Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
*
Przed wejściem jest cicho. Dzień się wycofuje, jaskrawe złoto przechodzi w ciemny granat, a ja wracam polną ścieżką do domu. Za kilka tygodni ziemia przestanie oddychać tak jak teraz, stanie się twarda, zacznie zamierać. Już nie przyjmie ziaren pszenicy. Aż do chwalebnego powrotu lata niczego nie urodzi.
Po drodze zwróciłem uwagę na kolibę, którą postawiono nieopodal rzeki. Stała teraz pusta, pokryta liśćmi, została tylko ławka i trochę zmokłego drewna, a wszystko to przykryto niedbale kawałkiem folii. Obok rozebrano zagrodę. W jej miejscu leżały już tylko trzy bale. Znak czasu, pomyślałem. Mądrość pasterskiego życia. Wiadomo, że o tej porze hale nie mają już dla nas niczego więcej, przynajmniej do czasu. Wiadomo, kiedy odejść. Mądry człowiek to wie.
Z konieczności wędrówki stały się bardziej samotne. Ludzie, tak jak owce, trzymają się teraz swoich gospodarstw. Nie wychodzą już tak chętnie na pola, nad rzekę, nawet do ogrodów, coraz częściej wilgotnych, jeśli nie od deszczu, to od porannej mgły. Codzienność naznaczona ciszą. Pachnie liśćmi i zbutwiałym drewnem.
Coraz trudniej ustać na zewnątrz. Wiatr jest już zimny, a powietrze wilgotne. W środku bazyliki będzie cieplej, wiem o tym, zaraz tam wejdę. Wyobrażam sobie, jak zanurzam się w pachnące mokrym kamieniem i mirrą wnętrze, jeszcze tylko kilka minut modlitwy, dwie ostatnie tajemnice różańca. Będzie cieplej od świec, od ciał zgromadzonych ludzi, nawet od samego patrzenia na światło odbite w złocie ołtarza. To tam rozgrywa się teraz życie, śpiewa się pieśni, a brama, przed którą właśnie stoję, to jakby przejście do innego świata, z tego, w którym jest już cicho, milcząco i sennie, do tego, gdzie brzmi muzyka, jaśnieją rzeźby i kolumny, a pomiędzy ławkami snuje się dym kadzidła.
Na placu pod schodami zawsze wydaje się ciszej. To także część domu modlitwy, usytuowana wystarczająco daleko od drogi, aby móc oddzielić się od świata i zacząć modlić się głośniejszym szeptem, bez obaw o to, że ktoś usłyszy. Niewiele osób się tutaj zatrzymuje. Zwykle pośpiesznie tędy przechodzą, w drodze do kaplicy albo bocznego wejścia bazyliki, skracając sobie drogę na dźwięk ostatnich dzwonów przed nabożeństwem, mimo że postawiono tu dwie ławki ze starannie wyrzeźbionymi góralskimi wzorami oraz kapliczkę Najświętszej Maryi Panny, której upchano pod stopy garść suszonych kwiatów.
Milczenie osiada na wszystkich, na ludziach, zwierzętach, zagrodach i drzewach. Staje się głębsze i głębsze wraz z nastaniem wieczoru. Ilekroć o tej porze roku się ściemnia, ogród za bazyliką wygląda na dużo większy i bardziej przepastny, niż wtedy, gdy odsłania się przed nami w pełnym słońcu. Jest nadal ten sam, chociaż inny. Ilekroć patrzę na niego w tej sposób, wciąż na nowo uderzają mnie myśli o tym, jak wszystko jest zmienne, myśli o nietrwaniu, o przemykaniu życia i tego, co w nim pozornie trwałe, ale także, co oczywiste, o chwalebnych powrotach. Teraz ogród zamyka się na mnie, wycofuje się w czerń, ale nad ranem znowu zacznie zapraszać pielgrzymów w głąb zieleni.
„Teraz i zawsze, i na wieki wieków”. Tajemnica piąta, ostatnia, ustanowienie Eucharystii. Przesuwane w palcach paciorki różańca przypominają ziarna rzucane w ziemię po każdym wypowiedzianym „amen”. To tak, jakbym siał, mówię sobie, mimo że to już na pewno nie pora na sianie. Na zbiory zresztą też dość późno. Ale mimo wszystko robię coś dla tej ziemi, twardej i opornej. Też jestem gazdą, przynajmniej na czas modlitwy.
W rytmicznie powtarzanym „teraz i w godzinę śmierci naszej” powraca myśl, która już nieraz powodowała szczególnego rodzaju poruszenie. Jedna z tych, które docierają do rdzenia. Które obnażają nas przed nami samymi. Znów odczuwam ulgę na myśl, że za tymi drzwiami znajdę przytułek dla bezdomności. Nieraz już przecież znajdowałem. Ulice ciągnące się wzdłuż tego wejścia – przeciwnie, bywają wrogie i samotne, przewiane wiatrem, przemoczone deszczem.
Tak czy inaczej, brak bezpiecznej przystani w świecie, to chyba ten najcięższy problem, z jakim od zawsze borykałem się w życiu. O ile się nie mylę, to za sprawą tego przeświadczenia sięgnąłem po filozofię, ale jak dotąd nie byłem w stanie uporać się z tą bezdomnością, i raczej nigdy się z nią nie uporam o własnych siłach, oczywiście poza momentami nagłej i niespodziewanej ulgi, jak ta, która przyszła teraz.
Wydaje się, że myślenie tylko pogłębia ten stan rzeczy. Im intensywniejsze, tym gorsze dla ogólnego samopoczucia. Zawsze istnieje przecież ryzyko, że zacznie się wiedzieć o świecie i życiu za dużo. Zresztą na końcu każdej tego typu refleksji okazuje się, że rzeczywistość po prostu nie daje schronienia. Nie daje, bo nie może dać. Taka po prostu jest. Ja sam też nie mam siły, aby z pełnym przekonaniem nazwać to miejsce domem. Nadchodzą nieraz zachody słońca i wieczory, kiedy wyraźniej zauważam swoją kruchość. Zaglądam do zbyt wielu miejsc. Przejrzałem je i już nie potrafię zaufać łatwym zapewnieniom.
Ostatnie „amen” i chowam różaniec. Regina in caelum assumpta, ora pro nobis…
Myślę, że gdybym wymyślił sobie Boga, aby jakoś to wszystko przetrwać, cały ten chaos i bezsens, i nie oszaleć, z pewnością nie doświadczałbym spokoju. Byłoby to kolejne myślenie w tej wielkiej spirali. Uporczywe i bezskuteczne. Nie docierałyby do mnie echa z odległej przystani, o ile nie byłaby prawdziwie istniejąca. A jednak docierają. Przynoszą pokój, ten prawdziwy, nie wymyślony na potrzebę nienasyconych pragnień, które w sobie nosimy. Uspokajają, choć jednocześnie tak często Bóg wypycha nas z bezpiecznego miejsca do świata, do pustych, zimnych ulic i do włóczęgi. Daje ulgę, taką, jak ta teraz, ale nie pozwala nam tu zostać na dłużej. Odpoczynek na górze Tabor jest nam dany niestety tylko na chwilę.
Ponoć da się żyć łatwiej. Tak przynajmniej mówią ludzie, którzy jakoś rzadko potrafią okazać, że faktycznie da się łatwiej. Podobno pewne rzeczy można sobie raz na zawsze przetłumaczyć, oprzeć się na sobie, pokochać siebie, zaufać sobie, umówić się samemu ze sobą na taką czy inną wyobrażoną nadzieję, i nie wracać do tych spraw nigdy więcej. Ponoć tak się da. Ale w tym wszystkim nie zdołałem wyzbyć się wrażenia, że to, co sam mogę sobie zrobić, tymi siłami, którymi dysponuję jako człowiek, nigdy mnie do końca nie przekona. Nie dotknie miejsca, w którym jestem w stanie czystym, najprostszy, nagi i najbardziej szczery. Kończę różaniec i wiem, że jedynie w kłębowisku kadzidła i kościelnych aklamacji mogę poczuć się u siebie, na właściwym miejscu, schowany jak Izrael wędrujący po pustyni pod obłokiem.
Łapię za zimną, wilgotną klamkę i przekraczam próg bazyliki. Wnętrze pachnie spalaną żywicą. Pierwsze, co czuję, kiedy otwieram drzwi i wchodzę w przedsionek, to właśnie drażniący nozdrza, a jednocześnie przyjemny zapach, który kojarzy mi się wyłącznie z wieczornym nabożeństwem.
Wracają do mnie zdarzenia i słowa, które kiedyś kiedyś tutaj padły. Pamiętam dni, kiedy przyjeżdżałem tu z mamą, zwykle ciemnymi, uśpionymi jesiennymi popołudniami i wieczorami, całkiem podobnymi do dzisiejszego. Nie zawsze miałem poczucie, że czytania na Mszy odpowiadały potrzebom tamtych dni, ale takie są drogi Boże, myślałem, niektóre ziarna padają w ziemię, żeby dawać plon później, kiedyś, w chwili, której się nie spodziewamy. Podobnie jak mój dzisiejszy różaniec. Później jeździliśmy na halę targową. Pomagałem pakować w kartonowe pudła karmę dla kotów i dla psa, do tego mleko, wodę, puszki z mięsem, warzywa, wszystko, czego było potrzeba.
W zimniejsze miesiące trzeba było napalić w piecu. Z tego obowiązku mogliśmy się czuć zwolnieni na dobrą sprawę tylko latem, skoro na Podhalu oprócz zimy i jesieni dość chłodna jest właściwie cała wiosna. Ciepłe dni przychodzą tutaj zazwyczaj dość późno i wcześnie odchodzą, właściwie już pod koniec lata dając miejsce jesieni, a kiedy nawet słońce zaczyna przez dzień grzać mocniej, to poranki, wieczory i wietrzne dni potrafią wyziębić ściany domu.
Wpierw należało użyć pogrzebacza i oczyścić piec z popiołu. Później układałem buk albo sosnę, ciasno, a jednocześnie tak aby zostawić dostęp powietrza i ognia do gardzieli. Na to wszystko sypałem trochę węgla. Wiosną i jesienią dwie, a zimą – cztery węglarki. Była to czasem naprawdę mnisza praca, zwłaszcza na początku, kiedy ogień często wygasał, więc musiałem czuwać przy piecu, cierpliwie i skrupulatnie uczyć się natury drewna, wsłuchiwać się, a następnie rozumieć szum, trzask i mowę ognia. Widziałem w tym sens, nieraz nawet głębszy od czytania tego, co akurat musiałem przyswoić, jeszcze jako student, na zajęcia. Chociaż może idealnym połączeniem byłoby czytanie i pisanie równoważone przez te nieobciążające intelekt czynności.
Później nadmiar myśli stawał się tym, czego najbardziej chciałem się pozbyć. Widziałem świat, który potrafiłem analizować, ale niekoniecznie włączyć się w jego rytm, i ta świadomość zaczęła mnie uwierać. Kontakt z rzeczywistością, która stawia opór i wymaga posłuszeństwa, za każdym razem przychodziła mi z pomocą. Wziąć odpowiedzialność za to, co pozostaje w zasięgu mojej ręki. Przy tym typie wrażliwości znacznie pewniej mogłem się poczuć przy drewnie i węglu, niż przy towarzyszącym mi na co dzień nadmiarze pracy intelektualnej. Cieszyło mnie, że pozostawanie w domu rodzinnym wymagało takiego zaangażowania.
Wieczorna Msza święta, zakupy, rozpalanie pieca. Przez pewien czas tak wyglądały czwartki, a nieraz też piątki. Ceniłem sobie ten zwyczaj, jak zresztą każdy przejaw cykliczności w moim życiu. Takie same poranki i wieczory, to samo zmierzchające niebo – być może w ten sposób powinni spędzać dni ludzie o niespokojnym wnętrzu. Tak zwane „życie bez zdarzeń”, od którego prawie każdy chciałby uciec, dla mnie samego w pewnym momencie zaczęło jawić się jako błogosławieństwo. Nie sądzę, żeby wiązało się ze spłyceniem codziennego życia. Uważałem, że wręcz przeciwnie. Dopiero w powtarzalnej codzienności stała się możliwa kontemplacja, odkrycie i docenienie istnienia, zajrzenie pod spód iluzji.
A może się mylę… Może nie byłbym w stanie osiągnąć spokoju na stałe. Zawsze łudziłbym się, że gdzie indziej jest lepiej. Rozglądam się po oświetlonym świecami wnętrzu bazyliki i dochodzę do wniosku, że Bóg jednak dobrze wie, co robi, kiedy wypycha nas z miejsc odpoczynku, tak, że jesteśmy w nich tylko na chwilę, od czasu do czasu, a pomiędzy tymi momentami jeszcze bardziej do nich tęsknimy i stale ich szukamy.
Ksiądz ogłasza intencje mszalne. Wśród wielu innych osób pojawia się też imię i nazwisko mojego ojca. Wszyscy wyczytani jakby na jednym wydechu. Jakby teraz stanowili wspólnotę, choć za życia nie mieli o sobie bladego pojęcia. Modląc się za jednego, modlimy się za wszystkich.
Błękitny strop ozdobiony gwiazdami oraz wizerunkami świętych. Obok mnie kręcą się drewniane schody prowadzące do ambony, gdzie jakiś nieznany mi artysta zostawił obraz Jezusa niosącego na barkach owcę. Najczęściej przychodziłem tu wiosną i wczesnym latem, moje stopy zapadały się w miękkiej trawie, czułem zapach piasku i rozgrzanych kamieni, na które padają krople deszczu, i wiedziałem, lepiej niż kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej, że stworzenie jest dobre, podarowane nam przez Boga po to, aby się nim cieszyć.
Pamiętam tamte dni. Za oknem dygotały młode gałązki, wyrastające z ziemi nagim kikutem, a zarazem sprężyste na wiosnę. Pomyślałem wówczas, że to wspaniała wiadomość: nawet natura zanurzona w marności, niepełna, choć bardzo dobra, potrafi tak głęboko zachwycić, a przecież to nawet nie jest jeszcze jej pełnia.
Teraz znów tu jestem, ale czas się zmienił. Myślałem, że wrócę do tego, co już miało miejsce i do czego zatęskniłem, ale wszystko jest już trochę inne. Taka sama jest chyba tylko Msza. Wystrój bazyliki też się nie zmienił. A jednak jestem w innym miejscu.
Zapada cisza. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że dotąd Mszy towarzyszył śpiew. Wokół prezbiterium unoszą się kłęby dymu, a ponieważ usiadłem w jednej z pierwszych ławek, mogę usłyszeć rytmiczny chrobot kołysanego kadzidła. Kiedy rozlega się dźwięk dzwonków, przypominam sobie polne ścieżki obok pastwisk, którymi zwykle wracam do domu. Niezmiennie brzmią tak, jakby boczną nawą przechodziła trzoda owiec.
Kapłan wyciąga ręce, nad jego głową połyskuje kielich. Kieruję oczy wyżej i wyżej, wiedziony dymem kadzidła, aż wreszcie zatrzymuję wzrok na barokowym obrazie wtłoczonym w złoto ołtarza, a właściwie na samym jego szczycie, tuż pod stropem.
Najpierw ukazuje mi się gra błękitu i pomarańczowych łun światła. Później zwracam uwagę na kobiecą sylwetkę. Ciało Maryi unosi się ponad obłoki, tam, gdzie nie ma już niczego ziemskiego, tylko sama Boskość, spełnienie, wszystko we wszystkim.
Czasem zastanawiało mnie, co może czuć osoba unosząca się tak wysoko ponad wszystko, co po ludzku znane? Tak jak pisano: świętość jest przerażająca, nawet w swojej dobroci. Człowiek, patrząc w nią, drży i omdlewa, wpada w ciemności, bo nie jest zdolny do objęcia tego, co wieczne i nieskończone. Nie posiada oczu zdolnych do patrzenia w tak głęboką jasność. Wyobrażam sobie tę chwilę jako zanurzanie się w oceanie, który nie ma końca. Albo wejście na rozciągające się po horyzont zielone pola. Ale być może da się znieść to spotkanie z nieskończonym dopiero wtedy, gdy człowiek jest już całkiem wpatrzony w błogosławione wizje, jak ze starych przedstawień świętych.
A mój ojciec już tego doświadczył. Znalazł się po drugiej stronie, gdzie już nie ma miejsc, w których można by się ukryć, nie ma używek, którymi można się znieczulić. Znalazł się tam, i co dalej? Spojrzał w jasność, której nikt tutaj nie byłby w stanie znieść, chociaż za życia wydawał się niezdolny do patrzenia i słuchania tego, co prawdziwe.
Kapłan odwraca się do wiernych, zaprasza do komunii. Wchodzimy głębiej w zapach kadzidła. Ci, którzy chcą. „Kto pragnie, niech przyjdzie”. Nie wiem, czy lepiej pragnąć, czy zobojętnieć. Ale właściwie to nieważne, co lepiej. Wiem tyle, że to pragnienie we mnie jest. Temu nie zdołam zaprzeczyć.
Michał Gołębiowski
Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.