Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Oppenheimer, reż. Ch. Nolan, USA/Wielka Brytania, 2023.
Pierwsze podejście do tego filmu zawiodło mnie w jakimś sensie. Idąc do kina spodziewałam się raczej fabularyzowanej biografii naukowej Oppenheimera, albo chociaż opowieści o Projekcie Manhattan. Tymczasem owszem, są fantastyczne fragmenty biografii naukowej i jest bajeczna opowieść o projekcie, ale głównie jednak jest to film będący biografią polityczną Oppenheimera. Tego zupełnie się nie spodziewałam.
Z mankamentów Oppenheimera należy wymienić jego długość, która przekracza możliwości utrzymania uwagi przez przeciętnego widza. Po drugie nagromadzenie środków takich jak skoki w czasie oraz naprzemienność zdjęć kolorowych i czarno-białych, czy uparte powracanie do pewnych scen. Powoduje to, że widz wciąż próbuje się połapać o co tak naprawdę w filmie chodzi. Natomiast dla mnie tylko za pierwszym razem kwestie te były utrudnieniem w zrozumieniu fabuły. Gdy już obejrzałam film do końca, a cała intryga została już ostatecznie wyjaśniona, zrozumiałam, że nie są one aż tak istotne. Można spokojnie rozluźnić się i po prostu dać się porwać tokowi narracji. Od tej pory kolejne odsłony tego filmu dały mi radość obcowania z prawdziwie wielkim kinem.
Przejdźmy jednak do atutów filmu. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła od muzyki. Jakiś czas temu zauważyłam, że we wszystkich liczących się artystycznie filmach współczesnych mamy do czynienia z muzyką minimalistyczną. I tak też jest tutaj. Ludwig Göransson skomponował muzykę całkowicie współczesną, nie dbając absolutnie o jakiekolwiek realia historyczne, co czyni to dzieło kolejnym filmem postmodernistycznym, a więc i wyabstrahowanym z kontekstu historycznego - mimo nawiązań do zainteresowań głównego bohatera np. muzyką Strawińskiego. Niezależnie od tego jak ocenimy taki zabieg, muzyka ta jest wspaniałą siłą nośną fabuły. Mogę sobie wyobrazić, że kiedyś, gdy minimalizm będzie czymś staromodnym i trącącym myszką, to zapewne i ten film straci na sile przekazu. Jednak dla współczesnego widza właśnie to nowoczesne brzmienie, podkreślone zarazem przez użycie klasycznej instrumentacji, jak smyczki czy sekcja dęta, nadaje uniwersalnego charakteru tej muzyce i stanowi o sile kinowego widowiska.
Pierwsze moje wrażenia skupiały się wokół powracającego motywu trąby, jakby symbolizującej trąbę Sądu Ostatecznego, realizowanego przez - być może - puzony. Ktoś słusznie zauważył, że jeden z utworów, ze ścieżki dźwiękowej z filmu, zatytułowany Czy słyszysz muzykę zawiera z kolei motyw, który jest potem powtarzany w innym utworze, pt. Mechanika kwantowa. Ten pierwszy utwór w filmie ma swoje miejsce przy opisie europejskich studiów młodego Oppenheimera. Chłonie on wtedy całą kulturę europejską, zaczytuje się Eliotem i jego Ziemią jałową, zwiedza gotyckie katedry, słucha Święta wiosny Strawińskiego, ogląda obrazy Picassa, dokonuje pierwszych odkryć naukowych, miewa wizje „kwantowych światów”. W pigułce widzimy tu rozwój geniusza. Drugi zaś utwór słyszymy w filmie wtedy, gdy wraca on do USA i na Berkley uczy studentów tego wszystkiego, co odkrył w Europie.
Czy słyszysz muzykę to utwór wirtuozerski, smyczki pędzą na złamanie karku w kunsztownych wirażach i arabeskach melodii, na to nakładają się całe piętra różnych rytmów, to prawdziwa polirytmia. Całość robi wrażenie opisu odkrywania całej głębi i złożoności wszechświata, jak gdyby w jednym ciągu ekstazy. Dodatkowo apokaliptyczna trąba towarzyszy tu ze swoim pełnym grozy motywem. Tymczasem Mechanika kwantowa powtarza motyw pierwszego utworu, ale tym razem słychać smyczki z mozołem wykonujące tę samą melodię. Nie ma tu przyśpieszeń ani nakładających się na siebie rytmów, sam zaś motyw apokaliptycznej trąby, to ledwie oniryczny cień tamtej apokaliptycznej grozy. Mechanika kwantowa to przełożenie młodzieńczych uniesień odkrywczych Oppenheimera, na trud przekazania tego wszystkiego mniej pojętnym od niego studentom.
Kolejnym atutem Oppenheimera jest cudowne aktorstwo. Cillian Murphy powinien koniecznie dostać za tę rolę Oscara. Mimo, że fizycznie nie jest podobny do prawdziwego Oppenheimera, staje się w tej roli niemal identyczny z nim w sposobie mówienia i patrzenia. Warto obejrzeć sobie archiwalne nagrania sławnego fizyka, porównać jego tembr głosu, oszczędną mimikę, spojrzenia hipnotycznych niemalże, wielkich, jasnych oczu.
Perełką jest epizod grany przez Gary’ego Oldmana, który pojawia się w roli Harry’ego Trumana. Aktor ten, już tradycyjnie potrafi skraść całe show głównej postaci. Wystarczy wspomnieć chociażby jego fenomenalną kreację w filmie Leon zawodowiec. Tu patrzymy na Trumana i wierzymy, że to jest właśnie on – Truman, a nie Gary Oldman. Aktor zniknął. Została postać. Scena z Trumanem jest zresztą chyba najlepszym momentem w całym filmie, warto na niego pójść chociażby tylko niej.
Zbyt mało natomiast, moim zdaniem, wyeksponowane zostały w filmie filozoficzne aspekty i konsekwencje odkryć, będących udziałem Oppenheimera i innych fizyków. Dotyczy to choćby takich faktów jak te, że matematyka bywa sprzeczna z fizyką, że eksperyment może wykazać możliwość tego, co w teorii, np. w matematyce, jest niemożliwe. Należałoby chyba podrążyć pytanie - czy zatem cała rzeczywistość jest wewnętrznie sprzeczna?
Filmu da się jednak bronić, sam Oppenheimer mógł nie mieć zacięcia filozoficznego, więc wprowadzanie dociekań filozoficznych na temat natury rzeczy, byłoby - być może - niezgodne z przedmiotem filmu, a tym jest biografia Oppenheimera. Nie każdy fizyk musi być też filozofem. Taki jest nasz, pokawałkowany na szczegółowe dziedziny naukowe, współczesny świat.
Obejrzałam ten film kilka razy i za każdym razem zauważałam inne jego pokłady. Można go bowiem analizować na rozmaite sposoby. Dopiero za chyba trzecim razem dostrzegłam, w jak złożony sposób została przedstawiona postać samego Oppenheimera. Z głównym bohaterem widz się zazwyczaj utożsamia, nawet gdy nie zawsze rozumie powody i motywy jego postępowania. Jednak stara się z góry założyć jego dobrą wolę i szczerość w postępowaniu. Tak jest i tutaj, mimo iż czasem widzimy go cudzymi oczyma, nie zawsze przychylnymi, np. Lewisa Straussa. Oppenheimer jest pokazany jako zawsze wyciszony, jakby odrobinę bujający w obłokach, czasem może nawet lekko autystyczny. Niemal nigdy nie podnosi głosu, nawet gdy jest przypierany do muru. Raz jeden zdarza mu się być wytrąconym z równowagi, co nie zmienia faktu, że jak zwykle odpowiada na pytania procesowe w sposób maksymalnie rzeczowy i profesjonalny. Tak jakby nigdy emocje nie dyktowały jego wyborów i postępowania. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest niepokojący, młodzieńczy epizod z czasów studiów. Dopiero przy uważnej obserwacji można się dopatrzyć, że jest w tym filmie powiedziane, choć nie wprost, tylko w małych odpryskach, krótkich wymianach zdań, że w relacjach osobistych był to człowiek szalenie trudny. Niezwracający uwagi na „drobiazgi” – czyli na to, co zwykli ludzie uznają za oznaki szacunku czy dobrego wychowania. To, jeśli faktycznie tak było w przypadku prawdziwego Oppenheimera, mogło rzeczywiście zniechęcać do niego wielu ludzi, a nawet wręcz czynić z nich jego wrogów.
Zagadkowa jest w tym filmie całkowita nieobecność nazwiska małżeństwa Rosenbergów. Akcja filmu toczy się od lat 30. do 60. XX wieku, a sprawa Rosenbergów, jako oskarżonych i straconych za wykradnięcie planów bomby atomowej i przekazanie ich Sowietom (jak się dużo później okazało zostali w tej sprawie oskarżeni i skazani niesłusznie) była jedną z najgłośniejszych spraw politycznych w tamtym czasie.
Najbardziej jednak urzekł mnie w tym filmie wątek rewolucji, która została potraktowana, jako nie tylko przełom i przewrót polityczny, ale w ogóle zakwestionowanie dotychczasowego porządku, czy to w dziedzinie filozofii (Marks), czy psychologii (Freud), czy muzyki (Strawiński) i malarstwa (Picasso). To, czym się fascynuje Oppenheimer, to nie tylko rewolucja naukowa, czy polityczna, to rewolucja w ogóle, rozumiana jako dekonstrukcja i wywrócenie wszystkiego, by odkryć nieznane dotychczas pokłady rzeczywistości. Te odkrycia nie tylko zmieniają nasze widzenie świata, ale też niosą ze sobą cenę, którą musimy za nie zapłacić. Po pierwsze nie da się cofnąć zmiany robiącej wyłom w strukturze danej sztuki czy nauki przez rewolucję. Nie da się po Strawińskim komponować, tak jak się to czyniło dotąd. Nie da się już malować po Picassie, tak jak się malowało dotąd. Nie da się już mówić o fizyce, jak to się mówiło dotąd, przed odkryciem mechaniki kwantowej. Nie da się również mówić o polityce i równowadze politycznej, jak to było możliwe przed wynalezieniem bomby atomowej. Tamte czasy już nie powrócą.
Po drugie każda rewolucja, choćby z najsłuszniejszych intencji była wzniecana, ma w sobie element destrukcji, element dionizyjski, który ostatecznie polega na tym, że lepsze od utrzymywania porządku i formy jest ich zburzenie. Choćby ostatecznie prowadziło to do unicestwienia wszystkiego. W świecie starożytnym dawkowano sobie tę moc Dionizosa, zawieszając czasowo zwykłe ramy społeczne i moralno-obyczajowe, na czas świąt dionizyjskich. Dostojne matrony odrzucały wówczas swoje dostojeństwo i na kilka dni stawały się dzikimi bachantkami. A potem wszystko znowu wracało do normy. Jednak, jak wiemy z mitów greckich, Dionizos to bóg okrutny, którego nie da się okiełznać, a poddanie się jego mocy, powoduje nieodwracalne zmiany, prowadzące do totalnego zniszczenia. Ostatecznie Dionizos jest bowiem bogiem destrukcji i chaosu. Zawsze zastanawiałam się nad tym, czy wielcy rewolucjoniści zdawali sobie z tego - i wciąż zdają - do końca sprawę.
O tej destrukcyjności Dionizosa świadczy np. starożytny mit, który tak relacjonuje Fryderyk Nietzsche w Narodzinach tragedii:
Stare podanie mówi, że król Midas przez długi czas polował w lasach na mądrego Sylena, towarzysza Dionizosa, nie mogąc go jednak pochwycić. Kiedy wreszcie Sylen wpadł w jego ręce, król zapytał, jaka rzecz jest dla człowieka najlepsza i najbardziej godna pożądania. Demon milczał zastygły bez najmniejszego ruchu, aż wreszcie zmuszony przez króla wyrzucił z siebie pośród przeraźliwego śmiechu te słowa: „Żałosna istoto jednego dnia, dziecko przypadku i trudu, dlaczego zmuszasz mnie do powiedzenia tego, czego słuchanie nie przyniesie ci spodziewanych korzyści? To co najlepsze, jest dla ciebie zupełnie nieosiągalne: nie narodzić się, nie istnieć, być niczym. A drugą w kolejności rzeczą najlepszą dla ciebie jest jak najszybsza śmierć”.[1]
Antonina Karpowicz-Zbińskowska
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
[1] F. Nietzsche, Narodziny tragedii, tłum. J. Dudek, Kraków 2022, s. 34.
(1975), doktor nauk teologicznych, muzykolog, redaktor „Christianitas”. Publikowała w „Studia Theologica Varsaviensia”, "Christianitas", na portalu "Teologii Politycznej" oraz we "Frondzie LUX". Autorka książek "Teologia muzyki w dialogach filozoficznych św. Augustyna" (Kraków, 2013), "Zwierciadło muzyki" (Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2016) oraz "Rozbite zwierciadło. O muzyce w czasach ponowoczesnych"(Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2021). Mieszka w Warszawie.