Fabuła Zimnej wojny jest prosta jak ludowa piosenka, którą wykonuje bohaterka o imieniu Zula. Są „dwa serduszka”, są „cztery oczy”, są łzy „we dnie, w nocy”. Dalsza część przyśpiewki tchnie bezradnością i fatalizmem: „Czarne oczka, co płaczecie, że się spotkać nie możecie”. I to właściwie tyle. Pomiędzy początkiem filmu, kiedy to o „dwóch serduszkach” śpiewa wiejska dziewczyna, a połową seansu, kiedy ten sam utwór wykonywany jest już w klubie jazzowym, wydarzyło się kilka rozstań i powrotów. Ostatecznie dzieje tego burzliwego romansu sprowadzają się jednak do kilku zwykłych słów, w których Wiktor tłumaczy Zuli ich wzajemną relację: „Miłość to miłość, i tyle”. Cała reszta to zbiór scen, wrażeń i obrazków codziennego życia.
Temu, co obserwujemy na ekranie, można zarzucić naiwność. Pytanie tylko, czy była ona czymś zamierzonym, tak jak zamierzony albo organiczny dla sztuki ludowej jest prymitywizm przy głębokiej liryczności, czy też wyszła ona reżyserowi mimochodem, a wartości temu wszystkiemu nadaje dopiero odbiorca. Skłaniałbym się ku tej pierwszej opcji, biorąc pod uwagę, jak konsekwentnie Pawlikowski buduje napięcie pomiędzy „poza-czasowym” folklorem a szybko zmieniającą się powojenną historią, prowincją a wielkim miastem, czy wreszcie – żywiołem a salonem. Dlatego można również potraktować Zimną wojnę jako próbę przełożenia romantycznej ballady na język współczesnego filmu. Wszystko zaczyna się i kończy na wsi, wśród drzew, traw i rustykalnych krajobrazów. Jest dwoje nieprzystosowanych do świata indywidualistów, jedno łączące ich szalone, acz niespełnione uczucie, a następnie pojednanie przez śmierć. W kulminacyjnym momencie pojawiają się nawet ruiny starego kościoła, a więc typowy dla romantycznej liryki rekwizyt. Nad wszystkim unosi się natomiast swego rodzaju tragiczne fatum, którym jest być może nieumiejętność porozumienia się między bohaterami, drzemiąca w nich obu dążność do samozniszczenia, albo po prostu zagubienie w historycznej zawierusze. A więc ramy fabularne filmu przypominają dziewiętnastowieczną balladę. Podobny jest nawet morał: miłość przyciąga, ale i niszczy, tutaj nie ma dla niej miejsca, może tam, po drugiej stronie...
W tle romansu Wiktora i Zuli nieustannie „dzieje się” polskość. Widać to zwłaszcza wówczas, gdy ludowa twórczość, owa „pieśń uciśnionych”, raptem pojawia się na wielkiej, festiwalowej scenie. To, co wyrastało z ziemi i prostego doświadczenia, wprzęgnięto później w tryby komunistycznej propagandy. Autentyczność budującego polską kulturę folkloru została zresztą użyta nie tylko przez architektów PRLowskiej fasady, ale usiłowali z niej również skorzystać bywalcy modnych klubów w Niemczech oraz Francji. To prawda, był moment, w którym para filmowych kochanków odnalazła się w nowym świecie. Ona śpiewała, on dogrywał na fortepianie, i chwilowo oboje osiągnęli upragnioną harmonię. W ogóle okazuje się, że jazz oraz rock and roll mają znacznie więcej wspólnego z autentycznym, nieskrępowanym żywiołem „muzyki korzeni”, niż można by sądzić. Ale piosenki o „dwóch serduszkach” nie dało się już zaśpiewać po francusku, tak aby zadowolić cyganerię artystyczną tamtejszych salonów. Brzmiała ona autentycznie tylko po polsku. Kontrakt płytowy wymagał jednak, aby zamienić wiejską prostotę tekstu na pełną dekadencji, modernistyczną poezję. Ta swoista zdrada miłosnej przyśpiewki matek i babek doprowadziła z czasem do (dosłownej) zdrady uczucia, jakie łączyło Wiktora i Zulę. Problem polskiej kultury wnika zatem głęboko w niektóre sceny Zimnej wojny. Dotyczy on również przedstawionego na ekranie romansu, aczkolwiek należy zauważyć, że reżyser nie zdecydował się pójść konsekwentnie w tę stronę. Pewne kwestie pozostały jedynie tłem, bądź sugestią.
Częstym zarzutem wobec Zimnej wojny jest to, że film ma niewiele do zaoferowania widzowi, prócz ładnych, estetycznie dopracowanych kadrów. Jest w tej opinii trochę racji. Ten konkretny seans okazał się mocno liryczny, a więc zdecydowanie bardziej „wrażeniowy” i „sugestywny”, aniżeli „fabularny”. Można zresztą zaryzykować stwierdzenie, że współczesny polski film artystyczny w ogóle cierpi na swoiste niedobory fabuły. Twórcy doskonalą się wprawdzie w tworzeniu obrazu, stawiają na estetykę sceny oraz poetykę kadru, ale zauważalną tendencją jest zaniedbywanie rozpisywanej historii. Temat filmu zamknięty zostaje w ramach pojedynczych kadrów, rzeczywiście cyzelowanych do perfekcji, podczas gdy fabuła opiera się na jednym, dwóch wątkach poprowadzonych w dość oczywisty sposób. Romans Wiktora i Zuli jest, owszem, dość banalny, mimo całego swego emocjonalnego zagmatwania. Z drugiej jednak strony przesadne byłoby stwierdzenie, że Zimna wojna pozostaje w istocie ślicznym obrazkiem pozbawionym treści, a jego rzeczywista wartość zależna jest nie od tego, co film zawiera, lecz raczej od tego, co skłonny do nadinterpretacji widz sam sobie dopowie, czy wręcz „do-wyświetla” na podstawie tego, co widzi na ekranie. Pawlikowski przedstawił bowiem szereg scen tyleż pociętych, co sugestywnych właśnie poprzez swoją „wrażeniowość”. Nieprzypadkowość wielu scen, ich spójność na poziomie treści, stylistyki oraz użytego imaginarium (przykładem jest chociażby wspomniana „zdrada” piosenki Dwa serduszka), w zasadzie wyklucza możliwość, że mamy do czynienia z dziełem ładnym, ale pustym.
Czym jest więc Zimna wojna? Biorąc pod uwagę wszelkie uzasadnione zastrzeżenia (a więc nie tylko banalność fabuły, ale także operowanie na skompromitowanym już micie romantycznej miłości), odnoszę wrażenie, że Pawlikowski stworzył po prostu dzieło głęboko osobiste. Na ten trop nakierowuje widza dedykacja pod koniec seansu, która brzmi: „moim Rodzicom”. Zarazem jednak reżyser zaproponował półtorej godziny zadumy opartej niemal bez reszty na wrażeniu, i do takiej właśnie impresjonistycznej wrażliwości widzów zdaje się świadomie przemawiać. To, co pozostaje w pamięci, to poszczególne sceny, które jawią się jako sugestywne przy zachowaniu poetyckiej subtelności. Ten typ narracji stawia oczywiście mocny akcent na grę aktorów. Historia zostaje przedstawiona jako poszatkowana, podana widzowi w pojedynczych obrazach, pomiędzy którymi dzieje się wiele. Jak wiele – o tym już mówi mimika, gest, spojrzenie, zawieszenie głosu... Wydaje się, że na podobnych rejestrach operowało chociażby Zaćmienie Michelangelo Antonioniego, albo Pociąg Jerzego Kawalerowicza (oba filmy należą do kina przełomu lat 50 i 60). Przede wszystkim jednak narzucają się pewne skojarzenia z Pożegnaniami Wojciecha Jerzego Hasa, który dodatkowo wyostrzył napięcie między kobietą i mężczyzną błyskotliwymi, ironicznymi dialogami. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy film Pawlikowskiego posiada wystarczająco wiele finezji formalnej, albo podobną intensywność emocjonalną, aby stanąć obok wspomnianych tytułów.
I wreszcie: Zimna wojna to nie tylko melodramat, ale również ballada o tragicznej miłości, i jak każda romantyczna ballada – czerpiąc z prostoty oraz bezpretensjonalności folkloru, a zarazem odwołując się do swoistego fatalizmu w widzeniu ludzkich losów, chce jedynie, aby widz zasmakował w uczuciu, życiu, śmierci, niespełnieniu. „Jo za wodom, ty za wodom; jak będziemy bywać z sobom? – śpiewa na początku filmu jedna z góralek. – Naucymy konia pływać, bedziemy ze sobom bywać”. I o tym w zasadzie jest ten film.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.