Na łamach "Christianitas" 75-76/2019 opublikowaliśmy ankietę "Trzydzieści lat Kościoła w nowej Polsce", przyszedł moment by udostępnić ją w internecie. Lektura w sam raz na refleksyjny czas zarazy.
Czy Kościół czeka opóźniona rewolucja, która na Zachodzie miała miejsce w latach 60. i 70., czy początek ery stabilności w zmienionych warunkach?
Jeśli chcemy żyć w Kościele pochodzącym z Chrystusa, to z gruntu trzeba zapomnieć o etapach stabilności, czyli bezruchu, świętego spokoju. Ale o jakiej rewolucji jest tu mowa? Można stwierdzić, że Kościół na Zachodzie dotknęła podwójna fala rewolucji. Po pierwsze, Kościół stanął wobec powszechnej w wymiarze życia publicznego rewolucji antywartości: poczynając od legendarnego ruchu hipisowskiego, przez modę na zmianę znaczenia seksualności, wyniszczenie rodziny, zwariowane tempo pracy i kariery aż do eksperymentów z nałogami oraz inżynierię w przestrzeni płciowości. Po drugie, do jakiejś też rewolucji doszło na Zachodzie w wymiarze dyscypliny wewnątrzkościelnego życia: od lekceważenia sakralności kultu przez dążenie do coraz większego luzowania sposobu funkcjonowania apostolatu osób poświęconych Bogu, protestantyzację katolicyzmu, ekstrawagancję w myśleniu teologicznym, etycznym, biblijnym czy filozoficznym, nabywanie ducha światowości, modernizm aż do teologii wyzwolenia. W tak zwanych latach posoborowych te dwie quasi-rewolucje przeszły obok, wszerz, wzdłuż i chyba w poprzek Kościoła na Zachodzie. Ośmielę się powiedzieć, że w konfrontacji tak z rewoltą zewnętrzną, jak i wewnętrzną Kościół nie zdobył się na skuteczną reakcję ani nie znalazł powszechnego modelu udzielania odpowiedzi czy reagowania. Raczej poniósł szereg porażek. Kościół miał co najmniej dwóch gigantycznej wagi przywódców, którzy na poziomie myślenia i apostolatu zmierzyli się z rewolucyjną falą zachodniej kultury. Mam na myśli Jana Pawła II i Benedykta XVI. W przypadku pierwszego giganta katolicy skupili się jednak raczej na happeningu jego barwnej osobowości, nie zagłębiając się w Wojtyliańskie przesłanie – znów wygrała ponowoczesna rewolucja, bo kremówek nie starczyło za argumenty. W przypadku drugiego reakcja jakby następowała z opóźnieniem: musiał odejść do klasztoru, żeby wszyscy postukali się w głowy, mówiąc: jaki to był mądry człowiek…
Uważam, że Kościół katolicki w Polsce nie musiał stawić czoła żadnej z tych dwóch opisanych wyżej rewolucji. Katolicyzmu polskiego nie dosięgnęła ani etyczna degrengolada kultury, ani umyślne psucie formacji kleru i osób konsekrowanych. Owszem, w tym drugim wymiarze mieliśmy kilka nieznaczących konfrontacji. Znane są nazwiska byłego jezuity Stanisława Obirka, byłego dominikanina Tadeusza Bartosia czy byłego księdza Tomasza Węcławskiego, którzy usiłowali tendencyjnie zrewolucjonizować klerykalną część Kościoła katolickiego w Polsce. Próby te zakończyły się smutną tragedią ich osobistego życia. Dziś wszyscy ci, już świeccy, panowie funkcjonują gdzieś poza dalekim marginesem polskiej wspólnoty religijnej. A mam wrażenie, że wyszli nawet z mody w mediach głównego nurtu. Widoczne były też pewne próby masowego psucia formacji kleryckiej. Mam tu na myśli psychologizację formacji kandydatów do życia kapłańskiego i zakonnego czy nadmierną demonizację życia duchowego katolików, która dosięgnęła nawet szeregi osób świeckich w Kościele, szczególnie za przyczyną skrajnie pobudzonych grup charyzmatycznych. Problem jednak moim zdaniem został zażegnany, pozostawiając nieznaczne, indywidualne rany poszczególnych osób, które uwierzyły tym widmom jak proroctwom. Co ciekawe, w zakresie sfery moralnej wnętrze Kościoła katolickiego w Polsce jest w zasadzie nietknięte – naucza się wciąż zdrowej, prawdziwej, ewangelicznej moralności. Teologia moralna w Polsce, poza naprawdę nielicznymi i nieznaczącymi wyjątkami, jest wykładana prawidłowo i nie przeszła przez kryzys, o którym wspomina choćby Papież emeryt w opublikowanym niedawno tekście z czasopisma „Klerusblatt”. Trzeba jednak być tu szczerym – uniknięcie fali zachodnioeuropejskiego zepsucia to nie jest zasługa przemyślanej taktyki duszpasterskiej Kościoła. Mieliśmy opatrznościowe szczęście, pozostając po drugiej wojnie światowej na znacznie dłużej po ciemnej, komunistycznej stronie mocy. To było trudne w kontekście całej historii nowożytnej, a jednocześnie wyzwalającej w aspekcie zjawiska galopującego postmodernizmu na Zachodzie. W Polsce zatem nie głosi się herezji nie dlatego, że nasz Kościół wychował genialnego i świętego Papieża, lub dlatego, że reagowaliśmy szybciej od znanych inżynierów dusz i sumień odpowiedzialnych za wszystkie eksperymenty etyczne na człowieku, poczynając od lat 60. Nic z tego. Postmodernistyczna fala z zewnątrz i wewnątrz Kościoła przeszła nam nad głowami z dwóch powodów: ocalił nas całkiem złowrogi kontekst historii oraz chrystianizm – czyli oczywista, spontanicznie czerpana z pierwszym oddechem i mlekiem matki, solidnie zakorzeniona w pobożności polskich mas kultura chrześcijańska.
Ośmielę się więc zauważyć, że Kościół w Polsce nie będzie musiał mierzyć się z opóźnionym w swoim kulturowym pochodzie przez Europę, ospałym już nieco i ociężałym widmem dwubiegunowego upadku z lat 60. i 70. Owo widmo już nie oddycha. Pozostały zgliszcza społeczne i puste kościoły na Zachodzie. Możemy analizować te zjawiska jako smutny koszt historycznej metamorfozy świata. Natomiast nie oznacza to równocześnie, że Kościół katolicki nad Wisłą czeka cieplarniana epopeja. Eksperymenty lat postmodernizmu zakończyły się klęską, wyrodziły jednak specyficzny typ nowej generacji człowieka, który nawet w Polsce nie jest już katolikiem. Myślę tu o obecnych nastolatkach, a nawet o pokoleniu wiekowo starszym od nastolatków. Tę grupę osób ochrzczonych cechuje przede wszystkim niezdolność do tworzenia relacji. To ludzie, którzy myślą, że relację buduje się na ekranie komputera. Takie właśnie osoby przyjmują dziś sakramenty inicjacji chrześcijańskiej w polskim Kościele. Tymczasem chrześcijaninem można być tylko dzięki podjęciu relacji z Bogiem. Obawiam się, że socjologicznie Kościół nad Wisłą odnotował zmianę pokoleniową, ale – obarczony koniecznością dźwigania do przodu ogromnej, przystosowanej jeszcze do starych czasów struktury – jest przyciężki w reakcji, spóźniony duszpastersko. Ludziom młodym, którzy już nawet nie są postmodernistami, a są po prostu post…, wciąż masowo proponuje się duszpasterstwo w stylu tryumfalnej sakramentalizacji wszystkich. Jeśli ktoś zaprasza innych do poważniejszej formacji, patrzy się na to we wspólnotach Kościoła w Polsce jako na nieszkodliwe hobby. Taki mistyczny jogging po godzinach normalnej pracy, w trakcie których trzeba odprawiać, budować nowe sanktuaria i chodzić piętrowo po kolędach. Inni szukają sprytnego kontaktu z młodym pokoleniem przez internet, wypełniając wprost wirtualny świat biblijnymi komentarzami, kazaniami, konferencjami, pogadankami. Michał Zioło, jedyny polski trapista, z odwagą nazywa to duchowym zgiełkiem. Coś podobnego nie zadziała. Nowi ludzie zbliżający się do Kościoła potrzebują małego środowiska duchowego, które odbuduje w nich zdolność do relacji, jaką odebrało im banalnie technologiczne społeczeństwo. Świętego spokoju więc w Kościele polskim nie będzie. Nadchodzi ogromne wyzwanie wobec pracy, jaką trzeba przemyśleć i wykonać, aby głębię duchowej Tradycji podać ludziom w odpowiedniej strukturze.
Czy trzydzieści lat wolnej Polski to była walka o byt Kościoła, czy stan cieplarnianego bezpieczeństwa?
Szczerze mówiąc, uważam, że katolikom w Polsce żyło się bardzo wygodnie. Jeśli postawimy się choćby obok wiernych z Kościoła Ameryki Północnej, wspominając ich morderczą wprost walkę, aby wspólnotę wiary odnowić i przywrócić do życia po całej serii upokarzających skandali. Podziwiam odwagę George’a Weigela i środowiska, które inspiruje ten myśliciel. Jeśli pomyślimy o radykalnych postawach katolików w Chinach, Indiach, Syrii czy Iraku, zrozumiemy, że nam te trzydzieści lat podarowano za darmo. Pełne seminaria i pełne ławki w świątyniach, rytm rekolekcji od Adwentu po Wielki Post, niepodważalna pozycja kapłana w społeczeństwie, przyjęty odwiecznie i bez dyskusji autorytet biskupa, katolickie wydawnictwa i prawo publiczne tworzone w zasadzie albo w doskonałej syntonii z moralnością katolicką, albo przynajmniej w ogromnym respekcie wobec postulatów katolicyzmu. To wszystko naprawdę w zestawieniu z powszechnym krajobrazem dominującego w świecie antychrześcijaństwa – od postsowieckiej Rosji aż do masońskiego Urugwaju – było jakimś zjawiskiem unikalnym. Nie zachwiali tym monolitem przez trzydzieści lat ani zewnętrzni harcownicy w stylu Janusza Palikota, ani wewnętrzne potknięcia, takie jak smutny casus arcybiskupów Paetza czy Wielgusa. Trzeba też uczciwie zauważyć, że ta jedyna w swoim rodzaju pozycja Kościoła katolickiego w Polsce nie wzięła się z powietrza. To są wieki znakomitej ewangelizacji, poważnej obecności katolicyzmu w życiu publicznym, monumentalnego wkładu w edukację narodu czy heroicznej ofiary i służby w chwilach, w których naród polski przechodził doliną cierpienia – Kościół był zawsze bardzo dobrze obecny, nie może więc dziwić, że po upadku komunizmu po prostu zbierał owoce. To był Kościół, który dzięki swej płodności wydał jednego z najwybitniejszych Papieży w historii powszechnego katolicyzmu. Można powiedzieć, że miał on prawo cieszyć się zasłużoną pozycją w łonie polskiej kultury.
Z drugiej strony ta wysłużona historycznie stabilność jakoś w moim odczuciu odseparowała katolicyzm polski od reszty kościelnego świata. Przyzwyczailiśmy się do sytości przywilejów. To dlatego obecnie hierarchowie reagują tak nieumiejętnie lub nerwowo na ideologiczne upokorzenia, które przecież musiały dojść i nad Wisłę. Sytość sprowokowała pewnego rodzaju wygodną konsumpcję imponujących statystyk. Jest dla mnie czymś niewyobrażalnym, że tak zewnętrznie potężny Kościół jak ten w Polsce tak naprawdę nie stworzył liczącej się na scenie światowej szkoły teologicznej ani egzegezy biblijnej, ani poważnej drogi duchowej. Ruch Światło-Życie skazany został na działalność tylko w granicach polskiego terytorium. Na arenę międzynarodowego katolicyzmu usiłował wkroczyć nasz Ruch Rodzin Nazaretańskich, ale skończyło się dramatem, do którego lepiej nie powracać. Wreszcie potęga administracyjna Kościoła nad Wisłą doprowadziła do bezmyślnej korupcji wewnątrz duchowieństwa. Przez to nie wzięliśmy w porę czynnego udziału w błogosławionej reformie kleru, jaką usiłuje się wprowadzać od czasu pontyfikatu Benedykta XVI. Duchowni zastygli w postawie, którą poprzedni Papież nazywał fałszywą lojalnością, za cenę nieszczerości chroniąc przypadki wypaczeń i nadużyć, nie tylko tych seksualnych. To dlatego tak boleśnie kosztuje nas obecnie czas oczyszczenia wśród księży i biskupów,
nie przygotowany przez nawrócenie i refleksję, ale wymuszony przez pana Smarzowskiego czy braci Sekielskich.
Osobiście jestem jednak dobrej myśli. Chce tego większość czy nie, historia pisze samą siebie i w Polsce dobiega końca era katolickich przywilejów. Jestem przekonany, że tak bogaty duchowo Kościół nad Wisłą będzie w stanie przejść od sytej stagnacji do aktywnej misji. O rozwoju ewangelizacji w Polsce moim zdaniem zadecyduje bowiem jedno – ekspansja misyjna. Polski katolicyzm musi nie tylko formować dobrze tych, którzy siedzą w kościelnych ławkach podczas niezliczonych nabożeństw, ale jeszcze bardziej musi zmusić się do wysiłku pomnażania wiernych przez dotarcie do tych, którzy wiarę stracili lub po prostu jej nie znają.
Czy Kościół hierarchiczny będzie potrafił zareagować na kryzys, czy czeka nas bolesna i długotrwała „wymiana elit” oraz kurczenie się i wymieranie Kościoła?
Ośmielę się na odpowiedź być może prowokacyjną, ale kilka lat misyjnego życia zdecydowanie zmieniło moje myślenie na temat: czym są kościelne elity? Proszę mi wierzyć, że elita katolicyzmu nie zasiada przy kurialnych biurkach. Wiem, że tak utarło się mówić w Polsce: nasz syn, ksiądz – to diecezjalna elita, bo powołano go na stołek w tak zwanych urzędach centralnych. I być może awansuje na biskupa. To nieporozumienie. W wymiarze uniwersalnym – i jest to jeden z najlepszych akcentów tego pontyfikatu – Papież Franciszek stanowczo przyciął tę mentalność. Elitą są siostry Misjonarki od Matki Teresy z Kalkuty. Elitą są duszpasterze akademiccy. Elitą są znakomici parafialni duszpasterze, mnisi i mniszki, profesorowie wierni rzetelnemu wykładowi teologii, świeccy małżonkowie wychowujący do wiary swoje dzieci w tym zwariowanym świecie oraz redaktorzy katolickich czasopism, podnoszący na wysoki poziom stan katolickiej refleksji. To z tej elity pochodzi ewangeliczna odnowa Kościoła. I tylko takie elity będą w stanie wyłaniać z własnego, radykalnego w wierze łona prawdziwie ewangelicznych biskupów. Nie umiem powiedzieć, czy w Polsce długo jeszcze potrwa ten stan totalnie niezrozumiałego mianowania nam biskupów. Jak mówi się już o tym powszechnie, w ostatnich trzydziestu latach uparcie powoływano do stanu episkopalnego nad Wisłą kandydatów dobieranych według jednego, tajemniczego kryterium: kolega kolegi. Mam wrażenie, że skomplikowane konsekwencje tego mechanizmu, których jesteśmy świadkami, przybliżają koniec tego procederu. W każdym razie chyba nie trzeba już tak bardzo skupiać się na hierarchii i ciągle organizować odpusty z centralnym udziałem księdza biskupa, ale wzmacniać wspomnianą wyżej elitę w jej ewangelicznym znaczeniu. Mocna, autentyczna katolicka elita nad Wisłą – to również mocna ewangeliczna hierarchia.
Ks. Jarosław Tomaszewski
Inne głosy z ankiety można przeczytać TUTAJ.
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1975), kapłan diecezji płockiej, doktor teologii duchowości. Obecnie pełni posługę misyjną w diecezji Minas, w Urugwaju oraz prowadzi regularne wykłady na Wydziale Humanistycznym Universidad de Montevideo