Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Wszystkie opublikowane dotąd fragmenty powieści można znaleźć pod linkiem #powieść.
Lato już w pełni. Dziś stało się to jasne. Oznajmiły nam to osty o twardych łodygach wyrastające ponad wysokimi trawami, lekko trącane i kołysane gorącymi podmuchami wiatru. Mówią o tym ciepłe wieczory i otwarte nocą okna, swędzenie skóry po ukąszeniach komarów, senność dopadająca nas wtedy, gdy pod wieczór upał staje się lżejszy. Wszystko udowadnia nam, że żyjemy.
Tak mijają tutaj kolejne dni, puszczane samopas, falujące na wietrze, jak pranie rozciągnięte na sznurze za oknem. Pytam siebie, czy tak nie może być już zawsze. Staram się zapomnieć o tym, że przyjechaliśmy tu na dwa tygodnie. Najchętniej przedłużyłbym nasz szabat w nieskończoność. Odłożył powrót na północ na wieczne nigdy.
Nad ranem przepływam ze snu w jawę, tak jakbym podążał nurtem rzeki w kierunku nowych miejsc, jaśniejących i bardziej słonecznych. Prowadzi mnie ciało, ono jest pierwsze. Ono wybudza mnie samo, nie muszę się więc śpieszyć. Wszystko to jest naturalne. Stan płynnej bierności zakłóca dopiero myśl o tym, że kiedyś będzie trzeba wrócić do obowiązków. Przestanę być ziarnem, które rzucone w ziemię, wzrasta jako plon wtedy, kiedy chce jego natura. Zacznę popędzać życie, aby ze wszystkim zdążyć, ze wszystkim się wyrobić i, broń Boże, o niczym nie zapomnieć.
Nastawiam adapter i kładę płytę. Truly Fine Citizen, czyli „Całkiem w porządku obywatel”. To o mnie, myślę. A przynajmniej tak być powinno. Na okładce stróż w mundurze, stały element krajobrazu spieczonych słońcem przedmieść Ameryki i postrach dzieci kwiatów. Ale tutaj wyraźnie zadowolony z życia, oparty nogami o ścianę. Luźny czas, leniwy zastój w pracy. A może luźne życie? Żywot człowieka poczciwego, z którego ust nie wychodzi złorzeczenie, który nie goni za tym, co niezwykłe, ale poprzestał na małym i umie zadowolić się tym, co posiada.
Wprawiam płytę w ruch, opuszczam ramię gramofonu. Zaczyna się, jak zawsze, od trzeszczącej rozbiegówki, później po sypialni płyną wolne, niespieszne dźwięki. „Changes, circles spinning, can’t tell the finish from the beginning”… Słowa szczere, żaden tam „zdradliwy język”, ani „rozdwojone serce”, nic z tych rzeczy. Gitary jakby rozpływały się w słońcu, albo odjeżdżały autostradą razem z podmuchami wiatru. Leniwy śpiew o tym, że człowiek niepotrzebnie zniewala swoją własną duszę, nie wie, kim jest, buduje ściany więzień i rozciąga wokół siebie drut kolczasty. A nad nami słońce, wciąż takie samo. Bo przecież wszystko, co najlepsze, zostało nam dane za darmo, co więcej – jest wystarczające, a przy tym nie oczekuje niczego w zamian.
Ale nie tylko blask dnia jest dla każdego. Deszcz też „spada na wszystkich”, „na złych i na dobrych”. Każdy deszcz, ten „wczesny” i „późny”. Ten, którego nikt się nie spodziewał i ten z dawna oczekiwany. Zaglądam przez okno, wciągam nozdrzami gorąc i myślę, że chyba nawet spadnie dziś deszcz. Tak się skończy ten gęsty upał. Dojrzeje, pęknie od naporu gorąca jak nabrzmiały owoc, spadnie, ciężki i dorodny, i wreszcie ześle ziemi ulgę. Szczerze mówiąc, już by się przydało, nam i ziemi pod naszymi stopami.
Okna są otwarte na skwierczące życiem pole. O czymś mi przypominają, o jakimś zdarzeniu z dawnych lat, ale nie potrafię sobie uświadomić, o czym konkretnie. Póki co zadowala mnie słodycz zwyczajnego bycia, choć jest też w tym wszystkim odrobina niepokoju o to, że pokój i ład daje się zaburzyć najłatwiej. Myślę o tym i próbuję powiązać ten nieoczywisty stan z jakimś konkretnym wspomnieniem. Z czymś, co było jednocześnie budzące nadzieję i niepokojące, pewnie z uwagi na swoją kruchość.
Pamiętam na przykład, jak dwa lata temu, mniej więcej o tej porze nasza kotka powiła młode. Tam, w rogu pokoju, nieopodal gramofonu, przygotowaliśmy jej legowisko, które wkrótce zapełniło się trzema skłębionymi ciałami. Była to dla mnie prawdziwa epifania życia, choć jednocześnie miała w sobie coś z przejmującej trwogi tego świata. Kiedy wyciągałem rękę, aby dotknąć któregoś z małych, one w odruchowej obronie własnego życia odsuwały się, bezgłośnie sycząc, aby mnie odstraszyć. Zrozumiałem, że w ten sposób uczyły się dopiero, dość zresztą niezdarnie, ataku, który miałby je chronić przed inwazją jeszcze wtedy niepojętej, a więc z pewnością wrogiej rzeczywistości.
Zaczęło mnie zastanawiać, jak okrutne musi być życie wydające na świat stworzenia, które ledwie otwierają oczy, aby już od pierwszych chwil istnienia chronić się przed bólem i zniszczeniem. Z czasem koty podrosły, spokojnie opanowując naszą wspólną codzienność. Nie dotknęło ich, jak dotąd, żadne z nieszczęść. Nigdy jednak nie pozbyłem się widoku ich śmiesznej, a zarazem zatrważającej próby obrony przed wszechobecnym zagrożeniem, i to już w pierwszych dniach ich istnienia. Tak, jakby podstawową rzeczą, o której musiały wiedzieć, było to, że przyszły na świat, aby zostać pochłoniętym przez inną żyjącą istotę.
Im dłużej o tym myślę, tym mocniej zastanawia mnie, czy dałoby się w ogóle zaakceptować świadomość, że właśnie tak, a nie inaczej mają się sprawy życia i śmierci, począwszy od małych kociąt aż po człowieka, aż po ojca i wszystkich moich bliskich, i czy w ogóle można by było pokochać cały ten świat, gdyby Bóg nie istniał? Da się chyba nauczyć wewnętrznego zadowolenia, o ile czas jest dobry i można zapomnieć o okrucieństwach natury, które dokonują się w cieniu piękna nieba, gór i rzek. Ale pokochanie świata to jednak coś więcej. Żeby pokochać, trzeba chyba poznać także tę bolesną stronę.
Nie, tu nie chodzi wyłącznie o lęk przed końcem, mówię do siebie. To przede wszystkim potrzeba sensowności życia, które nie jest tylko nieskończenie małym błyskiem pomiędzy jedną a drugą przepaścią. Nikt nie chce żyć jak ktoś zupełnie przypadkowy. Nie wierzę takim ludziom. Każdy ma w środku jakąś nadzieję, nawet jeśli z przekonaniem uznaje, że to wszystko jest tylko absolutnym przypadkiem. Tak twierdzę, z czasem coraz bardziej zdecydowanie: cokolwiek byśmy nie twierdzili, wszystko w nas mówi, że nie potrafimy być tutaj bez Przewodnika.
Płyta nadal obraca się w adapterze. Niespieszna perkusja i leniwy głos: I wonder, did the truth just pass me by, or did I just not see what was right before my eyes. Gitara pomykająca przez frazy, ale tak, jakby grał ją ktoś leżący na kanapie w postawie oporu wobec wszelkiego przymusu.
Kiwam z zadowoleniem głową, bo zdaje mi się, że w tej prostej piosence zawarto jakąś wielką mądrość. Podobną do tej, którą zachowały gawędy skalnego Podhala, jak ta o chłopie, który wyonacył śmierć albo Panu Jezusie, który nie biedy spod hal, ale im pobłogosławił.
Z kuchni dobiega mnie odgłos krzątaniny. Czajnik postawiony na gazie zaczyna syczeć. Kobiece dłonie układają szklanki na stole. Pyta mnie, czy skoro już się obudziłem, to wolę kawę czy herbatę. Wypełnia czajnik jeszcze odrobiną wody z wąskiej, podłużnej szklanki, a resztę wylewa do doniczki na parapecie. Odpowiadam, że chcę herbatę, a skoro jest słońce, to można wypić na tarasie, zaraz tam przyjdę.
Promienie padają na jasnozielony szlafrok, odsłaniając mokre ślady po prysznicu. Jest tam, w kuchni, zajęta celebracją pierwszych godzin dnia, otwiera torebki z różnymi rodzajami herbat, przez chwilę zamyśla się nad ich zapachem, zagląda przez okno, jakby sprawdzała, czy świat na zewnątrz nadal jest na swoim miejscu. Jej kremowa skóra chłonie promienie słońca. Cała wygląda jak kolumna spokoju.
Jesteśmy tu razem i dobrze nam to służy. Dwoje ludzi, za których ktoś kiedyś oddał życie – tak nas teraz postrzegam. Rzadko myślę w ten sposób, a podobno nie ma niczego ważniejszego, niż właśnie ta świadomość. Ona podobno zmienia wszystko. Nie widać tego, ale napisano, że jeśli prawda ma jakiekolwiek znaczenie, to można, a raczej koniecznie trzeba temu zaufać. A więc wpatruję się w nią, myśląc: za nią umarł On, zrobił to z myślą o niej, w pohańbieniu, poza obozem i miastem, w miejscu jałowym, wyschniętym, wieki temu, tam, gdzie od dawna nie padał deszcz, w piach wsiąkał tylko pot, mocz i krew skazańców. Oddał wszystko, aby żyła, właśnie ona. Znał ją po imieniu, już wtedy, skoro zrobił to wszystko dla niej.
Na stole parują już dwie filiżanki. Idziesz, pyta. Chodź, żeby nie wystygło. Gorące wbrew pozorom lepiej gaszą pragnienie. Przychodzi do mnie, jak postać z biblijnej opowieści. Kiedy Jezus usiadł przy studni, w najgorętszej porze dnia, poprosił kobietę, która akurat czerpała wodę, aby pozwoliła mu się napić. A chwilę później wyjaśnił, że teraz to On ją prosi, ale gdyby ona poprosiła o to samo Jego, to On dałby jej się napić wody, która sączy w człowieka prawdziwe życie. Był utrudzony drogą, tak jest napisane. A studia, przy której spotkał się z kobietą, była tą samą, przy której kilka pokoleń temu Jakub spotkał przyszłą żonę.
Tam najwidoczniej Bóg zaślubia człowieka. Przy studni, w zwyczajności, w podaniu wody, w codziennym spotkaniu. W najgorętszej porze dnia, kiedy się Go nie spodziewamy. Poza zgiełkiem. Daleko od głównych dróg. Tam, gdzie nie ma tłoku ani zgiełku.
Wokół pustej butelki po oranżadzie krążą dwie osy. Jedna z nich przysiada na szyjce i zagląda do środka. Szkło połyskuje w słońcu. Kilka mrówek gromadzi się wokół lepkiej plamy na parapecie.
Kiedy myślę o tych codziennych spotkaniach, nie potrafię do końca wczuć się w sytuację ludzi dramatycznie oczekujących, że Bóg wreszcie do nich przemówi. Wydaje mi się wtedy, że przecież mówi, a Jego słowa są wyraźne. Były głośne i czytelne na przykład wtedy, gdy w rogu sypialni pojawiły się małe kotki, skłębione i chowające głowy pod brzuchem matki. To, o czym Bóg wtedy mówił, narzucało się z całą oczywistością. Nie potrzeba było tego nazywać. Słowa mogły jedynie zubożyć cały przekaz. Sytuacja rozeznawała się sama.
Adapter wyrzuca z głośników kolejne słowa pieśni z utopii hipisowskiego country. „His eyes they are burning, his feet ain’t going nowhere, he don't care”. Donikąd już nie dążyć – to jedna z definicji spokoju.
Ona siada z herbatą na drewnianych schodach przed wejściem do domu, w cieniu progu, ubrana w sukienkę w kwiaty. Jej sylwetka – to łąka, włosy – to kołyszący się płomień. Dłonie są przylądkiem wytchnienia. Wieczność chwili skupiona na niej, tam, siedzącej w milczeniu, opadająca wraz ze słońcem na szyję i odsłonięte ramiona.
Im bliżej południa, tym bardziej nieznośny staje się upał. Będzie dziś burza. Jestem pewien, że za parę godzin zacznie grzmieć. Trzeba będzie zabrać pranie, schować rzeczy pozostawione na ganku. Lubię książki, które najpierw rozgrzało słońce, a później padło na nie kilka kropel wody. Ich strony, kiedy wysychają, stają się sztywne, pomarszczone i przyjemnie szeleszczą.
Prorocy czekali na Boga, tak jak czeka się na deszcz. „Niebiosa, spuśćcie na ziemię sprawiedliwość”. Gdzieś widziałem takie słowa. Kartkuję Biblię i znajduję je u Izajasza. Przypis do tego fragmentu oznajmia, że „sprawiedliwość” to hebrajskie cedeq. Słowo, które oznacza jednocześnie zwycięstwo. Czyli sprawiedliwość to inaczej wygranie największej potyczki, tej toczonej z nieznanym, groźnym i tajemniczym wrogiem, którym na końcu okazuje się kształt świata, ten sam, przed którym bronią się nawet małe kocięta.
Tak czy inaczej, nasze zwycięstwo nad tym światem przyjdzie razem z deszczem.
Michał Gołębiowski
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.