W dzień świętego Bernarda niebo było czyste. Kopy siana schły na słońcu, cicho falował czas, a ja, oparty o płot, mówiłem przechodzącym ludziom: „dzień dobry”. Mijali mnie, odpowiadając: „dzień dobry”. Włosy stały się jak słoma, rozwiewały się na palenisku słońca. Droga i pola rozciągały się, aż po bezkres, a to znaczy, że trafiłem w miejsce wiecznego południa.
Przez wieki człowiek snuł marzenia o „miejscu szczęśliwym”, aby z czasem zrozumieć, że podróż do tych krain wcale nie wiedzie do innego lądu, lecz w głąb własnej duszy. A może wiedza ta pojawiła się nie „z czasem”, lecz dawała o sobie znać „raz za razem”. Prawdopodobnie to drugie ujęcie jest trafniejsze, zważywszy na fakt, że zawsze pojawiał się wybór pomiędzy pragnieniem wyregulowania kształtu świata a pracą nad własną duszą. Przesada w jedną bądź drugą stronę powoływała do życia herezje oraz samospalające się idee. Można było całkowicie schować się w prywatnym świecie „ja”, albo zaangażować wszelkie siły, aby chwycić historię za uzdy. Czasem „miejscem szczęśliwym” była utopia idealnych stosunków społecznych, a czasem ascetyczna wolność i chata ukryta w lesie. Francuski noblista, Jean-Marie Gustave Le Clézio, napisał w powieści traktującej o rewolcie studenckiej maja 1968 roku: „Wola ludu i los kraju nagle mi się objawiły, i choć nadal byłem sobą, stałem się częścią jakiegoś potężniejszego i rozleglejszego ruchu”[1]. Hipisi, inspirowani myślą Herberta Marcusego, stanowili taki właśnie witalny kolektyw, który z dziecięcą nieraz naiwnością nawoływał, by „uśmiechnąć się do braci, być wreszcie jednym” (smile on your brother, let me see you get together)[2] i wspólnie zmienić świat. Ale była też druga odsłona ruchu młodych, ta, o której Marcuse powiedział, że „kwiaty nie mają mocy”. Jej podstawowym dążeniem nie była gwałtowna transformacja społeczna, lecz przemiana wnętrza, „otworzenie oczu”, zachłyśnięcie się wiatrem i spoczęcie w wysokich trawach. Bodźcem do tego ruchu była oczywiście duchowa spuścizna transcendentalizmu Ralpha Waldo Emersona i Henry’ego Davida Thoreau.
Jeden z piewców kontrkultury, Charles Reich, pisał z zachwytem, że „natura to oni”, czyli hipisi, „sól wody morskiej jest solą ich krwi, a wolność morza ich wolnością”[3]. Świadectw tego rodzaju była niezliczona wprost ilość. W momencie przesilenia „lata miłości” tworzył chociażby Bob Mosley, utalentowany poeta i muzyk, artysta naznaczony dramatem schizofrenii paranoidalnej, a później, po odpłynięciu kontrkulturowej fali, bezdomny mieszkający przez kilka lat w kartonie przy autostradzie w San Diego. W najgorszym momencie jego życia przyjaciele z grupy Moby Grape podsuwali mu magnetofon, kasety, papier i ołówki, aby mógł uwieczniać kolejne utwory. Choć był przekonany, że to wszystko akcja zorganizowana przez obcy wywiad, w końcu znalazł wystarczająco siły, aby wrócić do tworzenia poezji i piosenek, jak i zwyczajnego funkcjonowania w społeczeństwie. Mosley żyje do dziś, pędząc spokojną egzystencję z dala od zgiełku. I chociaż los nie oszczędził mu rozpaczliwych chwil, w momencie świetności prostymi (a przez to tym bardziej płodnymi) słowami śpiewał o tęsknocie za esencją życia:
Świt po świcie idzie, rankiem nas wita ptaków śpiew,
niebo jest jasne aż do zmierzchu, błysk słońca pośród drzew,
a wszyscy w życiu tym czekają na nowy świt,
lubię, gdy ludzie niosą wieść: „jaki piękny dziś mamy dzień”.
Wszyscy spieszą się, wszędzie tłoczno jest,
ciągle chcą coś złapać, chcieliby coś mieć,
bo ludzie w życiu tym czekają na nowy świt,
a ja lubię, gdy niosą wieść: „jaki piękny dziś mamy dzień”.
Dzień za dniem przepływa, znowu słychać ptaków śpiew,
niebo jest jasne aż do zmierzchu, błysk słońca pośród drzew,
tak, wszyscy w życiu tym czekają na nowy świt,
lubię, gdy ludzie niosą wieść: „jaki piękny dziś mamy dzień”[4].
Sztuka kontrkultury lat 60 świadczy o ciągłym wahaniu pomiędzy ideałem zmiany stosunków społecznych a odpadnięciem, drop out, eskapizmem i postchrześcijańsko rozumianym „wyrwaniem duszy z tego świata” (por. J 15,19). Kolorowy wir wydarzeń lat 60 nie sprzyjał utrzymywaniu równowagi. Ostatecznie wszystkie działania sprowadzały się jednak do ideału samostanowienia w obrębie własnego wnętrza oraz ziemi, na którą stawia się stopę. „O, wolność, o, liberty – śpiewał starzejący się już Jerry Garcia – dajcie mi po prostu znaleźć własny dom” (oh, freedom, oh, liberty, oh, leave me alone to find my own way home)[5]. Tutaj pojawia się jednak istotny problem, wynikający z rozpowszechnionego przekonania, jakoby zbuntowany, hołdujący ekstatyczności ruch kontrkulturowy był rzecznikiem nowoczesnego nihilizmu. Rimbaudowska zasada „nigdy nie pracuj”, bez ustanku powtarzana przez sytuacjonistów, była na ogół przez hipisów odnoszona do zimnego biurokratycznego ładu. Jak pisał i śpiewał Ian Bruce-Douglas, „jedziemy, aż wyłania się betonowy las, a stalowy głos robotów dyktuje ci, co masz robić; uważaj, Wielki Brat ma cię na oku” (concrete forests loom into view, steel throated robots tell you what to do, look out big brother is lookin’ at you)[6]. Tymczasem pewnym ideałem okazywała się praca „na swoim” i „na samego siebie”, jak na przykład uprawa ziemi albo różnego rodzaju roboty ręczne. Coś, co jest ciałem, a nie tylko kalkulującym umysłem. Coś, co włącza człowieka w naturalny cykl życia i śmierci, rodzenia się i umierania, siania i zbierania (por. Ps 126,5-6), tym samym przywracając mu sensowność istnienia.
Warto pamiętać, że rodzice „dzieci kwiatów” byli wychowankami purytańskiego kultu pracy i zysku, który po wojnie przekształcił się w american dream, amerykański sen o bogactwie i prospericie. Nie było w nim miejsca na zatrzymanie się, aby spocząć w stanie kontemplacyjnego zadziwienia światem. Nie można było sobie pozwolić na bierność. Nawet najkrótszą chwilę wytchnienia można by przecież spożytkować na rzecz pomnażania zysku. Praca kosztem czasu wolnego pierwotnie miała oczywiście religijne uzasadnienie. Zgodnie z kalwińską teorią predestynacji człowiek, którego umysł zaprzątały sprawy prosperity, mógł liczyć na wieczny odpoczynek na zielonych pastwiskach raju. Z kolei ten, kto nuży się pracą, dawał dowód swojego przeznaczenia do ogni piekielnych. Jak stwierdził Max Weber, w ramach tej etyki „marnotrawienie czasu jest pierwszym i zasadniczo najcięższym z grzechów”[7]. Za czyny godne nagany uznawano prowadzenie czczych rozmów, taniec, słuchanie muzyki, próżnowanie w świetle słońca, korzystanie z rozrywek, a nawet sen dłuższy, aniżeli to konieczne dla zdrowia. Purytanie wierzyli, że „każda stracona godzina jest stracona dla pracy w służbie chwały Boga”[8]. Wolny czas najlepiej spożytkować na dodatkowe obowiązki, zwłaszcza te, które mogą przynieść rozsądny zysk. Rodzice hippisów, zaangażowani w plan powojennej odbudowy amerykańskiego dobrobytu, zasadniczo przejęli purytańską mentalność. W atmosferze niekończącego się obowiązku rozwijał się zatem kontrkulturowy opór wobec pracy. Dochodziło w nim oczywiście do różnych degeneracji. Jego pierwotną motywacją było jednak wyrwanie się z sideł ciągłej „zyskowności” oraz przekształcania każdego wolnego czasu na pieniądz, tak, aby znów dawać ponosić się falom kontemplacji. Tkwi w tym jakieś podobieństwo do Jezusowego wezwania do porzucenia nadmiernych trosk o doczesne życie (zob. Łk 12,22-31). Ono również uderzało w zbytnią zapobiegliwość człowieka, który wedle słów ks. Leszka Łysienia w nadmiarze „planuje, oblicza, gromadzi oszczędności, starając się niczego nie pozostawiać przypadkowi”[9].
Psychodeliczne „odrealnienie” w wielu aspektach nawiązywało oczywiście do nihilizmu awangardy, wywodząc się z tego samego zagubienia i melancholii czasów powojennych, lecz horyzontem, ku któremu finalnie się zwracano, była nowa nadzieja kontaktu z Boskością. Umiłowanie samostanowienia na „słodkiej ziemi” stanowiło przy tym jawną niezgodę na wielkomiejską konsumpcję, na kult technologii, złotego cielca hiperprodukcji i wydajności w świecie po „śmierci Boga”. Już Edmund Husserl, niemiecki filozof zmarły przed II wojną światową, krytykował próby usytuowania myśli humanistycznej na paradygmacie przyrodniczym, z niepokojem pytając, czy nowoczesność rzeczywiście zapomniała, że humanistyka jest „nauką o istocie ducha”, a nie czymś przeznaczonym do utylitarnego użytku. Dzieci kontrkultury lat 60, przypominając cyganów z okresu fin de siècle’u, spontanicznie włączyły się w ten głos sprzeciwu. Niegdysiejsze hasło „sztuki dla sztuki”, l’art pour l’art, zamieniło się w postawę „życia dla życia”. Jak trafnie zauważa Tomasz Maślanka, młodzi kontestatorzy dążyli do „porzucenia koncepcji czysto instrumentalnego poznania”. Żywo pragnęli „przywrócenia człowiekowi więzi z całością bytu, tak by na powrót mógł on odnaleźć się w strukturze świata jako strukturze sensownej”[10]. Marzeniem było ponowne scalenie życia.
Kiedy pod koniec piętnastego wieku odkryto Nowy Ląd, myśl wielu ówczesnych europejskich twórców zwróciła się ku biblijnej symbolice ziemi Kanaan, ziemi opływającej w mleko i miód (Pwt 6,3). Można odnieść wrażenie, że literatura i sztuka bitników albo „dzieci kwiatów” stale odsyła do tej amerykańskiej opowieści założycielskiej. Ten sam duch pionierów popychał naprzód włóczęgów z książek Jacka Kerouaca, osadników z Czasami wielkiej chętki Kena Keseya oraz motocyklistów z filmu Easy Rider. Wszyscy oni w pewnym sensie karczowali lasy i kładli podwaliny Ameryki. U Michelangelo Antonioniego, w filmie Zabriskie Point z 1970 roku, prawdziwe Stany Zjednoczone jawią się jako niezamieszkałe, piaszczyste pustkowie w Kaliforni, usytuowane daleko od centrów handlowych, czekając na zaludnienie. Mark i Daria, dwie wolne jednostki, zbiegli w tamte strony niczym nowoczesne emanacje starożytnych mnichów, którzy, poszukując autentycznego oddania się Jezusowi Chrystusowi (autentycznego, a nie tego skorumpowanego przez demony miasta), usłuchali wezwania: „Chcesz spotkać Boga, uciekaj od ludzi”. Tyle tylko, że Bóg stał się sprawą wewnętrznej intuicji, którą najlepiej byłoby określić jako coś pomiędzy „autentycznością przeżycia” a „tęsknotą za czymś więcej”.
Jest pewnym znaczącym paradoksem, że Antonioni wraz ze swoimi bohaterami poszukiwał prawdziwej Ameryki, czyli Stanów Zjednoczonych Umysłu (united states of mind), w Parku Narodowym Doliny Śmierci, a więc w miejscu zbudowanym z formacji skalnych nazywanych badlandami. Badlands to, jak wiadomo, zła ziemia, taka, przez którą ciężko się podróżuje i na której nie sposób zamieszkać. To suche, twarde skały i piaskowe wydmy. Przestrzeń jałowa. Grób przypalany słońcem. Ale w tym właśnie sęk: w ramach symbolicznej przestrzeni Zabriskie Point jest to z jednej strony wewnętrzny pejzaż zagubionego młodego pokolenia, które chce żyć, a z drugiej – obietnica zbudowania kraju na nowo. W micie założycielskim hippisów pobrzmiewały również proroctwa transcendentalistów, Emersona albo Thoreau. I oni byli „nowymi”, a w swoim mniemaniu pierwszymi założycielami Nowego Lądu. Dlatego cała kontrkultura wydaje się poszukiwaniem łaskawej ziemi. To może nie tyle american dream, co właśnie graceland albo sweet country, odnalezienie łaskawego, słodkiego lądu, nie tego twardego, purytańskiego i nieprzyjaznego. Wciąż te same opowieści.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
[1] J.M.G. Le Clézio, Rewolucje, tłum. B. Geppert, Warszawa 2010, s. 61.
[2] Jest to fragment utworu Dino Valentiego z 1967 roku, Get Together, wykonywanego przez amerykańską grupę The Youngbloods.
[3] Ch. Reich, The Greening of America, New York 1970, s. 285. Cyt. za: A. Jawłowska, Drogi kontrkultury, Warszawa 1975, s. 150.
[4] It’s a Beautiful Day Today. Piosenka wykonywana przez Moby Grape w 1969 roku. Tłumaczenie własne.
[5] Liberty, utwór Roberta Huntera wykonywany przez The Grateful Dead w latach 90, niedługo przed śmiercią Jerry’ego Garcii.
[6] Your Head Is Reeling, utwór wykonywany przez The Ultimate Spinach w 1968 roku.
[7] M. Weber, Szkice z socjologii religii, tłum. J. Prokopiuk, H. Wandowski, Kraków 2018, s. 25.
[8] M. Weber, Szkice z socjologii religii, jw., s. 25.
[9] L. Łysień, Myślenie według Ewangelii, Kraków 2018, s. 98.
[10] T. Maślanka, Kontrkultura. Źródła i konsekwencje radykalizmu społeczno-kulturowego w kontekście socjologii kultury, Kraków 2017, s. 72-73.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.