Płótnem białym, piórami słano mu łoże,
Zasypiał wśród wzorów o złotym kolorze.
Och, jak szczęśliwym człowiekiem był!
Potem ruszył na wojnę za kraj przelać krew,
Za chwałę i honor; wśród ludzi niósł się śpiew:
Och, jak szczęśliwym człowiekiem był![1]
Emerson, Lake & Palmer, Lucky Man
Mówi się, że poezji Henry’ego Wadswortha Longfellowa brakuje ognia i porywu uczuć. Jest tylko lekki, uspokajający powiew „dobrej myśli”. Nie słychać krzyku rozpaczy ani żywiołowych hymnów ku czci życia. Zamiast tego można odpocząć przy szumie potoku, albo w ogrodowej altanie. Wszystko jest w tej liryce letnie: ani zimne, ani gorące. Nic nie jest przesadnie bolesne, ani też wywołujące gwałtowną radość, lecz raczej kojące i miłe w tym sensie, jak miły może okazać się cień drzewa w upalny dzień. A jednak szybko uznano Longfellowa za jedną z trzech, obok George’a Washingtona i Abrahama Lincolna, ikon kultury amerykańskiej[2]. Za życia widziano w nim nowego Homera czy Dantego. Później stwierdzono, że jego książki są „pleasantly mediocre”, czyli „przyjemne w swojej przeciętności”, a swoją sławę zawdzięczają jedynie ówczesnemu zapotrzebowaniu Amerykanów. Ktoś musiał przecież stworzyć literackie podwaliny dla tożsamości mieszkańców jeszcze nie całkiem oswojonego kontynentu. Nikt inny nie nadawał się do roli „amerykańskiego klasyka” tak, jak Longfellow. Był kimś podobnym do Alfreda Tennysona albo Adama Asnyka, a mianowicie – był „bardem pokolenia”, który podzielił literaturę na okres „przed nim” i okres „po nim”. Krótko po śmierci postawiono mu pomnik, nie sięgając już tak chętnie po jego książki. Lecz może wiersze tego „bramina z Bostonu” pod zgrabnymi opisami skrywają coś żywego i bolesnego; coś Hiobowego, jakąś jeremiadę, tyle tylko, że przezwyciężoną…
To prawda, że liryka Longfellowa była bardzo „akademicka”, a przez to zachowawcza (co zresztą, mimo ogromnego uznania ze strony tłumu, ściągnęło na autora gwałtowną krytykę Edgara Allana Poego czy Walta Whitmana). Rytmika oraz rymy zostały precyzyjnie doszlifowane i odpowiednio wyważone, obrazy – pozostały statyczne i jakby wyjęte z miłej dla oka fotografii, a treść podporządkowano budującemu morałowi. To coś, czym można było się wzbogacić po skończonej pracy w polu i ogrodzie, lub nad czym można było się zadumać wieczorem, przy cicho trzaskającym ognisku. Wiele mówił już sam tytuł najlepszego bodaj zbioru poezji Longfellowa, The Seaside and the Fireside, czyli „Nad morzem i przy kominku”. A jednak cała ta twórczość, odpowiednio interpretowana, mogłaby zilustrować opinię Antoniego Langego, wedle której najgłębszym uzasadnieniem istnienia poezji jest walka ludzkiego ducha z cierpieniem[3]. Również samą biografię Longfellowa można by napisać korzystając z dwóch różnych konwencji. Pierwsza – to dzieje życia rozkochanego w książkach profesora, poety uznanego za życia, uwieńczonego laurem i cieszącego się mianem „króla poezji amerykańskiej”[4]. Druga – to opowieść o zmaganiu człowieka (tyleż słabego, co silnego; odważnego, choć pełnego lęków) z niedolami doczesności. Z jednej strony widzimy wygody i „bezpieczne mieszkanie” (por. Ps 4,9) w najpiękniejszym, najzieleńszym miejscu Massachusetts, a z drugiej – bolesne przeciwności, które przyszło znosić pomimo dostatku.
Początek dorosłego życia i kariery pisarskiej Longfellowa był nadzwyczaj obiecujący. Entuzjastyczne opinie krytyków, stale rosnący rozgłos, udane małżeństwo… Do tego zainteresowanie ze strony Uniwersytetu w Harvardzie, propozycja całorocznych podróży po Europie w celu zapoznania się z literackim dziedzictwem Starego Kontynentu. Było to chyba wszystko, czego mógł chcieć młody człowiek marzący o byciu „poetą spełnionym”. A jednak podczas pobytu w tchnącym intelektualnym życiem Rotterdamie żona Henry’ego, Mary, zmarła wskutek przedwczesnego połogu. Także w tym w ziemskim raju, pośród owocujących drzew i zielonych traw, znalazł się zimny, milczący grób, a na nim napis: Et in Arcadia ego, co znaczy: „ja, śmierć, jestem nawet w Arkadii”. Pobyt w Europie, początkowo pełen młodzieńczego entuzjazmu, zamienił się szybko w żałobną pielgrzymkę. Wspomnienie tej niespodziewanej śmierci powracało później w całej twórczości Longfellowa. Pojawia się ono chociażby w słynnym eposie Pieśń o Hajawacie. Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że Indianin Hajawata ugościł dwóch przybyszów: nakarmił ich, odział, ogrzał, a wreszcie dał im nocleg. W podzięce za okazanie im serca obiecali błogosławieństwo. Wkrótce wyszło jednak na jaw, że obaj przybysze są aniołami śmierci, a przyszli po to, aby zabrać ze sobą ukochaną żonę Hajawaty. Ich wygląd nie był straszny. Mieli łagodne rysy twarzy i pełne współczucia oczy. Nie byli źli, ani okrutni. Po prostu wiedzieli, że czas się wypełnił; że Stwórca wzywa żonę Hiawathy z powrotem do siebie. „All is of God”, pisał poeta. „Wszystko z Boga”[5], i śmierć, i życie, i powitania, i pożegnania.
Żałoba nie mogła jednak trwać zawsze. Z czasem Longfellow objął katedrę na Harvardzie, a jego pozycja jako twórcy stale rosła, aby wreszcie zdobyć mu miano największego pisarza, jaki stąpał po amerykańskiej ziemi. Zza chmur wyszło słońce. Trawy znów objawiły swoją zieleń, zaś horyzont poszerzył się o perspektywę nowej nadziei. W życiu poety pojawiła się kolejna kobieta, Fanny Appleton, będąca wkrótce jego żoną. Pusty dom zaczął wypełniać się życiem, śmiechem dzieci oraz rodzinnym ciepłem. Rany zdawały się goić, pokój serca powracał. Od czasu do czasu nieznacznie zakłócały go jedynie spory z Waltem Whitmanem, który – będąc niedocenianym, spychanym na margines geniuszem – zarzucał Longfellowowi zbyt łatwo zdobyte uznanie, brak oryginalności i niezależności twórczej. W odpowiedzi usłyszał, że jego Źdźbła trawy to tylko „nieskładna pisanina”, zbiór ekshibicjonistycznych wyznań, którym brakuje solidnego warsztatu. Longfellow był dla Whitmana średniej klasy imitatorem poezji europejskiej, a Whitman dla Longfellowa – gorszycielem mającym za nic dobry smak i obyczaj. W pewnym momencie konflikt urósł do takich rozmiarów, że Whitman podejrzewał swojego adwersarza o plagiatowanie klasyków, natomiast Longfellow uniemożliwił „pompatycznemu krzykaczowi” wejście do prestiżowego towarzystwa poetów znanego jako Saturday Club. Pomijając jednak te wieloletnie spory, życie „bostońskiego barda” należałoby określić jako wygodne i ułożone.
Szczęście rodzinne – to spełnienie biblijnej obietnicy, która mówi, że dobrze ci będzie; małżonka twoja jak płodny szczep winny we wnętrzu twojego domu, synowie twoi jak sadzonki oliwki dokoła twojego stołu (Ps 128,2-3) – trwało do czasu kolejnej życiowej tragedii. Pewnego czerwcowego dnia żona poety, porządkując i lakując przy pomocy wosku i świecy dziecięce pamiątki, nieopatrznie zaprószyła na ziemię ogień. Ten szybko zajął jej letnią sukienkę. Fanny stanęła w płomieniach. Słysząc jej krzyk, poeta rzucił się na ratunek, próbując kocem zagasić płomienie, lecz ostatecznie nie zdołał ocalić żony. Fanny ponoć bardzo cierpiała, aby umrzeć następnego dnia. Również poeta doznał bolesnych i trwałych poparzeń dłoni i twarzy, z powodu których nie mógł nawet zjawić się na pogrzebie żony. Spokojny bostoński dom znów musiał ugościć dwóch aniołów, których mowa była taka sama, jak przed laty: prosta, choć tak trudna do pojęcia. „All is of God” – mówili. „Wszystko z Boga”. Mniej więcej w tym czasie syn Henry’ego wyruszył również na wojnę secesyjną. Pogrążony w rozpaczy poeta oddalił się wówczas od świata, pozostał posępny, zamknięty w pustym gabinecie, aby oddać się modlitwie oraz lekturze wielkich dzieł, przede wszystkim Boskiej komedii Dantego. Towarzyszyły mu wówczas książki, w których widział świadectwa spisanego cierpienia i tęsknoty za utraconym rajem.
Minęło sporo czasu, zanim Longfellow powrócił do życia. Wtedy to na nowo podpisał się pod wierszem Wiejski kowal, który ułożył ze wspomnienia po pierwszej żonie, Mary:
Pod rozłożystym stoi kasztanem
Kuźnia wśród wiejskiej ustroni;
Silny, barczysty kowal w niej panem
O grubej, żylastej dłoni,
A jego ramion mięśnie stalowe
Potrafią złamać podkowę.
Włos kędzierzawy, czarny i długi,
Twarz jego jak dębu kora;
Po czole potu spływają strugi
Od rana aż do wieczora:
Lecz patrzy dumnie z swojego domu,
Gdyż nic nie winien nikomu.Przez cały tydzień z pod jego strzechy
Słychać gwar dziennej roboty,
Słychać sapiące powietrzem miechy
I spadające w takt młoty,
Które tak dźwięczą czysto i śmiele
Jak dzwony w bliskim kościele.
Powracająca dziatwa ze szkoły
Przez drzwi zagląda z rozkoszą...
Bawi ją widok ognia wesoły
I miechów, co się podnoszą,
I pryskających na wszystkie strony
Iskier ze sztaby czerwonéj.
W niedzielę za to, w skupieniu ducha
Czeladce on towarzyszy,
Świątecznych modłów i kazań słucha...
A kiedy śpiewy posłyszy,
Głos córki w świętem poznając pieniu,
W głębokim duma wzruszeniu.
Ten sam, co matka, głos ma dziewczyna;
Lecz matka śpiewa u Boga...
Więc z rozrzewnieniem o tej wspomina,
Co jeszcze w grobie mu droga —
I szorstką dłonią ociera oczy,
Skąd łza po twarzy się toczy.
Tak w trudzie, smutku, cichem weselu,
Przez życie idzie swym torem;
Rano — zadanie świeże na celu,
A koniec pracy — wieczorem;
I co dzień świeże zbierając żniwo
Na noc zarabia szczęśliwą.
O, przyjacielu, przyjm dziękczynienia
Za tę naukę nam daną:
Tak w kuźni życia pośród płomienia
Do pracy wstawać trza rano
I każdy zamiar, każdy czyn potem
Pod twardym urabiać młotem[6].
Godząc się ze śmiercią drugiej żony, Longfellow zawarł we wciąż dość powściągliwej, a jednak jednej z najbardziej osobistych i szczerych elegii następujące wyznanie:
Zgasły też ciemne myśli, nienasycone tęsknoty;
Zatonęły obłoków baszty w oceanie marzeń;
I oto moje serce w cichej stanęło przystani,
Zakotwiczone wiarą, przycumowane miłością[7].
Longfellow nie był romantykiem, nigdy więc nie chciał spisywać swoich cierpień. On sam wierzył w literaturę, która buduje, uczy przebytej już drogi i obwieszcza ocalenie. Osobowość poety powinna zejść na dalszy plan, skryć się za pejzażami, opisami codziennego życia, epickimi obrazami z dawnych czasów albo legendarnymi historiami. Bycie twórcą oznacza bowiem przyjęcie roli przewodnika. Poeta nie powinien żalić się przed publicznością, ani tym bardziej koncentrować na sobie uwagi tłumu; nosi on brzemię odpowiedzialności za kształtowanie „swoich”. Podstawowym celem liryki nie jest zatem spowiedź z własnego życia, ale odkrycie złotej zasady mądrości. To właśnie tego typu postawa mocno raziła Whitmana, poety tak chętnie eksploatującego tajniki swojej duszy. Longfellow nie sięgał nawet po ostre środki wyrazu. Nie był rozchwiany, nie lubił skrajności. Jego mowa była łagodna i harmonijna, ukierunkowana na osiągnięcie pociechy, którą daje zdrowy rozsądek. Blisko tu do pouczeń Koheleta, zgodnie z którymi mądrość człowieka rozjaśnia jego oblicze, tak iż surowy wyraz jego twarzy się zmienia (Koh 8,1). To dlatego utwory „amerykańskiego barda”, tak gładkie i letnie w temperaturze emocjonalnej, a ułożone wedle dokładnie przestudiowanych zasad wersyfikacyjnych, trafiały pod strzechy, ale nie poruszały bardziej wyrafinowanych adeptów pióra. Ich rdzeniem była prosto wyrażona mądrość, pokrewna biblijnemu hokmach, czyli „duchowemu bogactwu człowieka sprawiedliwego i pobożnego”, a przede wszystkim lequah, czyli „wiedzy uzyskanej przez doświadczenie i refleksję nad tradycją”[8].
Patrząc z tej perspektywy, wielce wymowny okazuje się nigdy nieopublikowany, a znaleziony wśród osobistych notatek Longfellowa sonet Krzyż ze śniegu. Jego tytuł odnosi się do zbocza Gór Skalistych w Kolorado, na którym leży warstwa śniegu kształtem przypominająca narzędzie męki i zmartwychwstania. Longfellow posiadał zdjęcie tego zjawiska przyrody, kontemplując je – co wyjawił w wierszu – w trakcie bezsennych nocy. Sonet wpierw skupia się na opisie Fanny, następnie na górskim pejzażu, aby w zakończeniu dojść do wyznania: „Na piersi mej krzyż noszę takim szyty ściegiem od lat tych osiemnastu nie podległy zmianie, od dnia, gdy umęczona z światem się rozstała”. Zapewne spore znaczenie ma tutaj fakt, iż Longfellow skomponował sonet tylko i wyłącznie dla samego siebie, dla swoich oczu i pamięci. Tchnie on akceptacją cierpienia, zgodą na utratę, a przy tym – świadomością tego, że nadzieja bywa trudna. Krzyż noszony „na piersi”, czyli w sercu, mimo upływu czasu „nie uległ zmianie”, nadal daje o sobie znać. Jego obecność nie została wymazana z pamięci. W jakiś sposób naznaczył on poetę i jego dalsze losy. Ale krzyż to przecież nie tylko cierpienie. To również przyjęcie bólu, które pozwala umrzeć staremu i otwiera na nowe. Pan Jezus nauczał nie tylko tego, aby „zaprzeć się samego siebie” i „co dnia brać krzyż swój” (zob. Łk 9,29). Dalsza część tej nauki mówi o tym, że „kto straci swe życie z powodu Boga, ten je odnajdzie” (zob. Mt 10,39). Krzyż nie jest pogrążeniem w beznadziejnym smutku. Jest cierpieniem przyjętym z wiarą (jako droga do wolności), a przez to przezwyciężonym i oczyszczającym.
„Bohaterem bądź w walk noc” – mawiał poeta, dodając w innym miejscu, że „rzeczą wzniosłą jest przyjmować cierpienie z odwagą”. Nie oznacza to, że można w życiu uniknąć trudu, uciec od mrocznej godziny. Chodzi o to, aby nie uznawać cierpienia za klęskę, ale aby ostatecznie – dzięki pomocy Boga, który z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra (Rz 8,28) – dostrzec w przeciwności siłę twórczą i przekształcającą. Takie było moralne przesłanie (wyrażone dosłownie, lub niedosłownie) niemal wszystkich wierszy Longfellowa. „Przeznaczeniem – nie trosk bole”; nie należy poprzestawać na tym, co trudne, ani tym bardziej kontemplować rozpacz. Warto z nadzieją sięgać dalej. Treści te nie były zgodne z cierpiętniczymi obsesjami romantyzmu, nie podobały się chociażby Edgarowi Allanowi Poemu, aczkolwiek przemawiały do pokolenia Amerykanów, którym pełne optymizmu liryki Longfellowa pomagały budować fundament rodzimej kultury. Wreszcie była to postawa na wskroś chrześcijańska. Poeta pisał, że „kiedy pada deszcz”, wówczas „najlepsze, co można zrobić, to nie robić nic – niech sobie pada”. Wobec smutku czy lęku należy zachować zdrowy rozsądek, odpowiednią miarę oraz oddalenie serca. I choć Longfellow był kwakrem, to jego pouczenia na temat drogi do wolności przypominają starą katolicką zasadę „świętej obojętności” (sacra ignorantia), którą św. Ignacy Loyola nazwał „fundamentem”, czymś „pierwszym” i „podstawowym” w życiu chrześcijańskim:
Nie powinniśmy więc pragnąć bardziej zdrowia niż choroby, bardziej bogactw niż niedostatku (…). Nie powinniśmy zwracać uwagi na to, czy jakieś rzeczy czy zajęcia są dla nas dobre lub niedobre, przyjemne lub nieprzyjemne, czy droga, jaką Bóg nas prowadzi, jest ciężka lub łatwa (…). Trzeba, abyśmy wobec tych wszystkich rzeczy byli obojętni i gotowi na wszystko, co nam Bóg przeznaczy[9].
W wierszach Longfellowa pojawia się często obraz brzegu, w który uderzają fale morskie, aby chwilę później łagodnie się oddalić. Przypływy i odpływy – to wyobrażenie życia ludzkiego. Jedno i drugie jest częścią doczesnego doświadczenia. Poeta stwierdzał to po prostu, dlatego jego wiersze pozbawione są buntu, krzyku i ognia. Czasem warto być „tu i teraz”, i na tym poprzestać, a więc stanąć przy brzegu i ze spokojem obserwować zbliżające się i oddalające fale. Już św. Franciszek Salezy odradzał walkę z wichrami i falami, na które człowiek nie ma wpływu. Z zapasów tych powstaje tylko fala, a nie ma z nich większego pożytku. Dlatego „śmiej się z tych wszystkich powikłań – mawiał – nie staraj się ich gwałtownie pokonywać”, na pewno nie za cenę wewnętrznego pokoju. „Po co się tym wszystkim dręczyć”, lepiej „nic sobie z nich nie rób”. Fala przypływa, lecz zaraz odpłynie. Odpłynie, by za jakiś czas znowu wrócić. Tak też wygląda całe ludzkie życie, i to nie tylko w wymiarze zewnętrznych okoliczności, ale również wewnętrznego zamętu. Łagodna akceptacja potrafi rozjaśnić nawet ciemności duszy:
Powinniśmy zgadzać się z wolą Bożą w wewnętrznych cierpieniach, to znaczy w pokusach, ciemnościach, zamętach, skrupułach, oschłościach, strapieniach i wszelkich trudnościach, jakie zdarzają się w życiu duchowym. W istocie bowiem, jakakolwiek byłaby ich drugorzędna przyczyna, należy odnieść je do Boga jako ich pierwszego sprawcy.
To oczywiście słowa siedemnastowiecznego katolickiego mnicha, jezuity Jeana-Baptiste’a Saint-Jure, którego Longfellow nie mógł znać i czytać. Ale obserwacje poety są bardzo podobne. Wszystko jest w ręku Boga, nawet wówczas, gdy cały świat zasnuty jest posępną mgłą, przez którą nie może przedrzeć się słońce (jak w wierszu Elegiac). Warto dać się prowadzić, przez pola pełne miękkich traw, bądź przez ciernie. Przecież spośród tych doświadczeń „nic bezpotrzebnem, nic nie jest niskiem”. Niejednokrotnie życzliwe spojrzenie na to, co napawa lękiem, okazuje się bowiem początkiem drogi do wolności, a nawet towarzyszem na czas całej wędrówki:
Gdy tylko – mówił dalej o Bogu francuski jezuita – uzna On za stosowne rzucić promień światła na naszą zgodę i wlać w serca łaskę niczym kroplę ożywczej rosy, natychmiast zostaniemy oświeceni, umocnieni oraz pocieszeni (…). Prawdy wiary i nauczanie świętych pokazują, że często Bóg sam, w najgodniejszych celach, jakie powzięła Jego mądrość i dobroć, bezpośrednim swoim działaniem zabiera nam pewne światła czy słodkie ingerencje łaski, wlewające w duszę tyle radości i umocnienia (…). Wielki teolog Jan Tauler wspomina, że gdy osoby doświadczane cierpieniami duchowymi zwracały się do niego o pomoc, odpowiadał im: „Wszystko jest w porządku. To, na co się skarżysz, jest łaską Bożą”[11].
Longfellow zawarł podobną treść w jednym ze swoich bardziej znanych wierszy, tak typowych dla całej jego duchowej postawy wobec zmienności życia:
Wszystko z Boga! Nad wszystkim moc Boża!
W Jego ręku pogoda i burza.
On dzień rozpromienia lub zachmurza,
Aż po nocy zabłyśnie znów zorza.
Anioł Śmierci i Anioł Żywota
Bożej woli nam wyrok przyniosły.
Któż by wiedząc, że Pańskie to posły,
Śmiał lub chciał zamknąć dla nich swe wrota?
Duchowość wierszy Longfellowa można sprowadzić do jasnego i pogodnego przesłania biblijnych ksiąg mądrościowych[10]. Jest w nich prosta nauka dobrego życia, wiary, która rozjaśnia zachmurzone serce, a także doświadczonej nadziei. Wybitny amerykański historyk idei, Vernon Louis Parrington, pisał przy tym, że „twórczość Longfellowa, tak znakomicie stapiająca elementy romantyczne, sentymentalne i moralizatorskie i tak prosto je wypowiadająca, celnie trafiła w ówczesne gusty, zyskując mu sławę, której późniejsze pokolenia nie umieją sobie wytłumaczyć”[12]. Ściślej rzecz ujmując, tego fenomenu nie umieją sobie wytłumaczyć ci, dla których nowatorstwo stało się czymś ważniejszym od prostoty, utrudniając przy tym docenienie twórcy „nienowoczesnego”, czyli takiego, który pragnie jedynie przypomnieć znane prawdy. To pewien paradoks, że wstępem do poezji wyjątkowo autonomicznej, celowo i świadomie oderwanej od dziejów życia autora stał się opis przeciwności, z którymi tenże autor osobiście stykał się i mierzył. Przecież w wierszach Longfellowa chodziło właśnie o to, aby wyczytywać z nich uniwersalne zasady życia. Niewiele jest w nich „ja”, a sporo obrazów kontemplowanych jakby z oddali. Tymczasem zauważenie, że „spokojne i wręcz wyjątkowo pogodne życie” Longfellowa nie było wolne od cierpienia i zatrutych strzał losu, pokazuje drugie dno „letniej” i „łagodnej” metaforyki utworów pisanych „nad morzem i przy kominku”[13].
Pod koniec życia Whitman i Longfellow spotkali się ponownie: bez nienawiści spojrzeli sobie w oczy i wymienili serdeczny uścisk dłoni. Na stare lata porzucili spory, aby stać się przyjaciółmi. Obaj zrozumieli bowiem, że pomimo tak różnych stylów uprawiania poezji, przez całe życie dążyli w gruncie rzeczy do tego samego: do odnalezienia mądrości, która ocala. Łączyło ich więcej, aniżeli sądzili. Byli pielgrzymami tego świata, którym leżało na sercu budowanie nadziei u innych. Wkrótce dwaj aniołowie znowu odwiedzili Longfellowa, tym razem zwiastując mu jednak życie, a nie śmierć. All is of God: „wszystko z Boga”. Whitman ozdobił grób poety gałązkami bluszczu i wygłosił mowę pożegnalną. Powiedział w niej, że oto odszedł godny następca wielkiej literatury europejskiej, piszący nawet piękniej niż jego mistrzowie[14]. Lecz na tym nie koniec. Whitman powiedział również, że odszedł człowiek szczęśliwy i znający cenę dobrego życia.
Dopisek na marginesie:
Obrazowanie przyrody, które przede wszystkim wprowadza spokój i pocieszenie, obecne jest również u Adama Asnyka, dziewiętnastowiecznego polskiego poety i tłumacza wierszy Longfellowa. Za przykład niech posłuży utwór Podczas burzy ze zbioru liryków tatrzańskich. Jego wymowę (a zwłaszcza opozycję pomiędzy „dołem” na początku i „wyżej” na końcu) można by zamknąć w mszalnym wezwaniu sursum corda, „w górę serca”[15], tyle tylko, że przyjętym jako element osobistej duchowości:
Dołem – wicher ciężkie chmury niesie,
O skaliste roztrąca urwiska;
Burza huczy po sczerniałym lesie
I gromami w głąb wąwozów ciska…
A tak w górze, gdzie najwyższe szczyty,
Lśnią pogodne jak dawniej błękity.Ach! Tak samo na drogach żywota:
Nieraz burza szaleje nad głową,
Wicher nami nad przepaścią miota,
A grom ciemność oświetla grobową;
Jednak wyżej – widać błękit nieba…
Tylko wznieść się nad chmury potrzeba[16].
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
[1] Jest to moje własne tłumaczenie tekstu piosenki.
[2] Zob. St. Helsztyński, Wstęp [w:] H. W. Longfellow, Pieśń o Hajawacie, Wrocław 1960, s. VI.
[3] Zob. J. Poradecki, Wstęp [w:] A. Lange, Rozmyślania i inne wiersze, Warszawa 1979, s. 15.
Podobnie kilku innych poetów młodopolskich, jak np. Jerzy Żuławski: „Towarzyszką bądź życia ciemnego, o pieśni!/ducha upajaj i pobudkę dzwoń” (Do pieśni [w:] Zbiór poetów polskich XIX wieku, oprac. P. Hertz, t. IV, Warszawa 1965, s. 942).
[4] Zob. A. Kopcewicz, M. Sienicka, Historia literatury stanów Zjednoczonych w zarysie. Wiek XVII-XIX, Warszawa 1983, s. 223.
[5] H.W. Longfellow, Dwaj anieli, tłum. T. Prażmowska [w:] tegoż, Wybór poezji, s. 62.
[6] H.W. Longfellow, Wiejski kowal, tłum. A. Asnyk [w:] A. Asnyk, Poezje, t. III, Lwów 1898, s. 239-241.
[7] H.W. Longfellow, Elegia, tłum. J. Żuławski [w:] tegoż, Wybór poezji, oprac. J. Żuławski, Warszawa 1975, s. 104.
[8] S. Potocki, Księgi dydaktyczne [w:] Wstęp do Starego Testamentu, red. L. Stachowiak, Poznań 1990, s. 384-385.
[9] A.M. de Liguori, Droga do świętości. O ćwiczeniach duchowych, Kraków 2011, s. 117. Idea „świętej obojętności” albo „świętej ignorancji” pojawia się w dziełach wielu katolickich klasyków duchowości. Pisał św. Ignacy Loyola na samym początku Ćwiczeń duchownych: „(…) trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi nie robiącymi różnicy w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, w tym wszystkim, co podlega wolności naszej wolnej woli, a nie jest jej zakazane lub nakazane, tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa więcej niż ubóstwa, zaszczytów więcej niż wzgardy, życia długiego więcej niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach. Natomiast trzeba pragnąć i wybierać jedynie to, co nam więcej pomaga do celu, dla którego jesteśmy stworzeni”. O „świętej obojętności” pisał także św. Maksymilian Maria Kolbe, zwłaszcza w osobistych notatkach z modlitwy czy rekolekcji. W sacra ignorantia nie chodzi o postawę bierności, o bezczynność ani o bezradność. Dotyczy ona spraw, na które w danym momencie wolna wola nie ma wpływu; polega na pogodnym zaakceptowaniu trudów, wejście w stan wewnętrznego pokoju, harmonii i łagodnej zgody na prowadzenie Opatrzności; dalej – na oderwaniu umysłu od tego, co wzbudza lęk czy ogranicza poprzez nauczenie się życia w pełni „pomimo ciemności” zamiast „życia w ciemności”.
[10] Zob. M. Gołębiowski, Poeta i cierpienie. Twórczość Henry’ego Wadswortha Longfellowa wobec biblijnych motywów mądrościowych [w:] Romantycy na krańcach świata. Podróże egzotyczne i peregrynacje wewnętrzne, red. E. Modzelewska, P. Sobol, Kraków 2015, s. 87-99.
[11] Jean-Baptiste Saint-Jure, Zaufanie Opatrzności Bożej. Źródło pokoju i szczęścia, tłum. L. Danilecka, Warszawa, 2014, s. 107-11.
[12] V.L. Parrington, Romantyczna rewolucja w Ameryce. 1800-1860, tłum. H. Krzeczkowski, Warszawa 1970, s. 615.
[13] Por. V.L. Parrington, Romantyczna rewolucja w Ameryce, jw., s. 617; J.M. Cox, Longfellow and his Cross of Snow, „PMLA” 1960, vol. 75, no. 1, s. 98; C.C. Calhoun, Longfellow: a rediscovered life, Boston 2005.
[14] Zob. J. Żuławski, Słowo wstępne [w:] H.W. Longfellow, Wybór poezji, jw., s. 12.
[15] Dialog Sursum corda – Habemus ad Dominum („W górę serca” – „Wznosimy je do Pana”) zawiera oczywiście większą głębię znaczeń, odnosząc się w pierwszej kolejności do potrzeby „otworzenia oczu wiary” (por. Ef 1,18), aby uznać w chlebie i winie prawdziwie obecnego Chrystusa. Wezwanie kapłana może być jednak rozumiane także jako bodziec do wzniesienia się ponad ziemskie okoliczności, zwłaszcza dzięki wierze i modlitwie: gdybym miał skrzydła jak gołąb, to bym uleciał i spoczął – oto bym uszedł daleko, zamieszkał na pustyni (Ps 55,9).
[16] A. Asnyk, Podczas burzy [w:] tegoż, Poezje, Kraków 1993, s. 218-219.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.