Można sobie wyobrazić rozpaczliwą sytuację Bartymeusza: ponieważ nie widział, całymi dniami mógł przysłuchiwać się tylko miejskiemu gwarowi, czując gorący piach w ustach i we włosach, zimnymi nocami wtulając się w szorstki płaszcz, a od czasu do czasu zadowalając się jedynie brzęknięciem pieniążka, który wrzucał mu ktoś, kto ulitował się nad losem ślepca. Ludzie nie nadali mu nawet imienia, ponieważ Bartymeusz oznacza dosłownie „syna Tymeusza”. Nie był to zatem nikt ważny, na pewno nikt szczególny czy choćby chciany; dlaczegóżby miał się nad nim litować sam Mesjasz, choćby nawet przyszedł? Ponieważ jednak z racji swojego kalectwa Bartymeusz nieustannie wytężał słuch, jedyny obok dotyku zmysł, jaki mu pozostał w kontakcie ze światem, zapewne docierały do niego uliczne rozmowy o człowieku imieniem Jezus, dla którego niechciani znaczą tyle samo, co otoczeni miłością. Z czasem zaczął myśleć o Nim jako o Kimś z dawna oczekiwanym, wiara bowiem rodzi się z tego, co się słyszy (Rz 10,17). Kiedy więc nadszedł moment, w którym Bartymeusz usłyszał nieopodal kroki Chrystusa, powziął desperacką decyzję zawołania do Niego ze wszystkich swoich sił.
Wielu nastawało na niego, żeby umilkł, lecz on jeszcze głośniej wołał (Mk 10,48). Ludzie zgromadzeni wokół Pana Jezusa – a było ich, jak mówi Ewangelia, wielu – usiłowali uciszyć ślepego syna Tymeusza, zapewne uznając jego zachowanie za zbyt natarczywe i aroganckie wobec autorytetu Syna Bożego. Nie trzeba widzieć w tej sytuacji złej woli tłumu wędrującego za Panem Jezusem. Motywacje były zapewne najrozmaitsze, zupełnie jak w Kościele, a wśród nich – czemuż by nie – dobroduszna troska o to, aby napotkani ludzie zachowali należyty szacunek do Bożego posłańca. Tymczasem ślepiec nie tylko nie umilkł, ale jeszcze głośniej wołał (Mk 10,48). Św. Jan Chryzostom pisał, że „u ludzi, gdy będziesz tak czynić, będziesz uchodzić za natrętnego i uprzykrzonego”, ale u Boga – wręcz przeciwnie. Jego „bardziej pobudzisz do gniewu, gdy tego nie będziesz czynić”[1]. On oczekuje natręctwa, które jest wyrazem zaufania. A więc odpowiednio rozumiana natarczywość skraca dystans między Bogiem i człowiekiem, wprowadza w tę relację twórcze napięcie, pozwala przełamać lęk i podejść bliżej takim, jakim się jest, z tym wszystkim, co się w sobie naprawdę ma, bez nabożnych ubarwień.
Odwaga Bartymeusza została zauważona przez Pana Jezusa; wyraźnie od tego momentu biblijny opis koncentruje się na spotkaniu „ja” i „ty”, natomiast wielu znika gdzieś w tle. Z tego powodu uczniowie zamieniają swoje postępowanie wobec ślepca, mówiąc tym razem: Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię (Mk 10,49). W tym poleceniu można odczytać ogólną wskazówkę co do tego, jakie usposobienie powinni pielęgnować w sobie chrześcijanie, zwłaszcza wówczas, gdy są świadomi Bożego wezwania. Płynie stąd jednocześnie inspiracja do praktykowania modlitwy różańcowej jako medytacji, czyli koncentracji wyłącznie na tym, co buduje nadzieję. Wspomniana „dobra myśl” okazuje się tym sposobem całościową postawą, której oczekuje Bóg każdego dnia. Pan jest blisko, dlatego o nic się już zbytnio nie troskajcie (Flp 4,5-6). To ten sam Bóg, który woła, a w związku z tym daje siłę, aby człowiek mógł wstać, nawet kiedy w duchowym sensie doświadcza tkwienia przy drodze, w politowaniu nad własną ślepotą. Stąd apostolskie napomnienia: przepasawszy biodra waszego umysłu (1 P 1,13), wszelki umysł poddajemy w posłuszeństwo Chrystusowi (2 Kor 10,5). Chodzi o zmianę widzenia rozmaitych spraw, tak aby pomimo przyzwyczajeń i emocji zacząć wytrwale „myśleć ufnością”, w oparciu o Dobrą Nowinę. To, co Kościół nazwał „posłuszeństwem wiary”[2], uzyskuje w ten sposób praktyczny wymiar uczenia się, aby słuchać raczej Słowa, aniżeli własnych nieprzepasanych i niepoddanych wyobrażeń. Innymi słowy: skupienie medytacji ma na celu podtrzymywanie „dobrej myśli”.
Warto zatrzymać się w tym miejscu, aby odnieść dotychczasowe refleksje do natury modlitwy różańcowej. Ona z samej swej istoty jest bowiem ukierunkowana na czynność zwaną ruminatione, czyli „ruminacją”. Łaciński termin ruminatio oznacza dosłownie „powolne przeżuwanie pokarmu”, a na tym obrazie zbudowano następnie proste skojarzenie z postawą skupienia na jednej myśli czy słowie. Medytacja uczy oczywiście koncentracji na tym, co dobre i dające życie. Pan Jezus mówił o tym w taki oto sposób: jeśli twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle (Łk 11,34). Albo wcześniej: Światłem ciała jest twoje oko (Łk 11,34), czyli: „to, na czym skupiasz swoją uwagę, sprawi, że albo znajdziesz życie, albo popadniesz w niewolę”. Kierunek patrzenia okazuje się istotny tyleż dla właściwej postawy duchowej, co dla stanu wnętrza. Ciekawy to kontekst dla obrazu człowieka, którego oczy dosłownie pozbawione były zmysłu wzroku, nie przyjmując światła i tkwiąc w ciemności ślepoty. Istotą różańca, wraz z jego charakterystyczną rytmiką i powtarzalnością, nie jest wcale jakaś „gadatliwość”, ani pusta, pozbawiona treści rytualność (czyli tzw. „odklepywanie” modlitw), ale właśnie stopniowa koncentracja na tym, co w kategoriach nauki Jezusa jest zdrowe i co utrzymuje całe ciało w świetle.
Ewangelista powiada, że Bartymeusz czym prędzej zrzucił z siebie płaszcz (Mk 10,50). Ten postrzępiony kawałek materiału określał go jako osobę chorą, słabą i nieszczęśliwą. Pozwalał mu ogrzać się w nocy i uprawniał do zajmowania miejsca przy ulicy, aby prosić o zmiłowanie. Ufność Bartymeusza musiała być silniejsza od tego, co namacalne, skoro zrzucił z siebie płaszcz ślepoty, zanim jeszcze doświadczył rzeczywistego uzdrowienia. Zarysowuje się tutaj wiele mówiący paradoks: oto człowiek niewidomy, a więc pozbawiony zmysłu wzroku, dzięki wierze jak gdyby „zobaczył niewidzialne” (por. Hbr 11,27), aby za sprawą tej wiary rzeczywiście przejrzeć na oczy. Ważne jest także to, iż syn Tymeusza wprowadził wiarę w czyn, dlatego zerwał się i przyszedł do Jezusa (Mk 10,50), chociaż – to też należy zauważyć – wcale jeszcze nie usłyszał: „uzdrowię cię”, lecz jedynie: wstań, woła cię (Mk 10,49). Pytanie o możliwość wyleczenia ślepoty pojawił się później, kiedy Pan Jezus zwrócił się do Bartymeusza: Co chcesz, abym ci uczynił (Mk 10,51); „chcesz, abym obdarzył cię wolnością czy jedynie zaspokoił doraźne potrzeby”? Gest zrzucenia płaszcza oznaczałby zatem nie tylko zerwanie z dostrzeganiem w sobie kogoś „nieszczęśliwego”, a przyjęcie tożsamości „ocalonego”, ale także ufność w dobroć Pana Jezusa, który zawsze woła po to, aby ogarnąć ludzkie życie wyzwalającym sensem. Każde spotkanie z Nim powinno wiązać się ze zdecydowaniem oczekiwaniem owoców.
Tak więc zdaniem św. Jana Chryzostoma, Bóg „nakazał prosić nie pobieżnie”, jakby z nieśmiałością wobec Jego woli, „ale natarczywie i usilnie”[3]. Dowodzić tego mają przypowieści, jak chociażby ta o wdowie aż do skutku uprzykrzającej się niesprawiedliwemu sędziemu (zob. Łk 18,1-8), albo opowieść o człowieku, który odwiedził swojego przyjaciela w środku nocy (zob. Łk 11,5-13), prosząc o chleby, a przy tym nie zważając na to, jak kłopotliwe i nie na miejscu może być jego nagłe najście o tak późnej porze. We wszystkich tych historiach zalecana jest natarczywość wiary, jak gdyby od niej zależało wejście w relację większego zaufania. Dobitnym tego przykładem była postawa Maryi na weselu w Kanie Galilejskiej. Jak wiadomo, doszło tam do wyczerpania się zapasów wina, owego starożytnego symbolu błogosławieństwa. Dopiero ingerencja Chrystusa mogła przywrócić należyty porządek, a więc uchronić parę młodą przed zawstydzeniem, zaś w głębszym sensie – zamienić pewien brak, czy nawet ludzkie zaniedbanie w obfitość Królestwa radości. Przeszkodą był jednak niestosowny do tego czas. Tożsamość Pana Jezusa jako prawdziwego Oblubieńca, tego, który na ludzkich zaślubinach z miłości do człowieka przemienia wodę w wino, aby spełnić słowa Pieśni nad pieśniami: miłość twa przedniejsza od wina (Pnp 1,2), miała zostać jak na razie ukryta przed ludźmi.
Jeżeli zatem Paweł Apostoł, będąc już świadomy głębi przychylności Boga, polecał, aby nastawać w porę i nie w porę (2 Tm 4,2), to Maryja poprosiła swojego Syna o cud zdecydowanie nie w porę. Pan Jezus odpowiada Jej przecież: Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja (J 2,4). Ona wobec tej odpowiedzi dała kolejny wyraz zaufania, można powiedzieć, że „zaufania w ciemno”, mimo wszystko polecając gościom weselnym: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie (J 2,5). Ostatecznie cud został spełniony, nawet jeśli zupełnie nie w porę. Koncentracja na dialogu Maryi i Pana Jezusa, na napięciu pomiędzy Jej prośbą a Jego wolą, nie pozostaje jednak bez związku z teologią różańca. Powtarzalność modlitewnej formuły, będąca w istocie natarczywym „ufam”, pozwala na wiarę odważną, a zarazem pozbawioną obaw o „narzucanie” Bogu swoich pragnień. Jego wola jest oczywiście nadrzędna wobec ludzkiej woli, ale nie na zasadzie odgórnego fatum czy milczącego przeznaczenia, lecz przepełnionej miłością relacji, w której Bóg zawsze chce tego, co dobre. Stąd towarzystwo Maryi w pobożności katolickiej jest tak istotne. Ona znała swojego Syna najlepiej ze wszystkich, zawierzyła Mu sprawę weselników mimo Jego pozornej odmowy, a teraz kieruje wiernych w modlitwie tak, aby trwali w „natarczywej” ufności wobec Boga nawet wówczas, gdy Jego wola nie została jasno odczytana. Maryjność zawsze harmonizuje to, co wynika z ludzkiego pragnienia z tym, co należy do woli Bożej.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
[1] Jan Chryzostom, Homilie na Ewangelie według św. Mateusza. Część pierwsza: homilia 1 – 40, tłum. J. Krystyniacki, Kraków 2000, s. 289.
[2] Zob. Sobór Watykański II, Konstytucja dogmatyczna o Objawieniu Bożym Dei verbum, nr 5; Jan Paweł II, Fides et ratio, nr 13.
[3] Jan Chryzostom, Homilie na Ewangelie według św. Mateusza, jw., s. 288. Przekonująco pisze o tym również autor z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku, o. Jean-Baptiste Saint-Jure: „Przyznam, że im dłużej Bóg każe mi oczekiwać na łaskę, o którą proszę, tym bardziej wzrasta we mnie nadzieja jej otrzymania; tylko wówczas, gdy przestaję się modlić, dopuszczam do siebie myśl, że moja modlitwa mogła zostać odrzucona. Gdy jednak po roku błagań dostrzegam, że proszę o coś równie gorliwie jak na początku, nie wątpię już, że na pewno pragnienia moje zostaną spełnione; zamiast więc tracić odwagę wraz z upływem czasu, coraz bardziej się raduję, gdyż nabieram przekonania, że tym pełniej zostanę wysłuchany, im dłużej zanosiłem swe modły” (Jean-Baptiste Saint-Jure, Zaufanie Bożej Opatrzności. Źródło pokoju i szczęścia, tłum. L. Danilecka, Warszawa 2009, s. 156).
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.