szkice
2022.12.27 19:03

Literatura jako kontemplowanie rzeczywistości. Manifest

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy.

1. Kierunek: dolina Eszkol, czyli gałąź winogron

Lato powoli stygnie. Dziś stało się to oczywiste. Zmiany czuć w powietrzu oraz specyficznej ciszy, jaka zapanowała wokół kościoła. Zapach kadzidła zaprasza do środka. Podczas Mszy została odczytana starotestamentowa przypowieść o garncarzu. „Jeżeli naczynie, które wyrabiał, stawało się niekształtne, jak to się często zdarza, wtedy zaczynał od nowa formować naczynie takie, jakie chciał” (Jr 18, 4). Kiedy padły te słowa, zdałem sobie sprawę, że chociaż Ewangelia wzywa do doskonałości, to nie jest o doskonałości, lecz o pęknięciu. Jest o złamaniu i zniekształceniu, o niedoskonałych i dla niedoskonałych. Jest o przeoranej ziemi. I wreszcie jest o tym, że pęknięcia są czymś, co „się często zdarza”, by stale „zaczynać od nowa”.

Rany i niedoskonałości jawią się zatem jako konieczność naszego życia, które jest właśnie takie, jakie jest, a będąc takie, przyjmuje deszcz i słońce. Staje się glebą. Wtedy pada na nią łaska. Nie pada na Prawo, ale na dotykalne życie. Tę zaś dynamikę działania natury i łaski wiązałbym z twórczością poetycką, której rdzeniem jest, moim zdaniem, próba wyjścia poza pierwotną samotność ludzkiej osoby. Człowiek jest w najgłębszym sensie sam jeden, zarówno w swoich cierpieniach, jak i radościach. W gruncie rzeczy nie jest w stanie przekazać komuś innemu tego, co przeżywa, tak aby drugi człowiek mógł nie tylko dopuścić to do świadomości, ale także pojął i poczuł. Pieśni rodzą się z niezgody na ten stan rzeczy.

Innymi słowy, tak jak o prawdzie osoby świadczy w pewnym sensie jego czyn, tak też specyficzny język poezji staje się najbardziej adekwatną formą wyjścia poza samotność wewnętrznego doświadczania po to, aby wyrazić drugiemu człowiekowi to, co najgłębiej „moje”. Tylko Bóg „przenika serca”(Rz 8, 27), jednocząc się z człowiekiem. Tej granicy samotności nie zdołałoby jednak przekroczyć inne stworzenie. „Ludzie patrzą na to, co zewnętrzne, nie widzą tak, jak Pan” (zob. 1 Sm 16, 7). Tylko Bóg raah, czyli „widzi”, i yada, czyli „zna”, nie tak jak człowiek, lecz od środka. „Kto zaś z ludzi zna to, co ludzkie, jeśli nie duch, który jest w człowieku”(1 Kor 2, 11).

Schodząc na poziom międzyludzki, głębię osobistego doświadczenia, a więc tego, co przeżywam w „sobie samym”, mogę jakoś zakomunikować, ale nie potrafię jej w zupełności przekazać innemu. Jest to swoisty przybytek, w którym muszę pozostać sam jeden w obecności Boga. „Jezus samotnie udał się na górę, aby się modlić”(Mt 14, 23). Nadal jednak pragnę głębokiej wspólnoty z człowiekiem. Aby zwiększyć szansę na to, że zostanę zobaczony przez innego od strony mojego wnętrza, a nie zewnętrza, kreuję język na nowo. Mając to na uwadze, jestem daleki od stwierdzenia, że liryka ogranicza się do badania własnego wnętrza albo opisu uczuć. Jest raczej próbą przekroczenia samotności.

Ale literatura jest też kontemplacją. Z tego punktu widzenia pouczający wydał mi się pewien dialog Boga z prorokiem Jeremiaszem. Człowiek słyszy głos: „Co widzisz?”.I zaraz odpowiada: „Widzę gałązkę drzewa migdałowego”. Wtedy Bóg odzywa się raz jeszcze: „Dobrześ zauważył, bo Ja czuwam nad tym, by dokładnie wypełniać moje słowa”(Jr 1, 12). Ten wyjątkowo piękny, a przy tym prosty szczegół z początku Księgi Jeremiasza bazuje oczywiście na hebrajskiej grze słów. W oryginalnym tekście „gałązka migdałowca” to shaqed, podczas gdy „czuwanie” to shaqad. Podobieństwo brzmienia obu słów wynika z tego, że drzewko migdałowe kwitnie bardzo wcześnie, tak jakby czuwało w oczekiwaniu na swój czas.

Znamy klasyczny pogląd, zgodnie z którym kultura jest rozwijaniem lub udoskonalaniem natury. Bazując na jej potencjale, człowiek jako osoba i wolna jednostka tworzy coś, co należy do sfery dóbr duchowych. W głębokim sensie uprawianie kultury jest więc pochwałą tego, co zostało człowiekowi dane lub ofiarowane. Jest też uważnością i czuwaniem, czyli zauważeniem świata na zewnątrz, aby wejść w relację wymiany daru, czyli łaski. Naprzeciwko siebie stają dwa istnienia, ten, który „daje”, i ten, który „odbiera”. Pojawia się wzajemność.

Z jednej strony mielibyśmy zatem rozpoznanie fundamentalnej samotności osoby, a z drugiej odnalezienie siebie w świecie bytów. Od razu narzuca nam się pewna zbieżność literatury, a zwłaszcza poezji, do źródłowych inspiracji filozofii. Starożytni głosili: gnothi seauton, czyli „poznaj samego siebie”. Także św. Augustyn wyznał: „stałem się sam dla siebie wielkim dylematem”, a od tego kryzysu rozpoczęło się jego filozofowanie na temat cierpienia, śmierci i czasu. Ale, jak zauważają historycy, pierwotnym źródłem myśli filozoficznej był zachwyt nad istniejącą naturą, który wyraził się pytaniami: „co to jest”, „czym to jest” i „po co to jest”.

Tak rozumiana kultura (a wraz z nią literatura) ma też pewien potencjał do tego, aby wyrywać człowieka z jego pozycji bycia konsumentem dóbr do stanu kontemplacji, czyli potwierdzenia i zachwytu nad istnieniem. W tym kluczu rozumiem też jedną z zapomnianych dziś funkcji literatury: kształtowanie „patrzenia” i „widzenia”, „słyszenia” i „uczestniczenia” w rzeczywistości zamiast „używania” oraz „pożytkowania” na rzecz konstruktu. Bóg w Księdze Jeremiasza wskazuje na gałązkę drzewa migdałowego (zob. Jr 1, 11–12), a prorok, widząc ją, dotyka głębokiego sensu istnienia świata. Jest to oczywiście moment kontemplacji. Drzewko migdałowe nie zostało naruszone ręką człowieka ani w jakikolwiek sposób spożytkowane. Liczyło się samo widzenie.

Być może warto nam wrócić do takiego sensu języka literackiego, nie jako świata w sobie, ale jako drogi do osobistego doświadczania świata na zewnątrz. Istnienie przemawia bez ustanku, przez słońce, wiatr i zieleń, tak aby jego głos mógł być usłyszany wewnątrz nas. Otworzenie nas na mówienie świata to, jak sądzę, jedno z podstawowych zadań literatury, a zwłaszcza poezji lirycznej, której istota wbrew wszystkiemu pozostaje jakoś bliska „poznaniu spontanicznemu”. Filozof metafizyczny powiedziałby zresztą podobnie, choć innymi słowami: ten świat, poznawany i doświadczany, ujawnia głęboki sens i oddaje nas swojemu Stwórcy. Zresztą to właśnie dzięki odnalezieniu siebie samych wewnątrz natury jesteśmy w stanie siebie rozpoznać.

Taką właśnie perspektywę przywraca ucieczka od nieustannych gier strukturą i konwencją, aby odnaleźć swoją prawdę wewnątrz świata, którego nie stworzyliśmy i nad którym nie możemy sprawować pełnej kontroli. A skoro tak, to jest on dla nas „darem” i „tajemnicą”. Możemy jej się poddać, aby nas prowadziła. Jesteśmy wówczas jak ci, którzy wracając z krainy Kanaanu, „wzięli stamtąd kilka owoców granatu i parę fig”(Lb 13, 23), aby dać w ten sposób świadectwo obfitości tej ziemi. Wiadomo, że później nadano jej nazwę Ekszol, co po hebrajsku oznacza „winogrono”, a to dlatego, że Izraelici, będąc tam, „odcięli gałąź winogron”(Lb 13, 24). A więc rozpoznanie świata, nadanie mu nazwy i adekwatnego języka zgodnie z jej specyfiką. Innymi słowy, spotkanie z istnieniem. Afirmacja ziemi, której owoce można zebrać i posmakować.

Wszystko to przypomina postawę Jezusa, który rozmnożył chleb i ryby, aby nakarmić na pustkowiu podążający za Nim tłum. Z tego opisu możemy wydobyć nie tylko treści związane z troską Ojca o swoje dzieci, ale także pewne prawdy oraz intuicje dotyczące stosunku człowieka do świata, który został dany. Czytamy, że zanim stał się cud, Jezus „podniósł oczy ku niebu, błogosławił i dziękował”(Łk 9, 16; J 6, 11). Te trzy gesty składają się na postawę modlitewną. Sądzę jednak, że stanowią one źródło także twórczości poetyckiej, która wbrew tendencjom nowoczesności w wielu swoich przejawach zachowała poczucie zależności i poddania osoby wobec sił od niej potężniejszych. Tłumaczy to na przykład długie życie liryki opisowej lub elementów przyrody w innego typu utworach. Zmierzając do źródeł tej postawy, dotarlibyśmy, jak sądzę, do „wznoszenia oczu ku niebu, błogosławienia i dziękowania”za dar istnienia rzeczywistości.

Wielu prawdopodobnie uzna to za oczywistość. A jednak nasza kultura nie sprzyja rozwijaniu kontemplacji. Wyraźnym problemem, nie tylko zresztą dla katolików, jest przecież postawa „użycia”, a w konsekwencji „zużywania” świata. Człowiek jako wytwórca i konsument przestaje mieć świadomość bycia kimś wpisanym w porządek rzeczywistości. W związku z tym coraz częstsza jest też nieufność wobec spontanicznych pytań o naturę. Wydają się one zbyt naiwne, a to dlatego, że zakładają istnienie świata, który nie jest naszą własnością ani wytworem.

2. Chore lilie, czyli kultura wyczerpania

Bliski mojemu sercu Henry Wadsworth Longfellow nie lubił i nie był lubiany przez Poego. Nie da się bowiem pogodzić liryki wyważonej, spokojnej oraz odpowiedzialnej za ocalenie czytelnika z ustawicznym kontemplowaniem otchłani. Twórczość Poego cechuje się oczywiście wyjątkową wartością artystyczną. Ale moje sympatie są zdecydowanie po stronie niepopularnego dziś Longfellowa. Uosabiał on bowiem to, co Żydzi nazywają „odpoczynkiem”, szalom, a my tutaj, na Podhalu, ślebodą.

Przez całe najeżone trudnościami, a nieraz po prostu ciężką dolą, życie Longfellowowi chodziło o etos walki z własnymi demonami, aby „ziemię tę uczynić swoim domem i cieszyć się pokojem” (zob. Ps 37, 3). Tymczasem barokowa proza Poego oplata czytelnika niczym bluszcz albo dzikie wino, z każdą kolejną stroną coraz gęściej i ciaśniej, aż w pewnym momencie orientujemy się, że spowija nas ciemność.

Kiedy tym razem sięgałem po Zagładę domu Usherów, kierowała mną, być może, pamięć zakończenia noweli, czyli straszliwego opisu upadającego pałacu. Obraz ten utkwił we mnie na długie lata jako literacki przykład wewnętrznego skonfliktowania, które doprowadza do klęski cały ród i jego tradycję, niezależnie od tego, jak wielowiekowa i monumentalna by była. Prawdą jest też to, że chociaż Poe był niegdyś jednym z częściej czytanych przeze mnie autorów, to już wówczas miewałem niejasne przeczucia, że poznawany przez wielu właśnie w wieku nastoletniego buntu i miotania, pozostaje, koniec końców, dość niezrozumiałym pisarzem.

Nieco później Zagłada domu Usherów powracała jako bodaj najdoskonalsza obok Pani na Shalott Alfreda Tennysona literacka figura neurozy. Jeśli wierzyć Karen Horney, podstawowym stanem życia osoby neurotycznej jest ciągły i nieokreślony lęk, którego skutkiem staje się zamknięcie w „ja”, a tym samym – mniejsze lub większe odejście od zewnętrzności. Warto zauważyć, że już sama wrażliwość językowa Poego dobrze odpowiada opisowi psychiatrycznemu zaburzeń lękowych. Konstrukcję noweli spajają bowiem trzy kluczowe i natrętnie powracające pojęcia: trwoga, przeczucie oraz tęsknota. „Przeczuciem” nazwalibyśmy tutaj stan oczekiwania tragicznego końca, takiego, jaki spotkał również Panią na Shalott, kiedy zdecydowała się zejść z wysokiej wieży i wypłynąć na jezioro. Wiadomo, że kiedy jeszcze bezpiecznie zamieszkiwała swoją komnatę, ulotny błysk lusterka przestrzegł ją przed zejściem na dół, do innych, zwyczajnych ludzi. Nie wiadomo było wtedy, co mogłoby się złego stać. Moc złego uroku napawała jednak lękiem. Tragedia oczywiście nadchodzi, ale – trzeba to przyznać – przywołana z głębokości duszy.

W świecie Zagłady domu Usherów nikt nie pyta o możliwość ratunku, nikt go nie oferuje ani o niego nie prosi. Zagłada wydaje się tyleż straszliwa i nieuchronna, co w jakiś paradoksalny sposób upragniona. Tak u Pani na Shalott, jak u ostatniego z Usherów daje się wskazać dążenie do spełnienia się klątwy; wmówionej samemu sobie bądź nie, tego oczywiście nie możemy być pewni. Wiele wskazuje na to, że klątwa spełnia się samą mocą lęku, który miałby przed nią przestrzegać. Narastające obawy nie chronią przed ukrytym widmem. W tym tragicznym zapętleniu one same są tym widmem.

Ale nowela Poego odsłania nam również tajemnicę przyczyny ciążącego nad rodem przekleństwa: jest nim pogrzebanie żywcem siostry bohatera, rzeczywistym czy urojonym, na pewno jednak nieumyślnym i na pewno piętnującym dom wizją nieuchronnej zagłady. I rzeczywiście, zmarła wraca do życia, zjawia się którejś nocy, aby wymierzyć karę, ale – co ciekawe – nie w imieniu własnym, lecz w imieniu życia zmarnowanego przez oczekiwanie klęski. Mówiąc inaczej, powracająca z krainy śmierci siostra Ushera nie zabija brata w akcie osobistej zemsty. Jej rolą jest raczej uśmiercenie tego, co już od dawna trwało w marazmie.

Ostateczna ruina pałacu byłaby zatem dziełem sprawiedliwości czy moralnej równowagi, którą zaburzyła jałowość i bezpłodność egzystencji ostatniego z Usherów. Trop ten wydaje się tym bardziej adekwatny, że właściwie jako czytelnicy nie jesteśmy nawet pewni co do istnienia siostry Ushera (tego życia pogrzebanego), przynajmniej w takim wymiarze, w jakim widzi ją bohater. Wiemy jedynie, że była bliźniaczo podobna do brata. Zobaczona w trumnie, zdawała się taka sama jak on. Jej chwilowy powrót do żywych stanowiłby dokładną odwrotność pełnej nadziei modlitwy Psalmisty: „Tyś mnie wyprowadził, o Panie, z królestwa śmierci, wyłączyłeś mnie spośród rzeszy zmarłych i przywróciłeś do życia” (Ps 30, 4). Oto paradoks: u Poego powrót zza grobu nie ujawnia triumfu nad śmiercią, ale przeciwnie – znamionuje męczącą niemożność skonania do końca.

***

Zagłada domu Usherów poddaje się jednak nie tylko interpretacji psychologicznej. Ciemności spowijające tę opowieść niosą także pewne znaczenia i rozpoznania metafizyczne. A nawet więcej: snują wizję człowieka i świata, przed którą przestrzegał Longfellow, nawet wtedy, gdy z uznaniem nazwał Poego „wrażliwą duszą podrażnioną jakimś nieuchwytnym wyczuciem zła”. To wizja naznaczona tragizmem, a jednak chętnie przejęta przez pokolenie końca wieku.

Wspomniane wyżej uśmiercenie siebie za życia to stan diabelski w tym sensie, w jakim św. Augustyn mówił o egzystencji szatana: ponieważ odciął się od swojego ontologicznego źródła, czyli Boga, pozostaje na zawsze w sferze niebytu. Zło jest bowiem brakiem dobra. Dlatego przepojenie złem skazuje szatana na bycie cieniem, dokładnym przeciwieństwem tego, co Ewangelia nazywa „życiem w pełni”(J 10, 10). Będąc kimś takim, kona w agonii przez nieskończoność, w każdej sekundzie istnienia, gdyż nie może znaleźć dla siebie żadnej bytowej podstawy. Jest, jak pisze William Peter Blatty, najdosłowniej „nikim” (pozostając, oczywiście, osobą). Dlatego biblijną figurą szatana był faraon, który „jęczy śmiertelnie zraniony” (Ez 30, 24). Jęk ten uświadamia nas, czytelników, że śmierć za życia nie daje spokoju nawet wtedy, gdy rozpacz zadaje ostateczny cios:

Śród strasznych i tym razem już ostatecznych skurczów przedśmiertnych pociągnęła go za sobą na ziemię nieżywego; zabiła go, jak przepowiedział, trwoga.

W ten sposób kończy się choroba, którą późniejszy poeta, Stanisław Korab Brzozowski, zamknął w dekadenckiej miniaturce lirycznej na temat więdnącej lilii:

 

Ziejąc zatrute, zgniłe tchnienie,
Stęchłych wód tonie ołowiane
Leżą, bezwładnie odrętwione,
Wsłuchane w martwe swe milczenie.
Patrząc na wód tych czarne tonie,
Białością swoją przerażona,
Chłonąc wyziewy ich zatrute
Lilia omdlałe schyla skronie.

Jak wspomniano, Zagłada domu Usherów mówi nie tylko o uporczywym przeczuciu (a tym samym przyciąganiu) klęski. Jest też tęsknota, która najmocniej wyraża się w wyobrażeniu „dziejów bajecznych”, świata idealnego, baśniowego, odrealnionego, a przez to kontrastującego ze smutną rzeczywistością obumierającego rodu. W ten sposób dodatkowo intensyfikuje ona domniemaną ohydę realności. Bohaterowie noweli są bladzi, bezkrwiści, zgaszeni, jakby już sama ich fizjonomia zdradzała niechęć do przynależności do świata namacalnego i prawdziwego. To również podobieństwo z poematem Tennysona, tym bardziej że cierpienie chwili obecnej jest u Poego silnie estetyzowane. Pani na Shalott nie zagłębiała się w toczący ziemię rozkład, była zbyt wyniosła na swojej wieży. Wciąż jednak całe jej życie zdradzało konflikt pomiędzy tym, co na dole i realne, a tym, co eteryczne i piękne.

 

I wreszcie: trwoga, i to taka, która trwoży się sobą samą. Czytamy wyznanie chorowitego Ushera:

Zgubi mnie to żałosne szaleństwo, musi mnie zgubić (...). Lękam się przyszłych zdarzeń nie dla nich samych, lecz dla tego, co przyniosą. Wzdrygam się na myśl o każdym, najbardziej nawet błahym wypadku, gdyż może on pogłębić nieukojoną rozterkę mej duszy. Nie przeraża mnie niebezpieczeństwo, lękam się tylko jego nieuniknionego następstwa: grozy. W mym skołataniu, w mym zrozpaczeniu czuję, iż wcześniej czy później nadejdzie chwila, gdy postradam życie i rozum w walce z potworną chimerą: TRWOGĄ.

To stan duszy, który św. Franciszek Salezy nazwał „lękaniem się lęku przed lękiem”; bardzo wyniszczający demon. Wszystko to prowadzi do specyficznego wyczerpania, któremu mnisi pustyni nadali nazwę acedii. Greckie słowo ἀκηδία odnosi nas do zobojętnienia i braku mocy. Usher także, stojąc wobec nacierającej klęski, przyjmuje zupełnie bierną postawę. Nie pozostawia potomka, nie troszczy się o pamiątki przodków, trwa w swym pożałowania godnym stanie, więdnąc na ciele i duszy niczym lilia, którą umiłowali sobie młodopolscy naśladowcy Poego. Nieco później drobiazgowego opisu tego stanu duszy dokona Joris-Karl Huysmans, autor przepełnionej duchowym znużeniem i przepychem powieści Na wspak, a być może jeszcze doskonalej, bo w odniesieniu do wyprzedzającej intuicji „rzucenia w istnienie”, Wacław Berent piszący Próchno.

A co, jeśli, pomyślałem wreszcie, Zagłada domu Usherów to w istocie moralitet, którego przedmiotem jest konsekwencja wielkiej rezygnacji, także (rozciągając wymiar egzystencjalny na bardziej ogólny) w wymiarze naszego wpływu na kulturę.

3. Literatura i bycie

Sama religijna tematyzacja dzieł literatury katolickiej nie wystarczy, aby nadać im żywotność. Widzialność naszej wiary jest oczywiście ważna i konieczna. Wskazuje na to samo pojęcie wyznania, które zakłada wyraźne i jednoznaczne wypowiedzenie prawdy, którą się przyjęło. „Uwierzyłem, dlatego przemówiłem; my także wierzymy i dlatego mówimy”(2 Kor 4, 13). Wewnętrzne nie może obyć się bez zewnętrznego.

Jeżeli jednak, idąc za naszą interpretacją noweli Poego, doszło w kulturze do załamania się wewnętrznego domu, którym jest myślenie wiarą i metafizyką, to warto, aby pisarz chrześcijański prowadził takiego właśnie odbiorcę, uwarunkowanego „wyczerpaniem” i „odcieleśnieniem”, z powrotem do momentu sporu pomiędzy rzeczywistością a odrealnieniem. „To trzeba zachowywać, nie zaniedbując zresztą tamtego”(Mt 23, 23).

Chodzi więc o to, aby zachować wrażliwość na dzisiejszego człowieka, nie uciekając zbyt szybko w sprzeciw wobec stanu ducha znużonego, zrozpaczonego bądź po prostu zobojętniałego na nadprzyrodzone. Jeżeli zachowamy czujność, może się przecież okazać, że główną tęsknotą współczesnego świata jest tęsknota za byciem. Kto wie, być może literatura katolicka stanie się kiedyś miejscem odważnego komunikowania „być” przeciwko „mieć”, powracając przy tym do momentu, w którym sprawy te jeszcze się ze sobą ścierały, wszystko się ważyło, toczono dyskusje, i to na gruncie poznania spontanicznego oraz rzeczywistości stworzenia.

Wtedy okazuje się, że wiara katolicka nie jest jedną z opcji światopoglądowych, ale podstawą zrealizowania rozpoznanej w ten sposób pełni istnienia człowieka i świata. Chrystus przychodzi jako centrum, Alfa i Omega, źródło i cel. I że On właśnie pozwala być.

Michał Gołębiowski

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.