Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Kiedy prorocy zapowiadali, że Bóg zamieszka wśród ludzi, najpewniej nikt się nie spodziewał, że będzie to spotkanie tak bliskie. Weszło ono przecież nie tylko w czas doczesnego życia, w język i tradycję konkretnej społeczności, w jej wrażliwość i kulturowy sposób wyrazu, ale także w ciało, zmysły, fizjologię. Bóg, przyjmując oblicze człowieka, spotkał się z ludźmi nie tyle twarzą w twarz, co jako uczestnik wspólnego losu, wędrujący po tej samej drodze, pod tym samym słońcem; czujący to samo, rozciągnięty między narodzinami i śmiercią, będący tym samym, co my.
Któż uwierzy temu, cośmy słyszeli (Iz 53,1), wołał Izajasz, a jego pełne zdumienia pytanie rozbrzmiewa na nowo dziś, w epoce, która coraz mniej rozumie obecność Boga realnie ucieleśnionego pośród ludzi; dotykanego, widzianego i słyszanego, tak jak my wszyscy, w historycznym „tu” i „teraz”. Tymczasem dobra nowina przestawia jeszcze jeden kamień graniczny, aby odsłonić kolejne przestrzenie bliskości Boga z nami. Czytamy, że Jezus, spotykając na swojej drodze głuchoniemego, włożył palce w jego uszy i dotknął śliną jego języka (Mk 7,33). Dokonało się więc poruszenie człowieka na wszystkich poziomach jego jestestwa, nie tylko na wyżynach, w duchu, ale także w materii, aż po wydzieliny ciała. Ewangelia nie jest, jak widać, sterylna, a Jezus nie jest ideą. To żywa obecność, mięso, skóra, pot i zmęczenie.
Wydaje się, że współczesny człowiek coraz bardziej oddala się od tak rozumianej konkretności tajemnicy wiary. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że żyjemy w epoce odcieleśniania. W konsekwencji częstym paradygmatem dzisiejszej duchowości jest uznanie Boga za energię, coś, co nadaje bieg życia wszystkiemu, lecz nie jest osobą, wymykając się tego rodzaju kategoryzacjom. Bywa, że jest też kimś, kto istniejąc odwiecznie, nie udziela się w czasie, nie przychodzi do ciała i określonego momentu w historii, lecz raczej wyraża się przez opowieść mityczną lub apofatyczną poezję negacji. Patrząc z tej perspektywy, spokojna stajenka betlejemska, tradycyjnie skojarzona z rodzinną atmosferą, staje się na powrót metafizycznym skandalem, podobnie jak była nim u zarania chrześcijaństwa. Bóg Wcielony, a więc Absolut, który przyjął naturę człowieka i jako człowiek dał się widzieć, słyszeć i dotykać – to wyzwanie dla współczesnej duchowości.
Jest jednak jeszcze jedna trudność, wynikająca tym razem z wrażliwości etycznej współczesnego człowieka. Niezrozumienie i sprzeciw budzi ekonomia Boża, która dokonała zbawienia nie inaczej, jak poprzez ofiarę Jezusa Chrystusa. Mówiąc ściślej, wiele przejawów dzisiejszej kultury uświadamia nam, współczesnym, że sam ten moment całkowitego oddania się Boga, dotychczas odczytywany w kluczu miłości aż po najdalsze granice życia, staje się gorszący za sprawą mnożenia cierpienia, którego mamy w świecie nadmiar. Zamiast ostatecznego unieważnienia ciężaru istnienia, ciału Zbawiciela zadawane są rany, i to w nich zdaniem proroka możemy odnaleźć zdrowie (zob. Iz 53,5). Jeszcze jedna śmierć, jeszcze jedna ofiara.
W swoim własnym ciele poniósł nasze grzechy na drzewo krzyża (1 P 2,24), mówi podstawowy kerygmat wiary chrześcijańskiej. Przez lata zastanawiało mnie jednak, jak na poziomie głębokiej świadomości tekstu pogodzić te dwie perspektywy, a mianowicie ciało i grzech. Pytałem samego siebie, czy można tak realnie, poprzez soma, a więc całą ludzką fizycznością, dźwigać coś tak duchowego i wewnętrznego, jak grzech. Zbawienie duszy, jak mówi współczesna kultura, coraz częściej zgorszona okrucieństwem krzyża, mogłoby się przecież odbyć poprzez akt wewnętrzny. Mogłoby tego dokonać samo słowo Boga, wypowiedziane nad człowiekiem, tak jak wtedy, gdy powstawał świat. Duchowe odkupienie za duchowy grzech. Po co zatem angażować w to rzeczywistą biologiczną tkankę istnienia w świecie. Czy naprawdę Jezus musiał ponieść ciężar świata w swoim własnym ciele? Czy zbawienie musiało być tak namacalne?
To pytanie kierowało mnie z powrotem do uzdrowienia głuchoniemego. Z czasem zrozumiałem, że Jezus leczył niektórych samym tylko słowem albo westchnieniem w kierunku nieba, innych natomiast za pomocą dotknięcia chorego miejsca, przyłożenia rąk do oczu, pociągnięcia za ramiona, ujęcia za rękę, a nawet splunięcia na ziemię, aby uczynić z niej maść dla chorującego. W tym przypadku wykonywany był znaczący gest. Bóg spotykał się wówczas z ciałem jako cielesny i poprzez ciało.
W gruncie rzeczy Jezus nadal spotyka się z wierzącymi na tym poziomie ich bytowania. Mam tu na myśli Eucharystię oraz sakrament namaszczenia chorych, do którego używa się oleju. Namaszczenie wiernego staje się w tym przypadku przestrzenią namacalnego wejścia Chrystusa w tkankę ludzkiego losu w jego konkretnym bytowaniu. Bóg oczywiście porusza człowieka w wyniku osobistej modlitwy, jednak istnieje w Kościele uprzywilejowana przestrzeń spotkania na gruncie widzialnych, fizycznych znaków łaski.
A więc Jezus wziąwszy go na bok od tłumu, włożył palce w jego uszy i dotknął śliną jego języka (Mk 7,33). Niewiele później, gdy spotkał człowieka ślepego, pomazał oczy jego śliną i położył mu ręce na oczy (Mk 8,23-25). W tych przypadkach uzdrawianie zostało nazwane czasownikiem apokathistemi, które dosłownie oznacza odnawianie lub przywracanie do właściwego porządku. W innych przypadkach ewangeliści używają terminu sozo, które tłumaczy się zarówno jako leczenie, ratowanie, jak i zbawianie. Szerokie zastosowanie tego słowa skłania do ponownej refleksji nad głębokimi zależnościami między uzdrowieniem ciała w doczesności a wiecznym ocaleniem duszy.
Bóg, który jednoczy się z człowiekiem aż po jego fizjologię, to także Bóg, który stał się człowiekiem aż po najdalsze krańce jego życia znane jako „doświadczenia graniczne”. Sytuacja ta spotyka się dziś, oczywiście, z coraz mniejszym zrozumieniem w epoce, która utraciła centrum w postaci pojęć takich jak istota, człowieczeństwo, egzystencja czy nadprzyrodzone. Wydarzenie to przestało być ciałem. W mentalności naszej epoki przestało wzdychać i jęczeć w bólach rodzenia (por. Rz 8,22). Zbawienie weszło zatem do słownika jednej z wielu gier językowych, a zatem utraciło realność wołania oraz spełnienia. Stąd, jak sądzę, etyczny sprzeciw wobec krzyża, w którym nie dostrzega się już głębi egzystencjalnej.
Samo pojęcie przestaje nieść już dzisiaj jakąś treść, i dlatego spotyka się z obojętnością. Nie bardzo wiadomo, od czego człowiek miałby zostać uratowany, skoro o życiu nie mówi się już w kategoriach celowości. Poszukiwanie prawdy o sobie samym i świecie zostało również zastąpione zaangażowaniem w odczytywanie kulturowych i popkulturowych konwencji. Zorientować się w nich – to wszystko. Ludzka egzystencja przestaje być wówczas miejscem realnego dramatu; w świecie nie rozgrywa się już nic, co można byłoby uznać za warte życia i śmierci. Bóg przychodzi zatem umownie. Nie do ciała, lecz do schematu narracyjnego.
Nie zdrowi, lecz chorzy potrzebują lekarza (Mk 2,17). Nie ma już potrzeby, ponieważ nie ma chorych, co oczywiście nie oznacza, że człowiek przestał nosić w sobie potrzeby egzystencjalne. Są one jednak skutecznie neutralizowane przez życie w świecie zmieniających się konwencji, dostępne dla świadomej refleksji być może dopiero wtedy, gdy, w ślad za Nabuchodonozorem, „odebrane zostanie królestwo”, a człowiek „będzie wypędzony spośród ludzi” (zob. Dn 4,28-29) uczestniczących w jednym karnawale.
* * *
Jezus zbawia człowieka nie sponad i nie z zewnątrz, ale „od wewnątrz” jego sytuacji egzystencjalnej. Przemiana wszystkiego dokonała się w samym środku doświadczenia, nie tylko radosnego, lecz również bolesnego. Mówi się, raczej słusznie, że cierpienie jest doświadczeniem doskonale samotnym. Każdy przeżywa je sam, każdy swoje, nie mogąc przekazać go drugiemu człowiekowi, nawet wtedy, gdy na zewnątrz nie jest wcale opuszczony przez ludzi. Ból koncentruje na samotnym ja. Ratunek, który przychodzi przez Jezusa od Boga, jest natomiast całkowite, co oznacza, że, dotykając wolności i życia w pełni (zob. J 10,10), wnika także w najsamotniejszą sferę cierpienia i śmierci.
Światło świeci w ciemności, a nie poza nią,lecz wiemy – ciemność go nie ogarnęła (J 1,5). W tym sensie ofiara Jezusa oznacza Jego obecność we wszystkim. Rodząc się jako człowiek, przyjął ludzki los aż do najdalszych granic, a więc także sytuacji granicznych cierpienia i śmierci. Człowiek jest istotą, w której dusza i ciało, wewnętrzne i zewnętrzne stanowią jedność. Z „wewnątrz” tego złączenia zajaśniało światło. To dlatego, że Jezus w swoim własnym ciele poniósł nasze grzechy (1 P 2,24). Duchowe nosił w cielesnej ofierze.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.