Recenzje
2025.01.08 12:53

Wejść na Howerlę

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie (wybór opowieści). Ossolineum, Wrocław 2023, s. 1004.

 

W międzywojennej Polsce dostępny był specyficzny rodzaj rozrywki, tzw. pociągi rajdowe. Miały też bardziej nieformalną nazwę: „Narty - dancing – brydż”. W komfortowo wyposażonych wagonach kolejowych uczestnicy imprezy podróżowali nocami, spędzanymi na tańcach i brydżu, od jednej stacji narciarskiej do drugiej, gdzie w ciągu dnia szusowali po ośnieżonych stokach. Pojedyncze wagony dojeżdżały rozkładowym pociągami do Lwowa, gdzie formowano jeden skład. Narciarskie szaleństwo zaczynano w Worochcie. Po tygodniu docierano do Zakopanego.

Worochta to stolica Huculszczyzny, miejscowość na Pokuciu, w której skocznia narciarska powstała na 3 lata przed Wielką Krokwią. Rozegrano na niej jedne z pierwszych mistrzostw polski w skokach. Worochtę zwano drugim Zakopanem.

Tego typu porównania mają swój aspekt pozytywny i negatywny. Ten pierwszy wskazuje na rzeczywiste walory i atrakcje danego miejsca. W przypadku Worochty było to położenie pomiędzy pasmami Gorganów i Czarnohory. To drugie to oprócz Tatr jedyne pasmo górskie na terenie ówczesnej Polski, którego szczyty przekraczały 2000 metrów wysokości. Najwyższy, Howerla, liczy ich 2061.

Aspekt negatywny pokazuje jakiś brak. Bo jednak o Zakopanem nie mówiono “druga Worochta”.  Dlaczego zatem Podhale brało pierwszy krok przed Pokuciem? Chyba najbardziej oczywistym wyjaśnieniem są względy geograficzne. Zakopane jest po prostu położone znacznie bliżej głównych miast polskich, aniżeli Worochta. Ona była zapleczem jedynie dla Lwowa. Tej podstawowej różnicy w dostępności nie zmienił też fakt, że obie miejscowości włączono do sieci kolejowej mniej więcej w tym samym czasie, w ostatnich latach XIX wieku.

Zatem Podhale przyciągało silniej, a kolejni goście, przede wszystkim Ci z artystycznych elit, przez swoją inspirowaną lokalną kulturą twórczość wzmacniali tę atrakcyjność. Wymienię tu jednego artystę, o tyle nietypowego, ze nie przyjezdnego, syna właściciela dóbr ludźmierskich, Kazimierza Przerwę Tetmajera, autora cieszących się w początkach minionego stulecia kolosalnym powodzeniem książek Na skalnym Podhalu i Legenda Tatr

Czy Huculszczyzna miała szansę, żeby z czasem zająć w polskiej wyobraźni zbiorowej samodzielne miejsce na równi z Podhalem? Inaczej musiałby się potoczyć wielka historia. Pokucie i Huculszczyzna odpadły od Polski w wyniku II wojny światowej podobnie jak cała jej wschodnia, przedwojenna część, a co gorsza usiłowano zdławić pamięć o polskiej historii na tych terenach. Nic dziwnego, że poza jakimiś strzępami w postaci choćby biwakowej piosenki o Hucule, dla którego nie ma życia jak na połoninie, niewiele tej pamięci zostało.

Gdyby jednak popuścić na chwilę wodze fantazji i spróbować sobie wyobrazić, co by było, gdyby wojna w 1939 roku nie wybuchła? Myślę, że warunki wyjściowe do budowy mitu porównywalnego z podhalańskim były bardzo dobre. Wspomnijmy jedynie o tym, że Gorgany były miejsce ciężkich walk II Brygady Legionów jesienią i zimą na przełomie lat 1914 i 1915. Do dzisiaj jedna z tamtejszych przełęczy nazywa się przełęczą Legionów (perewał Łehioniw). W 1937 roku ukazała się opowiadająca o tych wydarzeniach książka W zapachu gór i wojny autorstwa Władysława Krygowskiego, krakowskiego adwokata i wybitnego organizatora i popularyzatora turystyki górskiej.

Jednak najważniejsze jest może to, że rok wcześniej wydano w Warszawie tom zatytułowany Na wysokiej połoninie. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej pióra Stanisława Vincenza. To było dzieło, które mogłoby oddziaływać tak jak wspomniane wyżej książki Tetmajera. Obaj wywodzili się z polskiego ziemiaństwa, obaj pisali o swoich rodzinnych stronach, obaj rozmiłowali się kulturze ludu zamieszkujacego ich lokalną ojczyznę.

Swoją droga warto zauważyć, że opowiadania Tetmajera, silnie przesiąknięte młodopolską manierą, dzisiaj są lekturą nieco nużącą, natomiast vincenzowska Połonina cały czas zachowuje swój urok i siłę przyciągania. Zresztą Połonina to klasyczne opus magnum. Całe życie twórcze Vincenza to spisywanie kolejnych tomów tego dzieła. Ostatecznie tom drugi Zwada ukazał się w Londynie w roku 1970, a kolejne dwa, Listy z nieba i Barwinkowy wianek tamże, już po śmierci autora, w latach 1974 i 1979. Pełna, czterotomowa edycja ukazała się w kraju w latach osiemdziesiątych w wydawnictwie Pax, a na początku lat 2000 ponownie wydała ją Fundacja Pogranicze w Sejnach. Edycja Ossolineum to wybór tekstów z tych czterech tomów.

Pojawia się oczywiście pytanie: czy godzi się dokonywać skrótu takiego dzieła? Wydaje się, że rodzaj przyzwolenia dał tu sam autor. W 1956 roku ukazał się na emigracji wybór opowieści z pierwszego tomu (nb, wznowiony dwa lata temu w Wydawnictwie Więź). Dlaczego taka decyzja? Cóż, integralna Połonina to dzieło ogromne, każdy tom to kilkaset stron. Edycja sejneńska liczy ich nieco ponad dwa tysiące.

Zatem decyzję Ossolineum o wydaniu wyboru jak najbardziej pochwalam. Może on znaleźć znacznie więcej czytelników, a tych najbardziej zachwyconych z pewnością nie odstręczy od sięgnięcia po tekst integralny. I w ten sposób, po, daj Boże jak najrychlejszym, zwycięstwie Ukrainy i zakończeniu obecnej wojny, kiedy na Huculszczyznę będzie można bezpiecznie pojechać, dzieło Vincenza pomoże jej zająć znaczące miejsce w, oby, wspólnej, mitycznej pamięci i Polaków, i Ukraińców.

Najbardziej marzy mi się, żeby z Połoniną zapoznał się jakiś zdolny scenarzysta filmowy. Jakiż znakomity materiał do jego pracy stanowiłyby opowieści o Wielitach, o Hołowaczu, który zabił biesa, Złotej Banyi, wojnie kuckiej, watahu doskonałym, syrojidach i Rachmanach….. Ciekawe czy Vincenz znał twórczość Tolkiena? Ja widzę wielkie powinowactwo Połoniny z Władcą Pierścieni.

W drugiej części tych uwag kilka słów o redaktorskiej stronie edycji Ossolineum. Trudno zgłaszać jakieś zasadnicze zastrzeżenia do zakresu dokonanego wyboru. zawsze można by argumentować, że w rzeczach pominiętych znalazło się coś bardziej wartościowego, niż niektóre z tych zachowanych. Moim zdaniem wybór dokonany przez wrocławskie wydawnictwo sie broni, dając zwartą i spójną opowieść.

Mam natomiast trzy uwagi do pracy autora wstępu i opracowania Jana A. Choroszy.

Po pierwsze, zastanawiam się kto w wyobrażeniu redaktora ma być odbiorcą tomu. Z jednej strony oprócz objaśnień specyficznego słownictwa huculskiego, autorstwa samego Vincenza, mamy odredakcyjne przypisy do słów takich, jak bród, druh, wikary, rabin, krostowaty. Zdaję sobie sprawę z różnicy doświadczeń moich czy Jana A. Choroszy i ludzi co najwyżej dwudziestoletnich, więc może to z myślą o nich te przypisy. Tylko, że oni z kolei będą znużeni niekiedy bardzo drobiazgowymi przypisami dotyczącymi większych zmian w redakcji tekstu w porównaniu do poprzednich wydań, dokonanymi w oparciu o pozostające w dyspozycji Ossolineum archiwum Vincenza. To już są rzeczy zdecydowanie dla specjalistów.

Druga uwaga jest poważniejsza. Chodzi o odmianę męskich imion i nazwisk. Dotyczy to rozdziału zatytułowanego Opowieść o żydowskim kamieniu (Szibche-ha-Jekely), pochodzącego z Barwinkowego wianka. To opowiadanie w krótszej wersji było drukowane już w 1934 roku w, o czym w edycji Ossolineum nie ma wzmianki, wydawanym we Lwowie, syjonistycznym, polskojęzycznym dzienniku Chwila.

Zapisany łacińskimi literami hebrajski podtytuł po polsku znaczy Ku chwale Jekelya. Chodzi tu o żydowskiego mężczyznę, który jest bohaterem opowieści. Vincenz pisze to miano bardzo niekonsekwentnie. Na ogół go nie deklinuje: “wkrótce po ożenku Jekely umarł ojciec”, „Aboda prowadziła Jekely”, podczas gdy dosłownie chwilę wcześniej pisze o „osiedleniu się na wsi rodziny Jekelego”, a nieco dalej o starcu, który „zbliżył się ku Jekelemu”. Choroszy w przypisach bodaj dwukrotnie potrzebuje użyć dopełniacza i pisze „Jekelego”.

Moim zdaniem wszystko to są błędy. Rzecz dzieje się w Karpatach Wschodnich, na pograniczu z Węgrami. Czytamy nawet w pewnym miejscu, że „stary Wasyluk zaś brał go ze sobą daleko na połoniny, albo na węgierski bok”. Zatem miano „Jekely” należałoby odmieniać tak jak identyczne nazwisko węgierskie. W tym jezyku ly to dwuznak wymawiany jak j. Zgodnie ze wskazaniami co do odmiany nazwisk węgierskich podanych w internetowym Słowniku Języka Polskiego PWN ten typ nazwisk (także z końcówkami -ny i -gy) odmienia się jak rzeczowniki dobrodziej, kamień, łabędź. A zatem „Jekely, Jekelya, Jekelyowi, Jekelya, Jekelyem, Jekelyu”.

Czuję się trochę nieswojo korygując Vincenza, ale powyższe to nie jedyne miejsce, gdzie autor Połoniny nie zachowuje konsekwencji. W zamykającym tom opowiadaniu Rachmańska kraina Vincenz parokrotnie twierdzi, że rachmańska Wielkanoc ma miejsce pięć i pół tygodnia po Wielkanoc właściwej, czyli tej obchodzonej przez Hucułów, grekokatolików, według kalendarza i paschalionu juliańskiego. Kiedy jednak opowieść odnosi się do konkretnego roku, 1864, dowiadujemy się, że wypadła ona według kalendarza gregoriańskiego 27 maja. W tamtym roku juliańska Wielkanoc wypadał 19 kwietnia, a to odpowiadało gregoriańskiemu 1 maja. Mamy zatem niespełna cztery tygodnie różnicy. jest tu jednak inna niezgodność. 27 maja 1864 roku to był piątek, tymczasem z innych wskazówek należałoby wnosić, ze rachmańskie święto wypadało w środę. Choroszy podaje w przypisie, że w czwartą środę  po Wielkanocy, a zatem po trzech i pół tygodniach.

Daty świąt kościelnych to trzecia uwaga, jaką mam do redakcji Ossolineum. We wprowadzeniu podana zostaje informacja, że będą one podawane wg kalendarza juliańskiego. W przypisach do tekstu głównego z niemal stuprocentową konsekwencją są jednak podawane wg kalendarza gregoriańskiego, wskazując dni, kiedy wypadają one w XX i XXI stuleciu, a zatem w okresie, kiedy różnica pomiędzy oboma kalendarzami wynosi 13 dni. Zatem według jednego z przypisów św. Jurija (Jerzego) wypada  6 maja i w to święto odbywały się chrzciny Hafijki, córki Foki Szumejowego, jednego z protagonistów Połoniny. Z innego przypisu dowiadujemy się dodatkowo, że miało to miejsce w roku 1866. Czyli w XIX wieku, a wtedy różnica wynosiła 12 dni, zatem juliański dzień św. Jerzego wypadał na gregoriański 5 maja. Bo Wschód wspomina świętego smokobójcę 23 kwietnia, tak jak Zachód, tyle że obie strony wg swojego kalendarza.

Wspomniałem, że ten nieprecyzyjny sposób podawania dat nie jest stosowany zawsze. Znalazłem dwa przypadki kiedy jest inaczej. Tu omówię jeden. Wspomnienie o chramie (odpuście) na „czesną Ryzę”, jest opatrzone przypisem Vincenza, że chodzi tu o „święto Matki Boskiej, 2 lipca”. Choroszy uzupełnia przypis wyjaśnieniem: „święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (przez św. Elżbietę)”. Pomijam zamianę ról nawiedzającej i nawiedzanej. Rzeczywiście, 2 lipca obchodzono święta maryjne na Wschodzie i na Zachodzie, ale upamiętniono w nich inne zdarzenia. Zachód od późnego średniowiecza do ostatnich, posoborowych reform liturgicznych świętował tego dnia Nawiedzenie. Wschód 2 lipca (juliańskiego) świętuje wydarzenia związane z oblężeniem Konstantynopola przez Rusinów w roku 860. Szata (riasa to suknia) Maryi, przechowywana w kościele na Blachernach od V wieku, została stamtąd zabrana ze względów bezpieczeństwa. Po zniesieniu oblężenia, tego dnia relikwię ponownie złożono w świątyni.

Piotr Chrzanowski 

Tekst ukazał się pierwotnie na łamach miesięcznika "Twórczość", listopad 2024.

 

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 


Piotr Chrzanowski

(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.