Felietony
2016.05.27 15:10

Muzyka – zagubiona forma liturgii

Mentalność modernistyczna, która od ponad stu lat zajmuje się obalaniem form, co więcej podnosi to obalanie form do rangi sztuki, wmawia nam nieustannie, że nieważna jest forma, ważna jest treść. Tymczasem jest to kłamstwo, to właśnie forma w zdecydowanym stopniu decyduje o treści, zmiana formy pociąga za sobą także zmianę treści. Już u Mrożka można zobaczyć, że ci, którzy latami „wyzwalali” wszystko z form, gdy nareszcie obalili wszystkie formy, nie znaleźli już poza wszelką formą żadnej treści.

W liturgii Kościoła katolickiego forma ma znaczenie fundamentalne, gdyż jest nierozłącznie związana z treścią wiary, co dobitnie ujmuje zasada lex orandi lex credendi. Tak ten problem ujmuje motu proprio Benedykta XVI Summorum pontificum:

Od niepamiętnych czasów obowiązywała, jak również w przyszłości obowiązywać będzie zasada, według której każdy Kościół partykularny winien się zgadzać z Kościołem powszechnym nie tylko w dziedzinie nauki wiary i znaków sakramentalnych, lecz także w odniesieniu do powszechnie przyjętych zwyczajów sięgających apostolskiej i nieprzerwanej tradycji. Zwyczaje te winny być zachowywane nie tylko dla uniknięcia błędów, lecz także w celu przekazywania nienaruszonej wiary, ponieważ zasada modlitwy Kościoła odpowiada zasadzie jego wiary (lex orandi legi credendi respondet).

Mówi się, że zbytnie przywiązanie do widzialnych form, jako elementu ludzkiego w kulcie, jest faryzeizmem. Tymczasem to właśnie forma pozwala zachować treść. Jeśli przyjmiemy, że treść jest duchem kultu, to formy będą jego cielesnością. Kult sprawowany przez człowieka zaś ma naturę podobną do natury ludzkiej, musi mieć zarówno ciało jak i ducha. Nie jesteśmy istotami wyłącznie duchowymi, nie jesteśmy także duchami uwięzionymi w ciele, o czym próbuje nas przekonywać wciąż nowoczesny gnostycyzm[1]. Zatem i nasz kult musi być cielesno-duchowy, oprócz treści musi mieć także i formę. Miłość i przywiązanie okazywane formom kultu jest ostatecznie miłością okazywaną samemu Przedmiotowi kultu, czyli Bogu.[2]

Żyjemy w szczególnych czasach, gdy oficjalnie Kościół rzymski ma dwie formy liturgii: zwyczajną i nadzwyczajną, czyli starszą i nowszą. Summorum pontificum zrównuje obie formy: Są to bowiem dwie formy tego samego Rytu Rzymskiego. Obie są zatem tak samo ważne i obowiązujące w Kościele. Jednak to w ramach nowego rytu kard. Ratzinger diagnozuje prawdziwy kryzys muzyki kościelnej. Muzyka, warto to w tym miejscu przypomnieć, nie jest czymś drugorzędnym, czymś zewnętrznym wobec liturgii, nie jest tylko oprawą akcji liturgicznej, lecz, jak wypowiedział się wyraźnie sobór watykański II, integralną częścią liturgii[3]. Kryzys muzyki kościelnej świadczy zatem o kryzysie dotykającym samą liturgię, wynika bezpośrednio z kryzysu liturgii[4].

Kard. Ratzinger w swoich analizach stanu współczesnej muzyki kościelnej wyróżnia dwa przeciwstawne prądy, które jednak wspólnie ją niszczą, niczym dwa teologiczne kamienie młyńskie. Jeden z nich to nurt, który można nazwać purytańskim funkcjonalizmem. Polega on na takim odczytywaniu soborowego hasła participatio actuosa, które wyklucza jakąkolwiek muzykę posiadającą wysokie walory artystyczne, te bowiem z kolei wykluczają możliwość wykonania jej przez wszystkich. Muzyka bowiem w tym ujęciu ma rolę wyłącznie aktywizującą i wspólnototwórczą. To właśnie w ramach tego nurtu myślenia pojawia się często zarzut odnośnie muzyki, że nie pasuje ona do założeń liturgicznych i jest zbyt koncertująca.[5]

Drugi nurt, na który zwraca uwagę kard. Ratzinger, to nurt, który można nazwać funkcjonalizmem przystosowawczym. Pozornie jest to nurt zupełnie odwrotny w stosunku do pierwszego, polega bowiem na wprowadzaniu do kościołów równie elitarnej muzyki, z tym, że zupełnie nie sakralnej, np. religijnego jazzu, rocka, popu itd. Ci, którzy taką muzykę wprowadzają zupełnie nie zauważają faktu, że zupełnie nie spełnia ona tego posoborowego dogmatu, jakim jest konieczny udział w wykonywaniu wszystkich części mszalnych przez cały lud. Tu bowiem już nie tyle uaktywnienie ludu jest nadrzędną zasadą lecz równie fałszywy dogmat o konieczności nadążania Kościoła za światem i kolejnymi modami w nim panującymi.[6]

Kard. Ratzinger zwraca uwagę na sprytną manipulację w dzisiejszym odczytywaniu soborowych nakazów dotyczących muzyki kościelnej. Głównym takim zaleceniem sformułowanym przez sobór watykański II jest zdanie znajdujące się w 114 rozdziale Konstytucji o Liturgii:

Z największą troskliwością należy zachowywać i otaczać opieką skarbiec muzyki kościelnej.[7]

Manipulacja ta polega na pominięciu oczywistego faktu, że ta opieka i troskliwość w zachowywaniu ma się odbywać w obrębie liturgii. Zdanie to odczytuje się w ten sposób, że spycha się ów skarbiec muzyki kościelnej wyłącznie do sal koncertowych, ewentualnie do koncertów odbywających się w kościołach ale poza liturgią.[8] Jest to zatem największe nieszczęście jakie tylko mogło się wydarzyć, liturgia Kościoła katolickiego dokonała samowydziedziczenia się ze swej tradycji muzycznej. Skarby zaś z tego skarbca zawłaszczone zostały zaś do celów zupełnie nie związanych z ich prawdziwym przeznaczeniem, czyli głoszenia chwały Bożej, wypreparowane i „pokazywane” niczym święte obrazy w muzeach – na koncertach dla koneserów.

Jak zatem można próbować wypełniać soborowy nakaz zachowywania i otaczania opieką skarbca muzyki kościelnej? Otóż jest to niestety problem bardziej złożony niż by się na pozór wydawało, nie wystarczy tu zwyczajne wykonywanie dawnej muzyki w nowej formie liturgicznej.

Nieszczęśliwie się złożyło, że reforma liturgii, która nastąpiła po soborze watykańskim II nie wzięła pod uwagę dramaturgii mszy św. i wzajemnego zharmonizowania jej z muzyką liturgiczną.  Msza święta w nowym, zreformowanym kształcie, ukazuje w całej jaskrawości niekompatybilność starej muzyki i nowej akcji liturgicznej. Należy pamiętać, że dawna muzyka była „szyta na miarę”, komponowana właśnie tak, by towarzyszyć starej liturgii, tamtej dramaturgii liturgicznej. Tymczasem w nowy rycie obszerne partie akcji liturgicznej po prostu wycięto. 

Przykładowo część mszy na ofiarowanie w dawnym rycie trwa dość długo, na tyle długo, że da się w ciągu jej trwania wykonać nie tylko chorałowe offertorium, ale także jeszcze jakiś dodatkowy utwór, wszystko jedno czy będzie to pieśń zaśpiewana przez lud, czy np. jakiś utwór polifoniczny zaśpiewany przez chór, albo utwór zagrany na organach. W starym rycie przez cały czas wykonywania obu utworów trwa akcja liturgiczna, nie ma ani chwili przestoju, nie ma zatem ani jednego momentu, gdzie nic się nie dzieje. Nie ma zatem nawet szansy na powstanie wrażenia koncertowania.

Tymczasem w nowym rycie kapłan, mówiąc kolokwialnie – nie ma za wiele do roboty, modlitwa na ofiarowanie jest krótka i najczęściej kończy się już podczas drugiej zwrotki pieśni. Jeśli zatem podczas uroczystej mszy wykonuje się w tym miejscu jakiś dłuższy utwór, ksiądz czeka, zwrócony twarzą do wiernych, często nie kryjąc do tego swojego zniecierpliwienia. Śpiewający chór faktycznie sprawia zatem wrażenie przerywnika w akcji liturgicznej i wręcz intruza, ciała obcego w świętych obrzędach. Nie należy się zatem za bardzo dziwić oburzonym, którzy protestują przeciwko koncertowaniu na mszy.

Warto wybrać się chociażby z tego powodu na mszę w starym rycie, żeby zobaczyć tę harmonię pomiędzy muzyką i akcją liturgiczną, płynnością dramaturgii akcji liturgicznej.

Co zatem można w tej sytuacji zrobić? Długi czas byłam zwolenniczką przemycania tych elementów muzycznych ze skarbca muzyki kościelnej, które dadzą się jeszcze wykonywać w nowym rycie, czyli przede wszystkim części stałe. Niestety tutaj także zachodzi efekt tego rozdźwięku, niekompatybilności pomiędzy muzyką komponowaną do starej mszy i nowym rytem. Otóż podstawowa różnica pomiędzy akcją liturgiczną w starym i nowym rycie polega na tym, że w starym kapłan niemalże we wszystkich częściach stałych ma własną aktywność, nie śpiewa z ludem słów ordinarium missae. W związku z tym w starym rycie również podczas części stałych, śpiewanych nawet przez chór, gdy lud nie ma nic „do roboty”, nie ma możliwości, by powstało wrażenie koncertowania, bo akcja nadal trwa.

Natomiast w nowym rycie to wrażenie powstaje również w czasie części stałych, bo skoro zazwyczaj części stałe śpiewa bądź odmawia lud razem z kapłanem, teraz, gdy wykonuje je tylko chór, to ani kapłan, ani lud nie mają nic „do roboty”, powstaje zatem krępujące wrażenie przerwy w akcji, kapłan przygląda się ludowi, lud przygląda się kapłanowi, który nie bardzo wie co zrobić w tym czasie z rękami.

Można zatem próbować stworzyć muzykę liturgiczną na nowo, tak by pasowała do nowej formy. Przykładem takiej próby kompromisu pomiędzy zachowaniem ducha liturgii a wypełnianiem nakazu aktywowania wszystkich wiernych jest śpiewnik Niepojęta Trójco, który powstał w środowisku dominikańskim. Zbiera on rozmaite śpiewy tradycyjne, ale zawiera też nową muzykę, z konieczności niestety podporządkowane pośpieszności nowego rytu. Wszystko musi być bowiem w nim skrócone, w obawie przed zarzutem koncertowania i w ucieczce przed efektem przerwy w liturgii.

Msza okraszona muzyką z tego śpiewnika stanowi oczywiście wspaniałą oazę piękna w powszechnej mizerii stanu muzyki liturgicznej, pozostawia jednak tylko rozbudzony głód sacrum i piękna. Dodatkowo w ramach śpiewów z tego słownika wymaga się czynnego uczestnictwa wszystkich wiernych, są one specjalnie tak pomyślane, żeby górny głos zawierał główną melodię, tak, by każdy mógł ją śpiewać, pozostałe głosy można śpiewać opcjonalnie, nawet tylko na zasadzie symbolicznej, że „coś tam słychać w tle”. A więc piękno, ale obarczone smutnym obowiązkiem śpiewania przez wszystkich, niezależnie od tego czy ktoś potrafi, czy nie.

Jaką zatem widzę możliwość wyjścia z obecnego kryzysu muzyki kościelnej? Jak można faktycznie wypełniać ten soborowy nakaz dotyczący zachowywania skarbca muzyki kościelnej wewnątrz liturgii? Jak wynika z opisanego wyżej stanu rzeczy jedynym możliwym wyjściem jest zmierzanie ku odwróceniu proporcji w częstotliwości sprawowania mszy w starym i nowym rycie.

Zapewne część czytelników będzie oburzona takim postawieniem sprawy: a gdzie zdobycze soborowe? A cóż to za bezczelność: zmieniać liturgię ze względu na uratowanie muzyki, to tak jakby buda kręciła psem? itp., itd.

Inni z kolei mogą pokiwać ze smutkiem głowami, że to jest zupełnie nierealny scenariusz. A jednak proszę pamiętać, że środowiska skupione wokół starszej formy rytu rzymskiego są na razie dość nieliczne, jednak za to bardzo prężne i rzeczywiście przyciągające siłą samej liturgii.

 

Antonina Karpowicz-Zbińkowska

 

Felieton ukazał się w Teologii Politycznej Co Tydzień, nr 7.

 

[1] Myślicielem, który podjął się tropienia gnostyckich korzeni współczesnej kultury jest Fabrice Hadjadj, który m.in. w swojej książce Wiara demonów, wykazuje, że we współczesnym gnostycyzmie ma swoje źródło współczesny lęk przed cielesnością, a więc lęk przed przyjęciem wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, że zostaliśmy stworzeni w konkretnym ciele, a zatem właśnie w tym konkretnym ciele mamy być także zbawieni dzięki Wcieleniu. Lęk ten, zdaniem Hdjadja, wyraża się w nurtach takich jak np. filozofia gender. Jednak gnostyckich źródeł można upatrywać w bardzo wielu współczesnych zjawiskach, być może także we współczesnej sytuacji muzyki kościelnej.

[2] F. Hadjadj rozwija analizę ludzkiej miłości małżeńskiej, która jest również zawsze cielesno-duchowa, to w cielesnych znakach objawia się miłość obejmująca całą osobę ludzką.

[3] KL 112: Tradycja muzyczna całego Kościoła stanowi skarbiec nieocenionej wartości, wybijający się ponad inne sztuki, przede wszystkim przez to, że śpiew kościelny związany ze słowami jest nieodzowną oraz integralną częścią uroczystej liturgii.

[4] (…) pytanie „Dokąd mam się zwrócić?” nie jest już – jak to było dawniej – szukaniem oblicza Boga żywego, lecz opisem bezradności w sytuacji muzyki kościelnej, która wynikła z niespójnej realizacji reformy liturgicznej. J. Ratzinger, Teologia muzyki kościelnej, tłum. W. Szymona OP, w: Opera omnia, t. XI, Teologia liturgii, Wydawnictwo KUL 2012, s. 516.

[5] Por. tamże s. 534-535.

[6] Tamże.

[7] KL 114.

[8] Por. J. Ratzinger, dz. cyt. s. 469. 


Antonina Karpowicz-Zbińkowska

(1975), doktor nauk teologicznych, muzykolog, redaktor „Christianitas”. Publikowała w „Studia Theologica Varsaviensia”, "Christianitas", na portalu "Teologii Politycznej" oraz we "Frondzie LUX". Autorka książek "Teologia muzyki w dialogach filozoficznych św. Augustyna" (Kraków, 2013), "Zwierciadło muzyki" (Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2016) oraz "Rozbite zwierciadło. O muzyce w czasach ponowoczesnych"(Tyniec/Biblioteka Christianitas, 2021). Mieszka w Warszawie.