Pisząca też na tych stronach Elżbieta Wiater, na swoim profilu na FB przytacza niekiedy zabawne wpadki jakie zdarza się popełniać autorom i tłumaczom, a które napotyka w swojej pracy redaktorskiej. Ja napotykam takie, które czujnym oczom redaktorów uszły. Wychodząc o jednej z nich chciałbym opowiedzieć o historii sprzed ponad 100 lat. Czytelnikom dla otuchy a na pohybel znowu prężącej swe imperialne muskuły Rosji.
Otóż w latach młodości czytałem jakąś popularno - naukową książkę opisującą dzieje Europy na przełomie XIX i XX w. Nie pamiętam tytułu. Jeden z fragmentów poświęcony był poważnym napięciom w relacjach brytyjsko – rosyjskich. Wynikały one z rywalizacji tych dwóch mocarstw o wpływy i władze w Azji środkowej. Do szczególnej kulminacji nieporozumień, która doprowadziła te kraje na krawędź wojny miała się przyczynić „sprawa Banku Dogger”. Autor, a także tłumacz i redakcja, nie wdawali się w szczegóły. Dopiero w jakiś czas później dowiedziałem się, że chodziło o incydent na Ławicy Dogger (Dogger Bank incydent). Czym był ten incydent? Jaki miał przebieg?
Wydarzył się w październiku 1904 roku. Rosja toczyła wtedy na Dalekim Wschodzi ciężka wojnę z Japonią. W lipcu Japończycy zamknęli krąg oblężenia wokół głównej rosyjskiej bazy morskiej w Port Artur (dzisiaj chińskie Lüshunkou). Rosyjskie naczelne dowództwo podjęło desperacka decyzję o udzieleniu wsparcia oblężonym siłom lądowym i morskim poprzez wysłanie w na tamte wody głównych sił Floty Bałtyckiej. Żeby właściwie ocenić miarę determinacji Rosjan, trzeba zdać sobie sprawę, że ich okręty nie były budowane, tak jak np. brytyjskie czy francuskie z myślą o dalekich oceanicznych operacjach. Miały operować w pobliżu własnych baz, na ograniczonych i zamkniętych akwenach takich jak Bałty czy Morze Czarne. Z tym wiązały się takie kwestie jak np. ilość zabieranego paliwa (trzeba pamiętać, że wtedy był to ręcznie ładowany do kotłów parowych węgiel), warunki mieszkaniowe załogi itp. Nawet gdyby flota miała płynąc przez Kanał Sueski, co się ostatecznie nie stało, popłynięto wokół Przylądka Dobrej Nadziei, byłoby to poważne wyzwanie.
Desperacja Najwyższego dowództwa udzieliła się niższym szczeblom dowództwa, oficerom i marynarzom floty. Desperacja przerodziła się w panikę. Jest prawdą, że był to okres dynamicznego rozwoju broni torpedowej i minowej. Metody obrony dużych okrętów, pancerników i krążowników przed tym zagrożeniem pozostawały w tyle. Uważano, że dobrze zorganizowany atak niewielkich, trudnych do wypatrzenia torpedowców może skutecznie zniszczyć duże okręty bojowe. Kilka lat wcześniej zdarzało się podczas wojny hiszpańsko – amerykańskiej, że załogi amerykańskich okrętów otwierały ogień do wyimaginowanych torpedowców hiszpańskich, które po bliższym zbadaniu okazywały się np. przybrzeżnymi skałami o które rozbijały się fale. Tyle że te historie zdarzały się na wodach filipińskich, tam gdzie można się było rzeczywiście spodziewać wrogich jednostek. Natomiast Rosjanie wypłynęli w mocny przekonaniu, że wróg czai się tuz za horyzontem, choć z Petersburga na wody japońskie było blisko 20.000 mil morskich. Dawano posłuch zupełnie niewiarygodnym pogłoskom, że flotylla japońskich torpedowców zgromadzona jest u wybrzeży duńskich; że japońskie stawiacze postawiły pola minowe na wyjściu z cieśnin duńskich na Morze Północne. Podobno widziano także japońskie okręty podwodne. Przy takiej panice o nieszczęście było bardzo łatwo. Wieczorem 21 października idący na końcu szyku statek zaopatrzeniowy „Kamczatka” nadał przez radio, że został zaatakowany przez japoński torpedowiec. Późniejsze badania stwierdziły, że był to szwedzki statek handlowy… Jakiś czas później, przy widoczności dodatkowo ograniczonej przez mgłę, na jednym z okrętów rosyjskich dostrzeżono większa grupę małych jednostek. Uznano, że to japońskie torpedowce. Otworzono ogień. Strzelano nie tylko do tych domniemanych japońskich jednostek. W totalnym chaosie, niektóre okręty rosyjskie zgłaszały trafienia torpedami, a jeden zgłosił nawet, że jest abordażowany, ostrzelano także dwa własne okręty, krążowniki „Aurora” i „Dymitr Doński”. Na tym pierwszym zginął jeden marynarz i kapelan okrętowy. Strzelano przez dwadzieścia minut. Nie jest do końca pewne czy Rosjanie wstrzymali ogień, bo zorientowali się w swojej pomyłce. Natrafili bowiem nie jednostki japońskie, o które trudno byłyby tak daleko od ich wysp macierzystych, ale na liczącą kilkadziesiąt trawlerów brytyjska flotyllę rybacką, dokonującą połowów na Ławicy Dogger. Tylko bardzo kiepskiemu wyszkoleniu rosyjskich artylerzystów należy przypisać stosunkowo niewielkie straty. Zatonął jeden trawler a wraz z nim dwóch ludzi. Kilka innych było uszkodzonych i kilak osób rannych. Jedna z nich po jakimś czasie zmarła z ran. Niemniej Wielka Brytania zawrzała. Royal Navy postawiono w stan pogotowia. Do wojny ostatecznie nie doszło. Brytyjczycy ograniczyli się tylko do odmowy zgody na przejście przez Kanał Sueski. Powołano międzynarodowa komisję do zbadania incydentu, Rosja zapłaciła odszkodowanie.
A flota rosyjska? Kontynuowała swój epicki rejs. Opływanie Afryki wymusiło bunkrowanie węgla na morzu, z zakontraktowanych przez rosyjską admiralicję niemieckich węglowców. Podróży nie powstrzymał nawet upadek twierdzy Port Artur, 2 stycznia 1905. Okrętom nakazano dotrzeć do Władywostoku. To było dodatkowe utrudnienie, ponieważ flota sterana wielomiesięczna podróżą musiała wpłynąć na Morze Japońskie, w bezpośredniej bliskości wysp wrogiego państwa. Admirał Rożestwieński, dowodzący rosyjskim okrętami, wybrał najkrótszy wariant, poprzez cieśninę Cuszimską, pomiędzy półwyspem Koreańskim a japońską wyspą Kiusiu. Dowódca floty japońskiej, admirał Togo, rozumował podobnie i przygotował się do bitwy. Rozegrana w ciągu dwóch dni, 27 i 28 maja 1905 roku bitwa skończyła się rzadko spotykanym w dziejach pogromem. Z 28 okrętów ocalało tylko 7. Rosjanie stracili wszystkie okręty liniowe. Większość zatonęła a niektóre zostały zdobyte przez Japończyków. Do Władywostoku przedostały się tylko jeden krążownik i dwa niszczyciele. Jeden niszczyciel zdołał schronić się w Szanghaju, gdzie został internowany do końca wojny. Podobny los spotkał trzy krążowniki, które schronił się aż w Manili na Filipinach. Nawet Nelson pod Trafalgarem nie dokonał tak daleko idących zniszczeń. Walcząca z nim połączona flota francusko – hiszpańska straciła 23 z 41 jednostek. Straty japońskie były znikome. Zatonęły 3 torpedowce, zginęło 117 ludzi niespełna 600 odniosło rany. Rosjanie stracili ponad 4 tysiące zabitych i niemal 6 tysięcy wziętych do niewoli rozbitków.
Warto dodać, że jednym z krążowników które schroniły się w Manili, była osławiona później „Aurora”. Ten oddany do służby w 1903 roku okręt zaczynał ją zdecydowanie pod złymi auspicjami.
Piotr Chrzanowski
(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.