Duchowość
2018.10.23 18:04

Marcin Zieliński i “zwiedzeni”: czy ten konflikt jest potrzebny?

Jedno można powiedzieć na pewno: ruch charyzmatyczny dzieli. Dla jednych będzie to błogosławiony podział, nie pokój, ale miecz (Mt 10,34), który wybudza ospałych, a następnie motywuje ich do tego, aby odsiali ziarna wiary od plew religijnych przyzwyczajeń. Dla innych cały ten ruch od początku do końca będzie nosił niepokojące piętno „niekatolickości”, szerząc zamęt i rozłam z powodu oparcia się na indywidualnych odczuciach w sprawie zbyt ważnej i delikatnej, jaką jest ludzka duchowość. A więc pytanie brzmi: czy szumne zapowiedzi przebudzenia Kościoła do (nareszcie!) rzeczywistego życia Duchem Świętym to prawdziwe czy fałszywe proroctwa? Jednym z donioślejszych głosów w tej sprawie miał być materiał filmowy o Marcinie Zielińskim zrealizowany przez twórców portalu zwiedzeni.pl.

To nieprawda – jak twierdzą niektórzy – że film „zwiedzionych” pozbawiony jest rzeczowych argumentów. Tych naliczyłbym całkiem sporo. Przykryte być może nadmierną dawką osobistych wynurzeń, wskazują na szereg niepokojących zjawisk. Bodaj najpoważniejsze zastrzeżenie płynie z faktu, iż działalność Marcina Zielińskiego (choć nie jest on w tym odosobniony) dąży do skojarzenia katolickości z tak odległymi, nieprzystającymi do niego formami duchowości, jak „teologia sukcesu”, posługa Bethel Church czy doświadczenia Toronto Blessing. Próba włączania tych zjawisk w życie Kościoła zawsze będzie się odbywać kosztem katolickiej tożsamości  wiernych. „Teologia sukcesu” posługuje się bowiem odmiennym od katolickiego pojęciem wiary oraz łaski, koncentrując się nie na prostym akcie zaufania, zawierzenia czy poddania, tudzież także współpracy człowieka z wolą Bożą, ale na wysiłku ludzkiej woli, który pomaga wzbudzić w sobie pewność co do posiadania wszystkiego, czego wierny sobie zażyczy. Dopiero tak wygenerowane przekonanie sprawia, że prośba się spełnia. Kto nie dostaje do tak wysokiego progu, nie może liczyć na wysłuchanie, chyba że skorzysta z pomocy osoby wystarczająco mocno wierzącej w ten sposób[1]. Zazwyczaj w tej roli występuje otoczony nimbem chwały lider-uzdrowiciel. W tej perspektywie łaska rzadko okazuje się darem udzielanym z góry zgodnie z mądrym zamysłem Bożym. Ona już dawno została zdeponowana w człowieku, czekając tylko na „aktywację” przy pomocy pewności wiary (tutaj teologowie prosperity powołują się chociażby na Ef 1,3: On napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym). Nic więc dziwnego, że wielu katolików zafascynowanych „teologią sukcesu” z czasem opuszcza szeregi Kościoła. To sprawa konsekwencji, a nie jakiejś nagłej utraty kierunku.

Nie należy lekceważyć pojawiających się w filmie nieprzychylnych wypowiedzi także dlatego, że część z nich odwołuje się do potrzeby „rozeznawania duchów”, i to w formie, w jakiej umiejętności tej uczyli przez wieki wielcy święci Kościoła. Wątpliwości pojawiają się, i będą się pojawiać, nierzadko całkiem słusznie. W wielu grupach mnożą się bowiem rozmaite proroctwa, wrażenia, słowa poznania, natomiast brak jest narzędzi (podsuwanych wprawdzie przez nie zawsze wygodną tradycję duchową Kościoła), które pomogłyby rozpoznać rzeczywiste źródła nadzwyczajnych darów oraz ich dalszy wpływ na wiernego. Nie każda opinia, która odnosi się z rezerwą do rozpalania ognia jest oznaką małej wiary albo złych intencji. Nie zawsze też znamionuje jakiegoś rodzaju lęk przed działaniem Ducha Świętego. Po prostu każdy wierny ma prawo pytać, nawet ku ogólnemu pożytkowi, czy określona praktyka rzeczywiście inspirowana jest przez Pocieszyciela (zwłaszcza, że niektórzy charyzmatyczni liderzy – o, ironio! – lubią pozycjonować się jako ci lepsi chrześcijanie, bardziej światli i doskonalsi w wierze). Myślę, że nie warto również uciekać od sytuacji konfliktowych w Kościele, o ile towarzyszy im troska o wierność ewangelicznego przekazu. Jak wiadomo, pierwszy taki spór zaistniał pomiędzy apostołami Piotrem i Pawłem, a jego skutkiem był wzrost świadomości tego, co sprawia w człowieku łaska: Gdy następnie Kefas przybył do Antiochii, otwarcie mu się sprzeciwiłem, bo na to zasłużył (Ga 2,11). Także starotestamentowa Księga Przysłów mówi: Odrzucić wskazówki – to sobą pogardzić, zdobywa się mądrość – słuchaniem uwag (Prz 15,32).

Jeżeli chodzi o film „zwiedzionych”, to problem pojawia się na poziomie sposobu, w jaki wszystkie te argumenty zostały zaprezentowane. Trudno nie odnieść wrażenia, że dwugodzinny materiał skupiony na działalności jednego człowieka przyjmuje formę ataku, czy wręcz nagonki na konkretną osobę (nawet jeżeli nie takie były intencje realizatorów materiału). To skoncentrowanie na Marcinie Zielińskim nie służy rzeczowej dyskusji, a wręcz może sprawiać wrażenie publicznego prania brudów. Dramatyczna muzyka, sensacyjny montaż, hasła utrzymane w stylistyce dokumentu śledczego dodatkowo pogłębiają negatywne wrażenie szemrania brata przeciwko bratu. Tym bardziej, że Marcin Zieliński – choć należy dziś do najbardziej rozpoznawalnych polskich charyzmatyków – nie wyróżnia się w swoich poglądach i wypowiedziach na tle dość licznego grona liderów sympatyzujących z zielonoświątkową prosperitą. Można więc przypuszczać, że znacznie taktowniej byłoby poświęcić dwugodzinny materiał omówieniu zagrożeń płynących z praktyk niektórych wspólnot charyzmatycznych, aniżeli skupiać się na działalności jednego tylko przedstawiciela tego nurtu. Czy wypędzanie „ducha bólu”, „łupieżu” albo „złych myśli” w imieniu Jezusa Chrystusa ma sens? Czy tajemnicze drgawki i bezwład mogą być przejawami działania miłości Bożej? Czy mają one cokolwiek wspólnego z opisami doświadczeń mistycznych, które pozostawili po sobie święci? Czy wezwania Marii Vadii do uwalniania wewnętrznych zasobów oraz ćwiczenia wiary niczym mięśnia (najpierw należy gromić katar, aby później złapać za cięższą sztangę, czyli uzdrowienie z nowotworu) da się pogodzić z katolicką nauką o łasce[2]? I czy taki model nie koncentruje się zanadto na człowieku, czyniąc z Pana Boga zbędną hipotezę? Warto o to pytać, nie angażując się w personalne konflikty.

Nie chodzi oczywiście o to, że każda grupa charyzmatyczna powiela niebezpieczne tendencje. Z pewnością istnieją wspólnoty, które świadczą Kościołowi szereg dóbr. Nie mam też prawa orzekać, czy w ramach Odnowy dany człowiek może się uświęcić, czy też nie. Ale ośmielam się twierdzić, że sięganie po wątki charakterystyczne dla „teologii sukcesu” zawsze będzie sączyć tę odrobinę kwasu, która całe ciasto zakwasza (1 Kor 5,6). Bethel Church czy Toronto Blessing nie są i nie będą źródłami, które przyniosą Kościołowi dobro. One raczej odsuną na bok życie sakramentalne na rzecz swoiście pojmowanej osobistej wiary, w praktyce uznanej za coś znacznie skuteczniejszego, aniżeli celebrowanie Mszy świętej, korzystanie ze spowiedzi czy namaszczenia chorych. Ufne poddanie się Opatrzności oraz potrzeba niesienia krzyża (która nie jest cierpiętnictwem, ale zamianą cierpienia na „pieśń zwycięstwa”)[3] – obie te postawy zawsze okażą się mniej atrakcyjne od rozbuchanej „teologii ja”: ja chcę, ja potrzebuję, ja czuję… Marginalizowana będzie również Tradycja Kościoła, wystarczająco bogata, aby odwoływać się do niej w sprawach związanych z Duchem Świętym (nie na tej jednak zasadzie, aby tworzyć złudny mariaż pism świętych mistyków z teologią zielonoświątkową). Przecież Tradycja nie ogranicza życia wedle charyzmatów. Wręcz przeciwnie, ona niesie wielowiekowe, bogate, roztropne i aktualne doświadczenie duchowe Kościoła, które przewyższa najbardziej nawet cudowne odczucia poszczególnych osób. I oto pominięcie tej prawdy staje się przyczyną „błędu założycielskiego” obecnego u podstaw niemałej liczby grup charyzmatycznych:

Nie jest zgodne z normalnym Bożym działaniem – pisał św. Jan od Krzyża – żeby się cuda działy, bo, jak mówią, Bóg czyni je wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia. Toteż ganił faryzeuszów, iż wierzyli tylko dla znaków: Jeśli nie widzicie znaków i cudów, nie wierzycie (J 4,48). Wiele więc tracą z zasługi wiary ci wszyscy, którzy radują się z tych znaków nadprzyrodzonych[4].

Wypada również zauważyć, że utożsamienie ruchu zielonoświątkowego z już i tak nazbyt szerokim pojęciem „protestantyzmu” nie wnosi do dyskusji wokół Marcina Zielińskiego niczego prócz zamętu. To, że protestanccy bibliści przyczynili się do rozwoju studiów nad Pismem Świętym, nie stanowi w tej sprawie żadnego argumentu. Chociażby dlatego, że ogromna liczba zborów zielonoświątkowych przypisuje wprawdzie swoje powstanie ponownemu poruszeniu Ducha Świętego w czasach „drugiej reformacji”, ale z niechęcią odnosi się do zjawiska „protestantyzmu” jako do kolejnej formy religijnego uśpienia, w gruncie rzeczy niewiele lepszej od powszechnie znienawidzonego katolicyzmu. Także „teologia sukcesu” czy posługa Bethel Church nie stanowią reprezentatywnej teologii większości tych grup. Jest to raczej kolejna emanacja owej „drugiej reformacji”, zradykalizowanie niektórych spośród jej postaw, które zbory zielonoświątkowe w Polsce uznają raczej za herezję.

Michał Gołębiowski

[1] Zob. K. Hagin, A wiara jest pewnością. 26 lekcji o wierze, Szczecin 2010; tegoż, Jak uwolnić wiarę, Szczecin 2009; J. Osteen, Możesz odmienić swój los, Gorzów Wielkopolski 2013; A. Vincent, Dobry bój wiary, Gorzów Wielkopolski 2009.

[2] Zob. M. Vadia, Uzdrowienie jest dla ciebie, Lublin 2010, s. 13.

[3] W tym miejscu zgadzam się z filozofką Julią Kristevą, która jest wprawdzie ateistką, ale nie ukrywa swojej fascynacji kulturą katolicką. Zob. tejże, Ta niewiarygodna potrzeba wiary, tłum. A. Turczyn, Kraków 2010, s. 129-143.

[4] Jan od Krzyża, Noc ciemna III, 31.


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.