Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Prezentujemy drugi fragment pierwszej powieści pisanej przez Michała Gołębiowskiego, zanurzonej w folklorze Podhala impresjonistycznej narracji o poszukiwaniu prawdy i wspólnoty, o napięciu pomiędzy byciem outsiderem a częścią kultury ludzkiej. Kolejne rozdziały będą się pojawiały w zakładce #powieść.
Gdziekolwiek jesteś, chciałbyś odejść precz,
Aby gdzie indziej być tej samej chwili.Antoni Lange
Nad ranem znajduję kałuże, połyskliwe na słońcu, odbijające w sobie niebo; widać w nich odwrócone dachy domów i wierzchołki drzew. Nieco dalej porozrzucane drobne gałęzie. Zapach ziemi i traw jest teraz wyraźny.
Życie lata zaraz wróci na swoje miejsce, będzie w pełni, pośród źdźbeł i w piaszczystych zakamarkach; zacznie być gęsto. Tego się dziś spodziewam. Wilgoć pod stopami zacznie parować w słońcu. Póki co czuć jednak chłód poranka; przenika ciało, łączy się z przeciągłym zgrzytem metalowych szyn na pobliskiej stacji kolejowej.
Przypominam sobie te słowa: „Kim jest ten człowiek, co pożąda życia”. Nie wiem, dlaczego wracają do mnie akurat teraz. Wiem tyle, że sam jestem tym człowiekiem, o którym mowa. Pożądam życia, a teraz, kiedy dociera do mnie światło i świeżość porannej pory, czuję się pełen. Ale wiem, jak łatwo odebrać tę chwilę.
Nad ranem znajduję kałuże połyskujące w słońcu. Znajduję rozrzucone tu i ówdzie gałęzie.
Nad ranem znajduję.
***
Pociąg odjeżdża stąd po siódmej. Stary, przyrdzewiały zegar przypięty do słupa z betonu kilkoma miedzianymi drucikami pokazuje szóstą czterdzieści dwie. Czyli zaraz. Jeszcze jestem na stacji sam, choć dochodzę do wniosku, że raczej nikt już tu nie przyjdzie, jest przecież sobota rano, gdzieś w ospałej miejscowości.
W oddali słychać gwizd. Gdzieś innej przeciągły zgrzyt szlifierki. Zimny wiatr przenika moje ciało. Chłodnym dotykiem przyciska koszulę do piersi i brzucha. Wywołuje dreszcze. W tym czasie słońce już grzeje mnie w kark. Dźwięk szyn i szlifowanego metalu wydaje się jeszcze przejrzysty, później zgęstnieje razem z powietrzem. Stłumi go upał.
Lubię stacje kolejowe, zwłaszcza te zarośnięte, odarte z jakiejkolwiek dawnej świetności, niemal się rozpadające; to szczególne miejsce, jakby stworzone do medytacji nad działaniem czasu. Zwykle przystaję na dłużej, jeśli akurat mam taką okazję, po to, aby popatrzeć na odjeżdżający pociąg. Jeśli akurat z któregoś wysiadam, najczęściej zostaję na parę chwil na peronie i czekam. Pociąg czasem bezgłośnie sunie po torach zanim się rozpędzi, innym zaś razem rusza niezdarnie z turkotem mnóstwa metalowych części. Jest w tym coś ucieleśnionego. Pociągi starszej daty nigdy nie są sterylne, nosząc w sobie liczne niedoskonałości. Zdaje się czasem, że nie utrzymają całości i rozpadną się na części. Dzięki temu mają w sobie jakąś realność; są z naszego świata.
Czym jest widok odjeżdżającego pociągu? Nadzieją na zmiany albo nowy początek? Ikoną życia jako nieustannego ruchu? Przypomnieniem o śmierci, albo odchodzeniu, które prowadzi nas gdzieś poza nasze doczesne miasto, tam, gdzie mieści się nasz prawdziwy dom? Nie wiem, i chyba tego nie rozstrzygnę. Wystarczy mi wiedzieć, że w jakiś sposób moment odjazdu jest okazją do kontemplacji.
A czym jest widok nadjeżdżającego pociągu, do którego, tak jak teraz, zamierzam wsiąść i pojechać przed siebie przynajmniej kilka przystanków? Jest chyba ucieleśnieniem dojmującego wrażenia, że w tej chwili, jak zresztą w każdej innej, może za wyjątkiem dni spędzanych nad rzeką, powinienem być gdzieś indziej, abym rzeczywiście mógł powiedzieć, że jestem u siebie.
Wyrzucam sobie, że powinienem już dawno temu wiedzieć, gdzie jest mój dom. Choć nazwana w ten sposób prawda o mnie samym sprawia jednocześnie jakąś ulgę.
***
Już wiem: dzień będzie upalny. Z okna przedziału mogę zauważyć, że niebo jest czyste. Żadnej chmury, tylko błękit i nagrzewająca się połać ziemi. Wypłowiała zieleń traw i biały piasek.
Zastanawiam się, „kim jest ten człowiek, który pożąda życia”. Wracam do tej frazy, w której nie daje mi spokoju to jedno słowo: „życie”. „Pożądanie” – to jasne. Nawet „pożądanie życia”. Ale „życie”, samo w sobie? Ciężko jakoś je określić, choć większość z nas ma chyba poczucie, że na dobrą sprawę wcale go nie zna. Potrzebuje go i czeka; może kiedyś, może się zdarzy, gdy tylko na to zapracujemy, gdy zasłużymy tym czy owym, albo wybłagamy, żebrząc u progu własnego domu. Bo podobno świat ten został nam dany do cieszenia się, jest nasz, w całej obfitości. A jednak nie bierzemy z niego tak jak synowie, ale żebrzemy jak bezdomni.
To tak, jakbyśmy przez cały ten czas, dzień w dzień, żyli tylko po to, żeby w końcu rozwikłać tę zagadkę. Jak zacząć żyć, aby z dumą i ulgą nazwać nasze bytowanie tym właśnie słowem – to prawdziwy problem. A później, rozczarowani, zdajemy sobie sprawę, że nasza wędrówka nie miała wyraźnie nakreślonego celu, trafiła na ślepe zaułki, zabrnęła w złe miejsca, albo prowadziła wyłącznie w bezkresne pustkowia, wydmy i bezdroża, gdzie nie ma już ani kierunku, ani tego, co znane, więc musimy wracać.
Wszystko po to, aby się przekonać, że czasu jest zawsze za mało. Rzadko myślimy o tym, że koniec może być nagły, ale to również jest prawdą. A więc cała ta włóczęga w poszukiwaniu życia, narzucająca nam się jako konieczność, okazuje się koniec końców najzupełniej jałowa.
***
Wysiadam z pociągu na stacji, którą tworzy niewielka betonowa przybudówka, dwa słupy i drewniana konstrukcja. Dalej – już tylko pole wysokich traw. Po drugiej strony widzę zagrodę uwitą z trzech metalowych drutów, połyskująca i rozgrzana w słońcu. Za nią kilka krów, a pośrodku pastwiska – postawiony na kołach wielki baniak z wodą.
Przystaję na chwilę, aby popatrzeć, jak odjeżdża pociąg. Wygląda, jakby oddalał się powoli, aby parę chwil później rozpłynąć się w gęstwinie zieleni. Leniwa pora. Czas zastygł w upale. Poczułem senność, a przede mną jeszcze droga.
Wiem przynajmniej, gdzie pójść: najpierw prosto, przez pół godziny, później w lewo, przez kładkę, i jeszcze raz w lewo, za dziwnie poskręcanym dębem. Tam, w domku pośród drzew, muszę się stać, chcąc nie chcąc, myślicielem. Doszedłem do tego wniosku, kiedy po raz pierwszy paliłem drewnem na wodę. Kontakt ze światem jest tam zbyt bezpośredni, aby mogło być inaczej. Muszę nauczyć się natury drzewa, żeby wiedzieć, jak się z nim obchodzić. A to w końcu najwyższy rodzaj mądrości.
Znaleźć świat na nowo. Ten prawdziwy, wobec którego nie można pozostać obojętnym. Natura zawsze nam odpowie, tak jak sama chce.
***
Usiadłem na drewnie, zmęczony dobrym zmęczeniem, które rodzi się ze słońca, wiatru i zmagania z tym, co realne, twarde, szorstkie, suche, mokre, ciężkie, istniejące. Ziemia na spodniach i dłoniach. Łapie mnie senność. Przychodzą mi do głowy słowa: „Kto chce miłym uczynić swe życie i pragnie oglądać dni szczęśliwe”...
Odpoczywam po pracy, a nade mną powoli już zmierzcha. Miłym jest życie, które płynie razem z czasem wyznaczonym przez swobodne przemiany w tym świecie. Jest wtedy proste, zwyczajne, rozciągnięte pomiędzy porankiem i zmierzchem, liczone całymi dniami, takie, jakie powinno być. Czy można tak zawsze?
Obok leży garnek wypełniony wodą, do którego wpadły dwa owady. Teraz pływają po powierzchni, w kółko i bezładnie, szukając ocalenia.
Przemykają strzępki wspomnień, kot wygrzewający się na dachu, lata temu, w tym samym miejscu, okładki książek wygięte i twardniejące na słońcu, smak agrestu i kompotu z porzeczek, schronienie przed upałem w chłodnej kuchni, do której wlatują muchy.
Jeden z owadów mozolnie wydobywa się z wody i wchodzi po ściance garnka. Drugi robi jeszcze kółka po powierzchni, już spokojniejsze, bardziej harmonijne, obok niego liść i nasiono, które spadło z jednego z pobliskich drzew. Wydobędzie się stamtąd, na pewno.
***
Nigdy tutaj nie wiadomo, kiedy pada deszcz. Szum słychać przez całą noc. Brzmi jak ulewa, ale jest to zazwyczaj tylko mowa kołysanych wiatrem drzew i pobliskiego potoku.
Nocą nie widać niczego, można jedynie słuchać. Czasem wydaje się, jakby wraz z tym potężnym szumem ciemność wzbierała, rozszerzała się i wzbierała nade mną; napierała na dom, gęsta i groźna, chcąc pochłonąć to drobne światło, które czyni z mojego pokoju jasny punkcik w środku lasu.
Owady kontynuują swój chaotyczny taniec wokół lampki nocnej. Gdzie się rozproszą, kiedy zgaszę światło?
Pora odejść w sen, powrócić do łona ciemności, zatrzasnąć drzwi przed światem na zewnątrz. Kładę się i wyłączam lampkę. Wsłuchuję się w szum za oknem niczym w pieśń natury triumfującej nad kruchą istotą ludzką, której jedyną odpowiedzią może być postawa bojaźni i pokory. Mrok zaległ wszystko, tak że nie widzę nawet konturów ścian. Zapadam się w głąb tej czerni jak biblijny Jonasz połknięty przez wielką rybę. Staję się częścią wielkiej ciszy.
Milczenie i ciemność – to w gruncie rzeczy to samo. Rzucają nas w sam środek jakiegoś rodzaju pustyni. Zmuszają do odejścia od świata i powrotu do wewnątrz, skąd już nie można uciec. Odsłania się zagadywana prawda. Aż dotąd powinna prowadzić wszelka asceza i jakiekolwiek formy wyrzeczenia.
Wyobrażam sobie, że tak się czuje człowiek, którego zmysły powoli się zamykają i gasną; po to, aby mógł, w ten sposób, ogołocony ze wszystkiego, a więc wystarczająco mały, aby przecisnąć się przez ucho igielne, przenieść się do domu, którego wcześniej nie mógł zobaczyć.
***
Ale nad ranem świat jest stwarzany na nowo.
Tak kiedyś czytałem: wszystko istnieje dlatego, że Bóg podtrzymuje świat w istnieniu. Gdyby przestał, to już nie byłoby niczego. Pamiętam to słowo: „dech”. Powtarzało się co kilka zdań; to było chyba pismo jakiegoś starego mistyka. Podobno gdyby zabrakło Boskiego tchu, to nie mogłoby istnieć dłużej nic z tego, co widzimy. Od niego wszystko zależy. Jakie to nieoczywiste. Jak wszystko to, co najgłębiej prawdziwe. Nic nie jest samo z siebie, a żyjemy tak, jakby było. Może naszym zadaniem tutaj, na tym świecie, jest przede wszystkim odkrycie nieoczywistości tego, co na co dzień uznajemy za najzupełniej zwyczajne.
Tymczasem nadszedł kolejny poranek, wyłaniają się drzewa, znów zieleń liści, ruchy gałęzi i traw na wietrze, spokojny widok pastwisk. Nad łąkami unosi się delikatna mgła. Świat ukazuje się na nowo, wyłania się jakby ex nihilo, z ciemności nocy.
Nad ranem znajduję.
Michał Gołębiowski
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.