Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Dawno nie zdarzyło mi się obejrzeć filmowej nowości w pierwszym dniu publicznych pokazów kinowych w Polsce. Muszę się jednak przyznać do rzeczy trochę wstydliwej. Pod wpływem młodzieńczej lektury napoleońskich książek Waldemara Łysiaka do dzisiaj jest gdzieś we mnie odrobina bonapartysty. Ani znakomity Prus ze swoim ironicznym choć pełnym sentymentu ukazaniem postaci Rzeckiego, ani lektury właściwe katolickiemu tradycjonaliście nie zdołały tej nutki sympatii do Korsykanina wykorzenić. Dlatego jestem już po seansie “Napoleona” w reżyserii Ridleya Scotta.
Pamiętam bodaj pierwsze poważne dzieło tego reżysera, nakręcony w 1977 roku, na podstawie opowiadania Conrada film “Pojedynek” (“The Duelists”). Nawet najtwardszy bonapartysta wychodząc z kina stałby po stronie Armanda d’Hubert (Keith Carradine), który znalazł małą stabilizację w czasach Restauracji, przeciw szalonemu w wierności wobec swojego cesarza i swoich demonów Gabrielowi Feraud (Harvey Keitel). Być efekt został osiągnięty dzięki doskonałemu literaturackiemu pierwowzorowi, choć sądzę, że kunszt filmowy reżysera i aktorów też miał tu swój udział.
Myślę więc, że mimo mego bonapartystowskiego odchylenia, jestem zdolny do w miarę bezstronnej oceny “Napoleona”. Może jest to tym łatwiejsze, że Scott w różnych wypowiedziach zrównuje swojego bohatera z Hitlerem. Kusząca analogia, zwłaszcza jeśli się pomyśli, że obaj chcieli dokonać inwazji na Anglię i dla obu początkiem końca był najazd na Rosję. A jednak przy całej mojej niechęci do rewolucji francuskiej z 1789 roku, muszę powiedzieć, że ciąg wojen przetaczających się przez Europę na przełomie XVIII i XIX wieku, zaczął się od ataku na Francję niemal wszystkich pozostałych potęg europejskich. Bonaparte ledwo awansowany na oficera u początków tych wojen, rośnie wraz z ich przebiegiem, ale w odróżnieniu od Hitlera i II wojny światowej, nie jest ich sprawcą. Kiedy osiąga pełnię władzy we Francji nie potrafi przerwać spirali międzynarodowej przemocy, wydaje się jednak, że nie jest też tym zainteresowany nikt inny, w szczególności władcy Wielkiej Brytanii, Prus, Austrii i Rosji.
Wreszcie w odróżnieniu od Hitlera Napoleon nie organizuje żadnych kampanii zagłady ludności nie związanej z działaniami militarnymi.
Scott nie zważa na to i pokazuje Bonapartego jako dzikusa i prymitywa owładniętego pożądaniem Józefiny. Owszem, nieco moderowanym pragnieniem posiadania potomka. Ostatecznie kondensując żywot człowieka takiego jak Bonaparte do dwóch i pół godziny, można przyjąć i takie założenie. Mimo wszytko dobrze byłoby nie gwałcić chronologii. Czemu ma służyć pokazanie rozwodu jako wydarzenia wcześniejszego niż traktat w Tylży? W rzeczywistości rozwód był od tego porozumienia z carem Rosji, w wyniku którego m.in. powstało Księstwo Warszawskie, późniejszy o blisko dwa i pół roku. Po co sugestia, że decyzja o opuszczeniu Elby była motywowana zazdrością o Józefinę przyjmującą cara Aleksandra, skoro jej śmierć 29 maja 1814 roku dzieli od początku epopei 100 Dni, blisko dziewięć miesięcy?
Oprócz gwałtu na chronologii trzeba też wspomnieć gwałt na dobrym smaku. Sceny spółkowania Józefiny i Napoleona są tak prymitywne i tak wulgarne, że można się tylko dziwić, że aktorzy, Joaquin Phoenix i Vanessa Kirby, zgodzili się w nich zagrać.
I nie należy też zapominać o gwałceniu faktów. Ostrzał artyleryjski Stawu Żatczańskiego, marginalny epizod Bitwy pod Austerlitz, pokazany zostaje jako jej moment rozstrzygający. Trudno oczekiwać, że każdy reżyser będzie dysponowała talentem i środkami jakie miał do dyspozycji Siergiej Bondarczuk pokazując tę bitwę w swojej ekranizacji “Wojny i pokoju” z 1967 roku. Scotta pogrąża jednak mocne przypuszczenie, że tej historycznej manipulacji dopuścił się chcąc naśladować Spielberga. Niszczony armatnimi kulami lód na stawie, tonący żołnierze, konie i sprzęt, pozwoliły wykreować obraz podobny do scen lądowania w Normandii rozpoczynających “Szeregowca Ryana”. Wtórność pomysłu rekompensuje nieco dobór muzyki. W tle dramatycznych scen słyszymy Kyrie z Requiem zaczerpniętego ze słynnej płyty Marcela Peresa i Ensemble Organum Chant Corse (Śpiew korsykański). Muzyka ta pojawia się w filmie jeszcze kilka razy, fragment maryjnej antyfony we fragmencie z Księgi Judyty: Tu glória Ierúsalem, tu lætítia Israël, tu honorificéntia pópuli nostri (Tyś chwałą Jeruzalem, Tyś weselem Izraela, Tyś wielką chlubą naszego narodu) ilustruje scenę wkroczenia francuskich wojsk do Moskwy.
Może właśnie te sceny z siedemnastowieczną muzyką korsykańską w tle zostaną najlepiej z filmu zapamiętane. Nie zmieni to jednak faktu, że choć wieczór spędzony na seansie nie został całkowicie stracony, to jednak pozostaje pewność, że mógł to być znacznie lepszy film.
Piotr Chrzanowski
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.