Wróćmy do samotnej, wysokiej wieży na wyspie Shalott. Jest pełnia lata. Upał i cisza południa sprawiają, że cała sceneria staje się coraz bardziej odrealniona, przypominając raczej sen, aniżeli jawę. Chłopi trudzą w polu, ale zamek stoi daleko od ich prac, oddzielony gęstym borem i fosą pełną kwiatów. Ponad tym światem, a nawet w pewnym sensie „poza czasem” (bo nieznająca rytmu codziennego życia) pracuje przy kądzieli panna z Shalott. Skwar południa kontrastuje z chłodem zamkowych murów, a jeszcze wyraziściej – z postawą „zimnej, posągowej tragiki” zamieszkującej te komnaty[1]. To, co przede wszystkim ją określa, to samotność i lęk, a zdaniem Jana Kasprowicza – zwiastująca upadek duma:
Nad brzegami lśniącej rzeki
łanów, zbóż bezkres daleki
sięga nieba, tak jak wielki,
wzniesion obok polnej ścieżki,
strzelisty Camelot.
Zielenią kryty kwiat żonkili
i żółte liście wodnych lilij
drżą śpiąc na tafli, a po chwili
widać już Shalott (…).
Zszarzałe ściany, szare wieże,
a w dole kwiaty ścielą leże
tej, co samotnie kądziel bierze
Pani na Shalott[2].
Świat obserwowany jest przez pannę jedynie w czystym odbiciu lustra. Kiedyś do pracowni wtargnął bowiem wiatr znad jeziora, na szkle pojawił się błysk, serce ścisnął niepokój. To od tamtej pory pani na Shalott nie może opuścić murów zamku. Coś jej wówczas powiedziało, że zaciążyła na niej klątwa. Poemat oznajmia, że bohaterka „nie wie, czym byłoby to zaklęcie”. To prawda, że dzięki niemu „może ona równo snuć swą nić i życie bez trosk wieść”, lecz w zamian za to musi już na zawsze pozostać wśród zimnych ścian swej siedziby. Jeżeli zaś odważyłaby się wyjść z wieży – wówczas niechybnie spotkałoby ją nieszczęście. Stąd też panna trwa zamknięta w „sobie samej”. Obcy jest jej zapach ziemi czy wilgoć trawy nad ranem. Raz jeden ujrzała z okna młodego Lancelota i jej serce rozgorzało uczuciem. Nie chciała jednak zejść, aby się z nim przywitać. To groziłoby czymś strasznym, wprawdzie nie wiadomo, czym, ale złowrogi, acz bezdźwięczny głos nie może się mylić. Rycerz wkrótce odchodzi. Tymczasem miłosny płomień wciąż pali pierś pani z Shalott. Czy to możliwe, aby we wnętrzu tej białej jak marmur postaci zapanował tak silny, nie dający się zagasić ani ujarzmić afekt? Wkrótce pani wyprawia łódź, nie zważając na nadchodzącą burzę, i rusza na jezioro, coraz bardziej słabnąc od trwogi przed wichrem i grzmotami. Nad ranem dworzanie z Camelotu znajdują przy brzegu bezwładne, martwe ciało pięknej damy. Kiedy widzi ją Lancelot, wzrusza się do głębi i wzdycha do niej jak do długo oczekiwanej miłości:
Nie znałem gładszych lic, o Boże,
niech łaska twoja dopomoże
pannie na Shalott.
We wcześniejszej wersji utworu słychać głos zmarłej damy: „Draw near and fear not, this is I, the Lady of Shalott”, czyli: „Zbliż się miły, porzuć lęk, oto ja, pani z Shalott”. Czy był to głos wydany wraz z ostatnim tchnieniem, czy też tylko złudzenie? Tego nie wiadomo. W każdym razie można odczytać w poemacie Tennysona historię samozatracenia się osoby, która lęka się miłości albo prawdziwego życia. Pani na Shalott stworzyła sobie mały świat zamknięty w czterech ścianach komnaty. Byłby to – sięgając po klucz psychoanalityczny – obraz osobowości neurotycznej, czyli duszy „zaczarowanej” w lęku przed czymś nieokreślonym, a przy tym zamkniętej przed światem zewnętrznym, zatrzaskującej drzwi własnego wnętrza, tak aby całą resztę widzieć przez pryzmat nieustannego zagłębiania się w „ja”. Lustro – to rekwizyt narcyza. Wieża – przywodzi na myśl pychę, dumę i odrealnienie. Pracownia, z której nie można wyjść – to niewola tęsknych, acz niemożliwych do spełnienia wyobrażeń. Daje się również dostrzec w bohaterce The Lady of Shalott kogoś zakochanego w nieosiągalnym ideale, a przez to doświadczającego tragedii w zetknięciu się z niedoskonałą, ale i „zabójczo” dynamiczną, pulsującą, nieokiełznaną i szybko zmieniającą się rzeczywistością. Ostatecznie wysublimowana doskonałość pogrąża się we wzburzonym jeziorze.
Wśród dojrzałych pism Tennysona pojawia się również ballada o Alicji. Jest to dziewczyna śmiała, zmysłowa i beztroska, jakby przeciwieństwo pani na Shalott, sama sobie nadająca dumne miano Królowej maja. Świat wokół rozkwita, a ona biegnie między kwiatami, nieskrępowana i radosna, kpiąc sobie z miłości nieszczęśliwego chłopca. Nic wokół nie ma dla niej znaczenia, liczy się jedynie szalone marzenie, aby stać się majową panią:
Mówią, że mam serce twarde, cóż mi znaczy takie słowo?
Ja chcę maja być królową, chcę majową być królową.
Że z miłości, mówią, kona, lecz to nigdy być nie może!
Mówią, że mu pęknie serce, cóż mi z tego, mocny Boże!
W pierwszy letni przecież dzionek znajdę sobie miłość nową,
Dziś chcę maja być królową, chcę majową być królową[3].
Druga część poematu wyraźnie zmienia tonację. Staje się ona bardziej wanitatywna. Przed czytelnikiem roztacza się bowiem obraz skromnej sypialni, w której Alicja musi porzucić próżne kaprysy i marzenia, ponieważ przyszło jej umierać na suchoty. Jej twarz pobladła, włos wypłowiał, uśmiech zniknął. Kiedy los odebrał jej zdrowie i urodę, nie pozostało już nic innego, jak tylko więdnąć w smutku. „Marność nad marnościami”: do tego prowadzi wyszydzona miłość. I choć druga część Królowej maja niezbyt spodobała się krytykom, to należy mieć na uwadze, że współcześni Tennysonowi czytelnicy wysoce cenili zwłaszcza subtelne, a przy tym tragiczne w wymowie portrety kobiece z jego wierszy[4]. Lilian, Izabela, Magdalena, Adelina, Gunewra, Pani jeziora – każda z tych jakże eterycznych heroin jawiła się jako pogrążona w oparach marzenia. Utwory na ich temat łączyły w sobie fascynację i rezerwę wobec romantycznej legendy średniowiecza. Z jednej strony były to ślicznie skomponowane opisy przyrody i zewnętrznego piękna, tak inspirujące dla artystów prerafaelickich, z drugiej jednak – moralitety, które miały przestrzegać przed chorobliwą uczuciowością oraz neurotycznym zamknięciem się na wartości wyłącznie estetyczne. Wypada w tym miejscu wspomnieć o smutnej, nieutulonej w smutku Marianie:
W mech, co ogródek okrył cały
Najgęstszą czernią, rdzą przeżarte
Gwoździe ze sznurów wypadały
Wiążących cztery grusze stare
Do szopy, która o wieczorze
Bielała próchnem swym jak zjawa.
Zniszczony dach porosła trawa
Na smutnym tym za fosą dworze.
Mówiła: „Strasznie tu.
Nie przyjdzie on, daleki!
O, gdybyż spokój snu
Ogarnął mnie na wieki”[5].
Zmieniają się dni i pory, jednak z zamku nieustannie płynie lament. Mariana została jakby „zaklęta” w swoim własnym smutku. Zima z czasem rozkwita wiosną, a upał lata stygnie, gdy nadchodzi jesień, lecz rozpacz dziewczyny trwa tak, jak dawniej. Żyje ona, w rzeczywistości nie żyjąc, ponieważ jej dusza przepełniona jest tęsknotą za tym, który „nie przyjdzie”. Dręczący stał się nawet szum topoli, śpiew ptaków, promień słońca wdzierający się przez okno oraz odgłos burzy w środku nocy. Mariana pozostała niewrażliwa na świat wokół, powtarzając ciągle: „My life is dreary”, czyli: „Moje życie jest straszne”. Innym razem słychać zawołanie: „The night is dreary”, a następnie: „The day is dreary”. A więc „straszna jest noc” i „straszny jest dzień”. Dlaczego? Bo „nie przyjdzie on, daleki”. Z powodu tego tęsknego oczekiwania Mariana przypomina poniekąd zjawę, która nie może zaznać spokoju i dlatego co dzień nawiedza mury zamku. Jej siostrą mogłaby zostać nazwana Pani jeziora, która bez powodzenia i bez końca czekała na ukochanego, rozczesując perłowym grzebieniem długie, złociste włosy. Pukiel za puklem padał na dno, lecz wyśniony oblubieniec nie przychodził. Obie te postaci jawią się raczej jako figury pustki, aniżeli żywe postaci z krwi i kości (choć ostatecznie Pani jeziora opuszcza świat rojeń i schodzi do zwykłych ludzi). Są to niemal archetypy inspirowane „głębinowym” odczytaniem śpiewów i legend staroangielskich. Być może dlatego Thomas Carlyle, nie rozumiejąc zbyt dobrze zamierzeń Tennysona, określił The Lady of Shalott czy Mariana lekceważącym mianem „słodyczy”. Także późniejsza krytyka literacka nie była w stanie dostrzec w tragicznych bohaterkach tych poematów czegoś więcej, aniżeli tylko „schematy blade i bez życia”[6].
Tematem wymienionych wyżej poematów Tennysona była „klątwa estetyzmu”, owa „widmowość”, na którą zaczyna chorować kultura, ilekroć upada ostatnia wiara, a namiastek metafizyki potrzeba szukać w dobrym smaku i wysublimowanym guście. Prawda staje się wówczas tylko ornamentem. Takie są również bohaterki Idyll królewskich: zwiewne i mgliste, nieco feeryczne, jakby pozbawione „krwi i kości”, przynależące bardziej do świata duchów. W utworach tych pobrzmiewa również skarga na egotyzm, który skazuje (bo musi skazywać) na samotność i wyobcowanie. Piękno jest oczywiście pewnym odbiciem Boskości. Mówi się, że „piękno zbawia świat”, ale staje się tragiczne wówczas, gdy zatraca wartości duchowe w imię narcystycznej kontemplacji samego siebie w ramach „czystej formy”. To właśnie ze względu na nią fin-de-siècle uznał Tennysona za twórcę nazbyt mieszczańskiego. Ściślej rzecz ujmując, pokolenie modernistów doceniło plastyczną obrazowość wierszy „poety laureata”, ale odrzuciło ich moralne czy dydaktyczne przesłanie. Odbiciem nowoczesnej świadomości stała się wszakże Herodiada z wiersza Stéphane’a Mallarmégo, która sama siebie uczyniła okrutnym i bezlitosnym, ale perfekcyjnym dziełem sztuki, albo Heliogabal Stefana George’a, który zabił niewolnika tylko po to, aby przekonać się, czy czerwień krwi dobrze skomponuje się z zielenią posadzki. Albo „pijany statek” Arthura Rimbauda, którego kapitan świadomie dąży do zatracenia, byle tylko doświadczyć dziwów, zobaczyć „archipelagi gwiezdne” i „otwarte niebo szalejące”[7], nieważne czy rzeczywiste, czy też urojone. Nie chodzi oczywiście o wartościowanie tej „nowej” literatury ze względu na jej etyczne wybory i przewartościowania. Chodzi jedynie o to, że czołowi autorzy przełomu wieków wybrali estetyzującą rozpacz bycia samemu i w oddzieleniu.
Tennyson był bodaj ostatnim koryfeuszem pokolenia, które w pięknie poszukiwało nade wszystko harmonii duchowej prawdy i promieniującego na zewnątrz dobra. Nie tylko zresztą poszukiwało, ale także konsekwentnie stawało w jej obronie. Estetyzm był w jego ujęciu zatrzymaniem ust w pewnej odległości od brzegu pucharu, wyciągnięciem ramion, które nigdy nie zaznają dotyku. Tennyson podejrzewał, że nadmierna analiza wnętrza oraz każdego poruszenia uczuć osłabia w człowieku zdolność do relacji ze sobą, światem i innymi. W modnym niebawem haśle „sztuka dla sztuki” widziałby zapewne usprawiedliwienie dla pani z zamku, która patrzy na świat przez pryzmat lusterka, bojąc się spotkania z prawdziwym ukochanym. Kiedy jednak schodzi ze swej wieży, musi zetknąć się ze światem nazbyt nieprzystającym do marzenia. A wówczas jej ciało omdlewa i tonie pośród fal.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
[1] J. Kasprowicz, Alfred Tennyson. Szkic literacki [w:] tegoż, Pisma zebrane, t. 8, cz. 1: Krytyka literacka i artystyczna oraz studia historycznoliterackie, oprac. M. Wilczak, red. R. Loth, Warszawa 2015, s. 258.
[2] Jest to własne tłumaczenie fragmentu poematu The Lady of Shalott. W oryginale: „On either side the river lie/Long fields of barley and of rye,/That clothe the wold and meet the sky;/And thro' the field the road runs by/To many-tower'd Camelot;//The yellow-leaved waterlily/The green-sheathed daffodilly/Tremble in the water chilly/Round about Shalott (…)//Four gray walls, and four gray towers/Overlook a space of flowers,/And the silent isle imbowers/The Lady of Shalott”.
[3] A. Tennyson, Królowa maja, tłum. J. Kasprowicz [w:] tegoż, Poezje wybrane, oprac. Z. Kubiak, Warszawa 1970, s. 95. W oryginale: „They call me cruel-hearted, but I care not what they say,/For I ’m to be Queen o’ the May, mother,/I ’m to be Queen o’ the May.//They say he’s dying all for love,—but that can never be;/They say his heart is breaking, mother,—what is that to me?/There’s many a bolder lad’ll woo me any summer day;/And I ’m to be Queen o’ the May, mother,/I ’m to be Queen o’ the May”.
[4] Zob. Jan Kasprowicz, Alfred Tennyson, jw., s. 257.
[5] A. Tennyson, Mariana, tłum. Z. Kubiak [w:] tegoż, Poezje wybrane, jw., s. 19. W oryginale: „With blackest moss the flower-plots/Were thickly crusted, one and all:/The rusted nails fell from the knots/That held the pear to the gable-wall./The broken sheds look'd sad and strange:/Unlifted was the clinking latch;/Weeded and worn the ancient thatch/Upon the lonely moated grange./She only said, My life is dreary,/He cometh not, she said;/She said, I am aweary, aweary,/I would that I were dead!”.
[6] R. Dyborski, Alfred Tennyson. Jego życie i dzieła, Kraków 1912, s. 10.
[7] A. Rimbaud, Statek pijany, tłum. Z. Przesmycki [w:] tegoż, Poezje, red. P. Marszałek, Toruń 2016, s. 34.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.