Z filmem Kler jest trochę tak, jak z osławioną Klątwą Olivera Frljića. Kwestia wartości artystycznej dzieła schodzi na dalszy plan, a nawet całkowicie zanika. Chodzi raczej o wykreowanie społecznego performansu, w który zostaliby zaangażowani wszyscy, niezależnie od tego, czy udadzą się do teatru, czy też odmówią sobie tej przyjemności. Każdy musi ustosunkować się do dzieła. Inaczej zrobi to wielbiciel tego typu spektakli, inaczej osoba całkowicie im obojętna, a jeszcze inaczej ktoś, komu nie odpowiada ta treść i ta forma. Jedno jest pewne: eksperyment najlepiej udaje się na takich uczuciach, jak niechęć czy pogarda. Słowem: nienawiść dobrze się sprzedaje.
Na długo przed premierą filmu Smarzowskiego na jednym z portali dla kinomanów sukcesywnie ukazywały się komentarze w stylu: „w Polsce katotaliby cię zadźgają widłami i przypalą pochodniami” albo „mnie już cieszy ból d*py tych wszystkich ślepych fanatyków, który wzrastali w nietykalności cynizmu, zachłanności, kabotyństwa i dominacji KRK miedzy Bugiem a Odrą”. Atmosfera tych wypowiedzi jest raczej niezdrowa (pół-żartem można powiedzieć, że trochę jak na socrealistycznych plakatach, gdzie zgrzybiała starucha z innej epoki ciągnie do kościoła, natomiast młoda, rezolutna wnuczka odwraca odeń głowę i patrzy na samolot, ów symbol postępu). Nie uświadczyłem przy tym jakiegoś sensownego namysłu nad poziomem artystycznym ostatnich poczynań Smarzowskiego, ani w ogóle nad wciąż udoskonalanym profilem twórczym tego reżysera. Albo inaczej: takowe się pojawiały, choć raczej nie ze strony entuzjastów albo osób rozsmakowanych w zwiastunie najnowszego filmu, za który „katotaliby” mieliby dźgać niewinnych ludzi widłami, a następnie przypalać otwarte rany żywym płomieniem.
Tak czy inaczej, odbiór zwiastuna Kleru, z którym zetknąłem się na wspomnianym portalu filmowym, dobitnie pokazuje, jakie jest właściwie rezonowanie tego dzieła. Odnoszę wrażenie, że oddziaływanie to karmi się przeważnie niskimi instynktami. Podobnie zresztą jak w przypadku niegdysiejszego medialnego piętnowania polskich nauczycieli, których kreowano na grupę społeczną wyjątkowo leniwą, wywierającą zły wpływ na uczniów (aż po incydent, w którym grupa bodajże gimnazjalistów włożyła na głowę swojego nauczyciela kubeł ze śmieciami). Oczywiście zawsze można powiedzieć, że świadczy to o sukcesie filmu, skoro już przed premierą wzbudza on tak skrajne reakcje. Jest to wszakże kino zaangażowane społecznie. Burza społeczna (po której powietrze stanie się nieco czystsze) jest więc jak najbardziej pożądana. Tyle, że sam Kler zdaje się tu pełnić rolę zaledwie pretekstową. Zwiastun, owszem, wywołał zamierzone reakcje, ale nie sam film – jako dzieło poruszające ważny problem – jest tutaj istotny. Kler dał jedynie wygodny pretekst do wyraźnego sformułowania niechęci. Ta zaś istniała wcześniej, niezależnie od dzieła Smarzowskiego, a nawet – bez związku ze scenariuszem (którego zresztą nawet nie znamy).
Dziś na Facebooku natknąłem się na wydarzenie o dość osobliwym tytule: „Masowe oglądanie filmu Kler w celu jego popularyzacji”. Popularyzacja filmu, który jeszcze nie wszedł na ekrany kin? A może popularyzacja wspomnianej wyżej pogardy? W każdym razie organizatorzy reklamują tę inicjatywę jako „otworzenie się na prawdę”. W końcu. Nareszcie. Tak, jakbyśmy nie byli atakowani antyklerykalnymi treściami na długo przed wyreżyserowaniem Kleru, i dopiero teraz mieli się zderzyć z brutalną rzeczywistością. A jednak nie ulega wątpliwości, że działa tu jedynie popyt na nienawiść (która sprzedaje się niewiele słabiej niż seks). Nie obrażając nikogo personalnie, mam również wrażenie, że w grę wchodzi tu ślepy, bezmyślny instynkt stadny, ponoć właściwy tylko „katolom i ich klechom”. Kler to nie jest film, który wypędzi z narodu demony. On raczej zaprasza kolejne, sprzedając wejściówki do „naszych polskich sumień” po nieprzyzwoicie niskiej cenie. Kompleksy nie zostaną zaleczone, nikt się nie pojedna – jestem tego pewien. Ale to także dobry papierek lakmusowy, który pokazuje, ile są warte deklaracje oczyszczenia atmosfery, rozdarcia zasłony, przerwania milczenia.
Ja, jako katolik, nie jestem wcale pozbawiony zmysłu krytycznego. Mam własne zastrzeżenia co do części duchowieństwa. Ale w tym przypadku nie wierzę w całe to antyklerykalne apostolstwo prawdy. Nie wierzę w dobre intencje, bo wyszło bardzo tanio. Osobiście sądzę, że chodzi tu w gruncie rzeczy o bardzo prostą sprawę: o wyżycie się. Ni mniej, ni więcej. I cóż, jest w kulturze miejsce na takie zjawisko, które nazywa się kinem eksploatacji. To filmy, które pokazują wszystkich ludzi albo grupy społeczne jako zbiorowisko bestii, pijanych wódką i krwią, bezwzględnych, pozbawionych sumienia, biegnących w amoku prosto w przepaść. W Stanach Zjednoczonych od początku było jasne, że oglądanie tych tworów to tylko niskich lotów rozrywka[1], natomiast w Polsce tego typu kino chętnie podpina się pod spadkobiercę nurtu moralnego niepokoju. Toteż mieliśmy niedawno Drogówkę, później Botoks Patryka Vegi, stylistycznie bliski tej części twórczości Smarzowskiego, którą można określić jako „eksploatację”, a jednocześnie doprowadzający ją do ekstremum, aż po autoparodię. Teraz mamy Kler. Mniej więcej od przełomu lat 60 i 70 sztuka filmowa wypracowała niszę, dzięki której można także rozładowywać agresję. Grunt, żeby tego rodzaju emocjonalnej pornografii nie uwznioślać.
[Na koniec dodam: mówimy wciąż o zwiastunie. Może się zdarzyć, że miał on na celu wywołanie skandalu, aby następnie zaserwować film nieco rozmijający się z oczekiwaniami odbiorców. Taka gra reżysera z widzem. Jednakże nie sądzę, żeby Smarzowski umiał tak zaskakiwać.]
[Jeszcze jedno dopowiedzenie. Pisząc ten felieton, trzymam na biurku książkę abpa Fultona J. Sheena, Kapłan nie należy do siebie. Pozycja, którą z łatwością można byłoby zatytułować jako Kler, z tym, że wówczas literacki odpowiednik znacząco różniłby się od filmu. Książka wspaniała, piękna, choć niczego nie ubarwiająca; autor doświadczał zresztą w trakcie jej pisania poważnego kryzysu, o czym sam otwarcie wspomina. Pióro apa Fultona J. Sheena cechuje się tym szczególnym typem wrażliwości, który sprawia, że czytając nawet o zaniedbaniach kapłanów, chciałoby się dokonać zmiany, począwszy od samego siebie. Skoro zatem mamy już „Masowe oglądanie filmu Kler w celu jego popularyzacji”, to może warto byłoby zorganizować „Masowe czytanie książki Kapłan nie należy do siebie w celu jej popularyzacji”?]
Michał Gołębiowski
[1] Należy przyznać, że ta „niskich lotów rozrywka” zainspirowała wielu wybitnych twórców postmodernizmu filmowego. Traktowana bez wątpienia jako „kino śmieciowe” (w pewien sposób bliskie pojęciu pulp), często amatorskie i kręcone niewielkimi środkami, okazała się w rękach utalentowanych filmowców ciekawym materiałem, narzędziem dekonstrukcji szeregu klisz kulturowych.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.