Z bardzo ambiwalentnymi odczuciami, zapoznawałem się z najnowszym numerem “Więzi”. Zdarzają się w niej teksty bezbarwne albo takie, które ciekawą i intrygująca tezę osłabiają politpoprawą w charakterze argumentacją, jak to się przytrafiło Małgorzacie Bilskiej w tekście „Przemoc, niedostrzegany grzech główny”. Jest jednak w numerze jeden prawdziwy rodzynek. To tekst Charles’a C. Camosy „Za życiem byle konsekwentnie”. Z przyjemnością, do pewnego jednak stopnia nieoczekiwaną, czyta się w Więzi takie słowa:
„W krytykowanej przez Franciszka kulturze wyrzucania zawiera się przemoc, i to przemoc wprost śmiertelna – podobnie jak w „klasycznych” przejawach przemocy, którymi są wojna, ludobójstwo, terroryzm czy kara śmierci. Ale papież myśli tu również o aborcji (odrzucenie dziecka, które jest niewygodne) i eutanazji (traktowanie osób w sędziwym wieku jako balastu, którego należy się pozbyć). To wszystko przejawy tej samej śmiercionośnej przemocy.(...) Dominującą we współczesnej kulturze (w muzyce, mediach, portalach społecznościowych) postawę wobec seksu można określić jako „kulturę bzykania”. Chodzi w niej o przelotne niezobowiązujące kontakty seksualne. W takim podejściu zawiera się przemoc, która redukuje drugą osobę do roli przedmiotu użycia, bez uznania jej godności. (...) W internetowych dyskusjach młodych ludzi pełno jest komentarzy traktujących partnerów seksualnych w sposób poniżający, a zarazem ujawniających klasycznie przemocowe motywacje samych „bohaterów”. (…) Aborcja w takiej kulturze staje się elementem niezbędnym. Wynika to wprost ze sposobu, w jaki dzisiaj myśli się o seksie. Zwłaszcza w tym, co nazywam kulturą bzykania – podejściu opartym na antykoncepcji, ale też na założeniu, że seks uprawia się po pijanemu i w pośpiechu – aborcja staje się niezbędnym zabezpieczeniem. Seks ma przecież być bez zobowiązań i bez konsekwencji. W USA w ostatnich latach znakomicie pokazywała to kampania pro-choice, w której mężczyźni otwarcie występowali w obronie legalności aborcji ze względu na „zagrożenia”, jakie zakaz aborcji niósłby dla swobody ich życia seksualnego. Jeden z uczestników kampanii przestrzegał kolegów, że gdyby wprowadzono zakaz aborcji, to przygodny seks stałby się o wiele trudniej dostępny. Krótko mówiąc, legalna aborcja była im konieczna do tego, by mogli dalej wykorzystywać seksualnie kobiety...”
Naprawdę gorąco zachęcam do przeczytania tego tekstu. Jeżeli jednak ktoś skorzysta z tej mojej rady niech też skorzysta z następnej. Absolutnie nie czytajcie wywiadu jaki dwoje redaktorów Więzi, Katarzyna Jabłońska i Sebastian Duda przeprowadza z psychiatrą i psychoterapeutą Bogdanem de Barbaro i z semiotykiem kultury Marcinem Napiórkowskim. Wywiad ma znamienny tytuł: „Trumpizm a wielowersyjność świata”. Tytuł nawiązuje do przekonania rozmówców, że sukces Donalda Trumpa w USA spowodowany jest frustracja części wyborców, którzy muszą kompensować sobie zmonopolizowanie przemocy przez państwo zabraniające im już nie tylko przemocy fizycznej, ale także różnych form przemocy symbolicznej. Wyborcy Trumpa „widzą w nim figurę, w której realizują się ich fantazje o dawnym porządku świata. A gwarancją tego porządku jest dla wielu właśnie siła i przemoc.” Jest to teza tak absurdalna, tak dalece pomijająca inne czynniki decydujące o wyniku amerykańskich wyborów, że jeśli dotychczasowy establishment amerykański też ją głosi, to z dużym prawdopodobieństwem można obstawiać już dziś wygranie przez Trumpa kolejnych wyborów. Znacznie ciekawsze z punktu widzenia czytelnika, polskiego katolika jest to, że w całym tym wywiadzie, głoszącym tezę jakobyśmy jeszcze do wczoraj (do 8 listopada?) żyli na najlepszym z możliwych światów, w ogóle nie pojawiały się zjawiska, o których pisze Camosy: przemoc seksualna i kultura bzykania, aborcja, eutanazja, kult utylitaryzmu. Za to jest cały szereg stwierdzeń oderwanych od rzeczywistości wywołujących przekonanie, że mamy tu do czynienia z projekcjami nieuświadomionych fantazji rozmówców. Kilkakrotnie w rozmowie powraca motyw kija bejsbolowego, który w oczach udzielających wywiadu zdaje się być niezbędnym atrybutem polskiego patrioty. Dość długo żyje, ale już bardzo dawno nie słyszałem o żadnym pobiciu kijami bejsbolowymi, ani nie widziałem ich jako atrybutu uczestników ONR-owskich marszów.
Wspominam tą organizację, bo to kolejny fantazmat zacnych naukowców. Z wywiadu można się dowiedzieć, że jej członkowie „rozwieszają plakaty zapraszające na wykład <ekspertów>, którzy dowodzą, dlaczego Żydzi w stodołach uwielbiali palić się sami.” Rozumiem, że obrońcy podniosą zarzut, że takie sformułowanie to tylko licentia poetica i rzeczywiście trudno uwierzyć, że ktoś potraktuje je serio. Na zarzut odpowiem jednak, że to bardzo kiepska licencja i w sprawie tak nabrzmiałej trudnościami, uprzedzeniami, stereotypami jest ona w najwyższym stopniu niewskazana. Zresztą absurd tego stwierdzenia wynika chyba z tego, że wygłaszając je rozmówcy są już sami na prostej drodze do samozatracenia. Przykład ten ma obrazować, że istnieją granice dialogu i są ograniczenia swobody narracji. Zaraz potem czytamy o filmach „Wołyń” Smarzowskiego i „Smoleńsk” Krauzego. Marcin Napiórkowski mówi tak:
„Dla mnie jako dla semiotyka jednym z najważniejszych modelowych tekstów kultury jest instrukcja obsługi. Jest to jeden z nielicznych tekstów, który można w prosty sposób odnieść do rzeczywistości. Tu tekst po prostu mówi nam, jak obsługiwać rzeczywistość. Weźmy teraz przykład filmów pornograficznych, które są obecnie dla części młodych ludzi pierwszym zetknięciem z problematyką seksualności. Traktują je więc – są na to twarde dane – jak instrukcję obsługi w sferze seksualnej. Czyli mamy tu do czynienia z taką sytuacją, jakby ktoś zamknięty całe życie w czterech ścianach, nigdy nie wychodząc na ulicę, uczył się, jak się na tej ulicy zachowywać wyłącznie z filmów, których bohaterami są Arnold Schwarzenegger czy Jean-Claude Van Damme. I teraz pytanie: czy ktoś może w ten sposób potraktować “Wołyń” Smarzowskiego? Nie chodzi mi oczywiście o okrutne mordy, ale czy ten film może być potraktowany jako instrukcja obsługi rzeczywistości – czyli czy może on na przykład zmodyfikować czyjś stosunek do Ukraińców, Żydów lub dawnych tak zwanych Kresów Rzeczpospolitej? I podobnie: czy modelowy odbiorca “Smoleńska” Antoniego Krauzego, w którym rzeczywistość przedstawiona jest w sposób niesłychanie uproszczony i naiwny, może potraktować ten obraz jako instrukcję obsługi rzeczywistości? (…) Kiedy wychodzę z “Gwiezdnych wojen”, nie czuję się wezwany, żeby walczyć z Imperium. Jestem zadowolonym albo niezadowolonym widzem. Wołyń jest natomiast filmem, który zaczyna się od bardzo silnego moralnego przesłania: ofiary Wołynia zostały zabite dwukrotnie, raz siekierami, drugi raz przez niepamięć. Jest to wezwanie do pamięci, a ona przecież nie ogranicza się tylko do czynności mentalnej, ale wzywa również do działania. Film, który do czegoś wzywa – a wydaje mi się, że i w “Smoleńsku”, i w “Wołyniu” zapisane jest wezwanie – rodzi w semiotyku potrzebę opisania, z jaką warstwą pragmatyczną mamy tutaj do czynienia. Co ma dalej zrobić widz, czego się od tego widza oczekuje? Tu widzę rzeczywiście jakieś niebezpieczeństwo, choć jeszcze nie potrafię go nazwać.”
Muszę powiedzieć, że ten fragment byłby dla mnie dużo bardziej wiarygodny, gdyby rozważał jakie mogą być konsekwencje potraktowania jako instrukcji obsługi także filmów takich jak „Pokłosie” Pasikowskiego czy „Ida” Pawlikowskiego.
Oczywiście zarówno zadający pytania jak i udzielający na nie odpowiedzi nie mogli sobie odmówić podkreślenia swojej moralnej i intelektualnej wyższości wobec wyznawców teorii spiskowych, szczególnie tych związanych ze Smoleńskiem. Sam jestem w tej sprawie agnostykiem. Nie mam podstaw do bycia przekonanym o jakiejkolwiek rzeczywistej przyczynie katastrofy. Z dużym stopniem pewności mogę natomiast mówić o tym, że ówczesny polski rząd kompletnie zawiódł w kwestii badania przyczyn tej tragedii. Wychodzące dosłownie po kilku pierwszych ekshumacjach kolejne informacje o zamienianiu zwłok, powinny wszystkich skłaniać do szczególnej ostrożności i delikatności w mówieniu o tej sprawie. Tego rozmówcom “Więzi” i jej dziennikarzom zdecydowanie zabrakło.
Piotr Chrzanowski
(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.