym, co rządzi rzeczywistością. Zazwyczaj kojarzymy ten specyficzny schemat z powieściami Honoré de Balzaca, Augusta Strindberga, Henry’ego Jamesa czy nawet Bolesława Prusa, czego dobitnym przykładem jest postać Magdaleny Brzeskiej z Emancypantek. Jane jest bez wątpienia tego typu bohaterką. Jest niewinną, nieco idealistyczną osobą wrzuconą już nie w świat krwiożerczego kapitalizmu albo młodopolskiej filisterii, ale w system najgorszej z możliwych realizacji korporacyjnej władzy i poddaństwa. Schemat jest niemal ten sam, choć różni się w jednym zasadniczym elemencie: tytułowa asystentka nie jest już ani zanurzoną w „pędzie życia” dziewczyną, która wchodzi w konflikt ze sztywnym rygorem otaczającego ją społeczeństwa, ani artystką cierpiącą na obojętność ludzi, którzy uniemożliwiają jej duchowy rozwój. Jane jest osobą, która zderza się raczej z całkowitym brakiem poszanowania wartości osoby.

Stwierdziwszy to wszystko, trzeba jednocześnie przyznać, że poniekąd zrozumiałe są tak niskie oceny wśród wielu widzów. Kitty Green, podejmując temat niezwykle głośny medialnie i kontrowersyjny, zdaje się jednocześnie robić wszystko, aby uderzyć we „współczesne” przyzwyczajenia odbiorców, a nawet w jakiś sposób zniechęcić tych, którzy oczekiwaliby opowieści równie krzykliwe, co doniesienia prasowe. Film jest bardzo powolny i minimalistyczny w środkach wyrazu, kameralny, skoncentrowany właściwie na jednej bohaterce, podczas gdy reszta postaci to jakby figury oglądane zza szklanej szyby. Cała rzeczywistość widziana jest zresztą w ten właśnie sposób, odległa i obojętna, pozbawiona życia i okrutnie beznamiętna. Dość wspomnieć, że przez pierwsze kilkanaście minut seansu śledzimy całkowicie prozaiczne czynności tytułowej asystentki, od spożywania śniadania, przez kserowanie kolejnych dokumentów, aż po odbieranie telefonów. Wszystko rozgrywa się poniekąd tak, jak w prozie Henry’ego Jamesa, czyli pomiędzy słowami, w sugestii, niedopowiedzeniu, w geście, pomiędzy scenami, w każdym razie bardzo niedosłownie, mocno w sferze „nieobecności” i „niewyraźności”, tak jakby forma narracji miała w pełni odpowiadać nieprzystosowaniu zamkniętej w sobie protagonistki do otaczającego ją świata cichej przemocy.

Oglądając Asystentkę, należy być skoncentrowanym, zapragnąć wejść nie tyle w fabułę, co w obraz, bo – jak się wydaje – bez takiego zaangażowania, czy też możliwie jak największej empatii widza wobec bohaterki, „wczucia się” w jej sytuację egzystencjalną, śledzenia postępu fabuły raczej na podstawie subtelnie wyrażanych, tłumionych emocji, trudno jest wyczytać to wszystko, co na ekranie dzieje się w ramach sugestii. Tam zaś rozgrywa się właściwie najistotniejsza część filmu. Niebagatelne znaczenie ma chociażby zlewanie się Jane z zimnym, pozbawionym wyrazu otoczeniem. Cała reszta, czyli rytualne czynności wypełniające dosłowność narracji stanowią jak gdyby symptom „choroby”. Wydaje się, jakby życie snuło się bez celu, bez źródła, bez kierunku. Tę zimną atmosferę podkreśla biurowa antyestetyka, bezlitosna, wszechobecna anonimowość, bezwład, szarzyzna, monotonność, a podskórnie – przemoc kogoś, kogo nazywa się w filmie „tym kimś”. To wszystko raczej nie zachęca widza, o ile nie jest skłonny zaangażować się w odbiór „empatyczny”, tj. wychwytujący napięcia pomiędzy stanami emocjonalnymi bohaterki a niestandardową aranżacją kadru, bądź też jej wpisaniem w obiektyw. W połowie seansu mamy zaskoczenie, które jednak tutaj zdradzę. Okazuje się bowiem, że mogące reprezentować „banalność zła” biuro, to w istocie sam spód kolorowego przemysłu filmowego.

Film zwykło się spłycać, pisząc że jest to jakby „kino epoki me-too”. Owszem, jednym z tematów Asystentki jest molestowanie, a szerzej – relacje poddaństwa i władzy w korporacyjno-biurowej mikrosferze. Ale tak ścisłe skojarzenie dzieła Green ze wspomnianym ruchem jest krzywdzące chociażby przez wzgląd na fakt, iż artystyczna struktura filmu okazuje się dokładnym przeciwieństwem krzykliwej felietonistyki. To obraz głęboko egzystencjalny (nawet jeśli w jego powstaniu ważną rolę odegrała inspiracja aferą wokół Harveya Weinsteina), przypominający pod względem narracji niektóre dreszczowce polityczne psychologiczne Romana Polańskiego, jak choćby niedawne Autor widmo czy Oficer i szpieg, ale także Proces Franza Kafki. Sądzę, że Asystentka to przede wszystkim rozdzierający obraz samotności współczesnego człowieka. Kadry tak często tchną pustką. To diagnoza najcięższej choroby nowoczesności, którą jest nieczułość i alienacja. Jest to zarazem jeden z najbardziej poruszających, a zarazem najbardziej drastycznych (mimo iż tak nienachalnych w stosowanych środkach) współczesnych obrazów na ten temat. A może po prostu najlepszy, i to pomimo mało imponujących wyników komercyjnych. Mnie samemu pozostaje tymczasem przeświadczenie, że jeśli tylko Asystentka nie popadnie w zapomnienie i ktoś o niej kiedyś przypomni, to może ona stać się jednym z najważniejszych dokumentów naszej epoki.

Michał Gołębiowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata do potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

-----

 


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.