„Irlandczyk”, reż. M. Scorsese, 2019.
Punktem wyjścia dla Irlandczyka jest dobrze znana i sprawdzona formuła. Sprawdzona, ponieważ w zasadzie wszystkie filmy mafijne Martina Scorsesego (w tym także Wilk z Wall Street, który jest również filmem mafijnym) to w gruncie rzeczy kazanie na ewangeliczną przypowieść o bogaczu i Łazarzu (zob. Łk 16,19-31), a w zakresie poszczególnych wątków to wciąż kolejne warianty innych Łukaszowych opowieści, zwłaszcza zaś słów: I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj. Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował (Łk 12,19-20). Dlatego zawsze uważałem, że filmy Scorsesego wyrastają z katolickiego gruntu. Dodatkowo wydawać by się mogło, że najświeższe dokonania twórcy Ostatniego kuszenia Chrystusa z całą mocą udowadniają taki stan rzeczy, niespecjalnie kryjąc się z tym, że niegdysiejsze dylematy, zwątpienia czy zgorszenia z powodu zła nieukaranego przez Boską sprawiedliwość, ostatecznie spotykają się z tak czy inaczej wyrażonym Boskim Sądem.
Kiedy mówię o katolickiej formacji odczuwania i myślenia u Scorsesego, to bynajmniej nie chodzi mi o to, że jego filmy można by uznać za kino konfesyjne, ani tym bardziej za manifest ortodoksji. Nie chodzi tu również o natarczywie pojawiającą się w kluczowych scenach dzieł reżysera ikonografię kościelną. Jak już powszechnie wiadomo, święte obrazy towarzyszące scenom przemocy (jak np. w Ulicach nędzy czy Infiltracji), zabójstw (Irlandczyk) czy zdrady małżeńskiej (Wściekły byk) to niemal znak firmowy amerykańskiego reżysera. Za każdym razem są one przypomnieniem o obecności milczącego Boga pośród zła tego świata. Jednakże we wspomnianej „katolickiej formacji” chodzi przede wszystkim o to, że Scorsese za każdym razem wchodzi w samo centrum konfliktu między Rzymem i Kościołem, w to odwieczne napięcie pomiędzy pragnieniem ziemskich rozkoszy a potrzebą wyboru „wąskiej drogi” do zbawienia wiecznego (rozdarcie to zostało doskonale zobrazowane chociażby w Thaïs Anatola France’a). Częstokroć bohaterowie filmów Scorsesego sięgają po słodki owoc grzechu. Nietrudno jednak zauważyć, że zmysł moralny reżysera wyraźnie skłania się ku nauce o „marności”, vanitati. Takie było Kasyno, którego zakończenie stawia nam przed oczyma wielki monument lwa w Las Vegas, owego „złotego cielca”, pogańskiego bożka i Molocha, któremu „trojaka pożądliwość” codziennie składa krwawą ofiarę. Taki był brudny, rockandrollowy i bezczelnie immoralny Wilk z Wall Street, w którym nie mogło jednak zabraknąć pytania o sprawiedliwość Boga pozornie błogosławiącego ludziom złym. Za każdym razem moralne dylematy Scorsesego rozstrzygane są z pasją kaznodziei, w duchu dziedzictwa św. Augustyna, i to nawet wówczas, gdy religijny obraz świata wcale nie wysuwa się na pierwszy plan. Gdzieś w tle przesyconej okrucieństwem sceny pobrzmiewa (ostatnio coraz wyraźniej) biblijna przestroga: Nie unoś się gniewem z powodu złoczyńców ani nie zazdrość niesprawiedliwym, bo znikną tak prędko jak trawa i zwiędną jak świeża zieleń (Ps 37,1-2).
Jak już wspomniałem, Irlandczyk z początku snuje swoją opowieść zgodnie ze sprawdzoną formułą filmów mafijnych. A jednak z czasem okazuje się, że najnowsze dzieło Scorsesego tę formułę świadomie przekracza. Mniej więcej w połowie seansu zdajemy sobie bowiem sprawę, że oglądamy nie tyle opowieść o gangsterach, co raczej moralitet o starości. Pod koniec filmu widz poniekąd traci perspektywę zbrodniczej przeszłości Franka Sheerana, a zaczyna śledzić los starca, jednego mnóstwa zniedołężniałych dziadków dorosłych wnuków, codziennie łykającego wymaganą dawkę leków i z trudem nadążającego za zielonym światłem na pasach dla pieszych, chorowitego, zmęczonego mężczyzny, który chcąc nie chcąc codziennie zadaje sobie pytanie, czy jeszcze tej nocy zażądają jego duszy (zob. Łk 12,20). Natomiast zakończenie Irlandczyka to już kino jawnie religijne, znacznie bardziej Milczenie aniżeli Chłopcy z ferajny, takie, które w dosłowny sposób włącza problematykę odkupienia, a przy tym zachowuje powolne tempo medytacji. Osobiście ogromnie cenię duchową wrażliwość, z jaką Scorsese obrazuje spowiedź. Rozdzierający serce moment sakramentalnej pokuty był moją ulubioną sceną, jak i w ogóle najbliższym mi motywem w Milczeniu, a więc w dziele twórcy ewidentnie czułego na problem zdrady (Boga, samego siebie, bliźnich), żalu i odkupienia. W najnowszym filmie dostajemy nieoczekiwanie podobny wątek. Zarazem jednak to bodaj jedyna scena filmowa, jaką znam, w której do spowiedzi zachęcany jest socjopata, czyli człowiek, który wcale nie czuje, że źle robił, nie doświadcza żalu, gdyż został pozbawiony odpowiedniego poziomu empatii. On wciąż – jak wyraźnie sugeruje Scorsese – może uzyskać przebaczenie przez to, że samą decyzją woli oddzieli zło od dobra, ciemność od światłości. Można wręcz odnieść wrażenie, że do tego jednego momentu prowadziła nie tylko cała wędrówka Sheerana, ale także wszystkie te chwile zgorszenia, w których reżyser ukazywał cynicznie tryumfujące zło.
Od wcześniejszych mafijnych filmów Scorsesego Irlandczyka odróżnia także to, że w całej narracji pojawiają się wyraziste elementy satyry, które odbierają mafijnemu światu powagę i grozę. Świat zbrodni nie jest już tak demoniczny, jak chociażby w Kasynie, ani nawet tak drapieżny, jak w Chłopcach z ferajny. Dużo więcej jest tutaj humoru i pobłażliwych komentarzy reżysera. Kiedy na scenę wychodzi kolejna gruba ryba w latach swej świetności, zrazu dowiadujemy się, jak żałosny koniec życia i kariery przypadł jej w udziale. A to wywołuje śmiech. O wielkich rządcach tego świata, jak choćby o Jimmy’m Hoffie, związkowcu niegdyś „równie popularnym, co Beatlesi”, tak łatwo zapomnieć. Po jego śmierci niewielu już potrafi przypomnieć sobie jego nazwiska. Staje się on po prostu jednym z wielu, którzy pojawili się, a następnie odeszli. Wszystko to sprawia, że świat możnych i wpływowych ukazany został na sposób średniowiecznego tańca śmierci. Jak to ujął Claudio Magris, tutaj „każdy mógłby siedzieć na miejscu drugiego; za maską społecznego statusu twarz, naznaczona latami, jest mniej więcej taka sama”[1]. Raptem wszyscy okazują równie śmieszni i bezradni; zarówno wpływowi, jak i słabi, bogaci i biedni, każdy starzeje się tak samo, wszyscy z czasem niedołężnieją i stają się dziecinni, każdemu pisany jest ten sam koniec, a Boży Sąd (który anonimowo pojawia się w filmie chociażby pod postacią przeszywającego wzroku córki) przypomni uczynki wszystkich. Zamiast złotej legendy mafii, tyleż fascynującej, co budzącej przerażenie, mamy tutaj niemal średniowieczne misterium o banalnej anonimowości każdego w obliczu starości i śmierci. Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat, nic też nie możemy z niego wynieść (1 Tm 6,7) – przypomina Apostoł Paweł w liście jakże adekwatnym w kontekście religijno-etycznego przekazu Irlandczyka.
A więc powtórzę raz jeszcze: Scorsese w każdej ze swoich odsłon to w gruncie rzeczy katolicki moralista. Widać to wyraźnie na przykładzie ostatniego filmu, który okazał się czymś pomiędzy mafijnymi przypowieściami amerykańskiego reżysera, a utrzymanym w rytmie różańca Milczeniem. Ale warto wspomnieć jeszcze Wilka z Wall Street, którego wielu widzów chętnie uznało za dowód na to, że stary Scorsese wciąż potrafi tańczyć ekstatycznego rock and rolla. W tej trzygodzinnej orgii niemal wszystkich grzechów głównych pojawia się bodaj tylko jeden moment, prawie dwie minuty, w trakcie których do głosu dochodzi sumienie. Oto ocalony z morskiej katastrofy protagonista wyobraża sobie płonący samolot, a następnie mówi do widza w akcie jakiejś ukrytej modlitwy: „Widzieliście, to był samolot, który początkowo miał nas zabrać. Eksplodował, bo mewa wleciała do silnika: trzech zabitych. Wierzycie w znaki od Boga? Po tym wszystkim zrozumiałem, co chce mi powiedzieć”. Lecz wokół trwa zabawa, z głośników bije odblaskowy dance, a do kieliszków leje się wódka. Znak niebios nie został dostrzeżony przez nikogo prócz głównego zainteresowanego, Belforda, który zalicza właśnie „epicki zjazd”. Irlandczyk jest natomiast jak gdyby negatywem Wilka z Wall Street. Punktem węzłowym pozostaje oczywiście władza, pieniądze i przemoc. Ale Irlandczyk jest cichy, powolny, sceptyczny wobec ułudy świata, a znaki niebios przestają być w nim ledwie dostrzegalne. One prędzej czy później domagają się uwagi.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
[1] C. Magris, Migawki, tłum. J. Ugniewska, Kraków 2016, s. 19.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.