Artykuł jest skróconą wersją tekstu "Kościół, prawica, demony" z "Christianitas" nr 45-46/2011. Plik PDF całości można bobrac TUTAJ.
Być może trudno to będzie nam sobie przypomnieć po wszystkich zawieruchach, ale gdy nazajutrz po katastrofie smoleńskiej pytaliśmy siebie wzajemnie o to, co wniesie do polskiej polityki ten bezprecedensowy wstrząs, odpowiadano często, że jest to szansa na przywrócenie polityce powagi.
Kto miał złoty róg?
Platforma od pierwszych chwil po Katastrofie podjęła wysiłki, aby mieć udział w jej „ogólnonarodowym znaczeniu”: żenujący wyścig samochodu Tuska z zatrzymywanym autokarem Kaczyńskiego miał właśnie taki sens. Jednak od początku PO wchodziła do owej „strefy zero” poruszonych uczuć narodowych swoją własną furtką, której symbolem był znany uścisk z Putinem – a więc furtką, z której Jarosław Kaczyński z kolei skorzystać nie chciał nawet raz.
Zanim wydarzenie wyda swój własny mit, korzysta czasem z przyodziewku innego, pokrewnego mitu: tak Smoleńsk 2010 korzystał z Katynia 1940. W związku z tym zaistniała jednak charakterystyczna różnica akcentów: podczas gdy w jednej narracji Katastrofa szybko stawała się „drugim Katyniem”, w drugiej – była raczej jakąś ofiarną ceną za powiedzenie prawdy o Katyniu światu, w tym zwłaszcza – Rosjanom.
Miesiąc po Katastrofie te dwa nurty funkcjonowały już jako dwie rywalizujące opowieści: zrealizowany w TVP film Solidarni 2010 – będący przede wszystkim obrazem poruszenia republikańskiego Polaków – zdał sprawę z „teorii spisku”, istniejącej już wśród ludzi; natomiast inicjowana w „salonie” akcja zapalania 9 maja lampek na grobach żołnierzy sowieckich dość wiernie odpowiadała marzeniom elit o „pojednaniu z narodem rosyjskim”.
Mit cudownego pojednania polsko-rosyjskiego był kreowany przez „salon” z nadzieją na wchłonięcie i przetworzenie sensu całego wydarzenia smoleńskiego. Po odrzuceniu przez Kaczyńskiego propozycji wspólnego z Tuskiem autoryzowania takiej wersji było już wiadomo, że nie odbędzie się to łagodnie i po dobroci: powstający przy pomocy zdjęć z Putinem mit pojednania i zgody mógł przetrwać i rosnąć jedynie jako zabójca mitu „drugiego Katynia”, bądź jako klarowna alternatywa dla niego, wyprodukowana dla „bardziej otwartych, lepiej wykształconych, z dużych miast”.
Ze słabo tłumionej nienawiści do śp. Lecha Kaczyńskiego i z bardziej racjonalnej obawy przed wielkim potencjałem nie-swojej wersji mitu smoleńskiego, Platforma wraz z „salonowym” zapleczem zdecydowała się na odpalenie brutalnego ataku na legendę Prezydenta Kaczyńskiego, korzystając z każdej niejasności czy wątpliwości dotyczącej wyboru Wawelu jako miejsca pochówku śp. Państwa Kaczyńskich.
W ten sposób zamiast rywalizować o możliwą całość mitu smoleńskiego, dwie partie wygenerowały dwa różne mity. Nie były to jednak mity równej wagi. Mit „drugiego Katynia” wchłonął w siebie najpoważniejszy moralny przekaz Katastrofy: że źródłem niepodległości Polski jest krew, cierpienia i wysiłki pokoleń Polaków. Prawda, którą mit „cudownego pojednania” próbował bezskutecznie zastąpić wspólnym zdjęciem Tuska i Putina – nową wersją zdjęcia Okrągłego Stołu.
Zmarnowany Logos
Miejscem, w którym powstający mit narodowy mógł zostać od razu prześwietlony światłem wiary i otrzymać swoje pogłębiające objaśnienie, były nauki głoszone w ramach liturgii żałobnych. Gdy czytamy dzisiaj główne homilie, wygłaszane przez najwyżej postawionych biskupów, dostrzegamy w nich – w różnych proporcjach – wszystkie potrzebne elementy chrześcijańskiego przepowiadania funeralnego. A jednak biskupi pozwolili, aby słuchano ich bardziej jak kapelanów obsługujących ból narodowy, niż jak nauczycieli i przewodników narodu.
Zjawisko traktowania kościelnej nauki funebralnej jako jedynie okolicznościowego przemówienia, potrzebnego, by się „zadumać”, pogłębiało się skokowo w przypadku liturgii peryferyjnych względem głównych obchodów narodowych. W sposób skrajny świadczył o tej słabości przypadek pogrzebu Izabeli Jarugi-Nowackiej, w którym kościelna mowa pochwalna ku czci zmarłejwystąpiła równolegle z wypowiedzianą głośno przez jednego z mówców pochwałą jej zaangażowania na rzecz dostępu do aborcji. Nie brakło przykładów zamilczania prawd trudnych przy równoczesnych bardzo świeckich gloryfikacjach.
Niezależnie od niewykorzystanej szansy wypełnienia mitu narodowego logosem nadprzyrodzonym, posiadał on siłę złotego rogu. Jednak po raz kolejny w naszych dziejach porozbiorowych narodowi depozytariusze złotego rogu stracili głowę, a ich podkomendni z wielkiej szansy zachowali „ino sznur”.
Czy można rzec, że stracił głowę Jarosław Kaczyński? Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wręcz przeciwnie, wykazał się zimną krwią, i to w stopniu zadziwiającym. Był w stanie wejść w odgrywaną ze skrupulatną powagą grę pozorów, którą była „nowa twarz Jarosława Kaczyńskiego”. Kłopot z tą wyborczą maskaradą, będącą równocześnie udręką żałobnika i świecką namiastką głębszego nawrócenia, polegał na tym, że mieliśmy do czynienia z zakamuflowanymi wznioślejszymi postaciami dotychczasowej gry w ucieczkę przed powagą.
W tym czasie to elektorat zwrócony od lat w stronę PiSu przechowywał złoty róg mitu smoleńskiego – choć w futerale „mitu drugiego Katynia” – gdy sam Prezes odłożył go na bok.
Próby zadęcia
Pierwsza samodzielna próba zadęcia w złoty róg miała miejsce w TVP, w tygodniu żałobnym. Polegała na oddaniu głosu ludziom gromadzącym się na Krakowskim Przedmieściu oraz wszczęciu debaty nad stanem polskiej polityki w programach publicystycznych takich, jak Warto rozmawiać. Jednak – mimo wręcz fenomenalnej oglądalności TVP1 w dniach żałoby – kierujący telewizją publiczną zarząd z rozdzielnika PiSu i SLD pozbył się szybko osób, które miały odwagę oddać nastroje i przemyślenia Polski zjeżdżającej się przed Pałac. Kampania wyborcza kandydata PiSu nie miała sięgać do mitu rodzącego się we wspólnocie, lecz oprzeć się na sztukach magicznych – więc zamiast mitotwórców potrzebni byli magicy namiętności…
Mit jednak już żył, choć jego główna treść moralna – opowieść o zobowiązaniu wszystkich wobec Rzeczypospolitej – szybko zaczęła przegrywać konkurencję ze swoją sensacyjną obwolutą: opowieścią o odpowiedzialności PO za katastrofę i rozwijającą ją narracją coraz dalej idących podejrzeń. Nie było to dziwne, zważywszy na fatalne zaniechania rządu Tuska w sprawie śledztwa wyjaśniającego przyczynę katastrofy, widoczny konformizm względem Rosji oraz – może przede wszystkim – obrzydliwe rozgrywanie emocjonalne sprawy przy pomocy Palikota.
W tej sytuacji szczególna odpowiedzialność spadała na świeckie autorytety katolickie, znajdujące się od dawna w szeregach owego „ponowoczesnego powstania”, które miało przywrócić Polsce myślenie państwowe.
Duch ofiary – czy raczej „kij”?
Wieczorem w dniu Katastrofy Marek Jurek napisał na swoim blogu: „Skoro Bóg dopuścił na nas to doświadczenie – próbujmy wyprowadzić z niego sens (choć ostatecznie sens tego wydarzenia poznamy dopiero na tamtym świecie). Oby ta ofiara … dała nam ducha ofiary, bez której nie ma służby publicznej”.
Wymienione przez byłego Marszałka Sejmu: „duch ofiary” i „służba publiczna”, opisywały dobrze dwa bieguny, w których mieści się pogłębiony, lecz nadal inteligibilny sens Katastrofy.
Dwa dni później ze swoją definicją sensu Katastrofy wystąpił w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej” Dariusz Karłowicz. Jako jeden z bliższych współpracowników śp. Lecha Kaczyńskiego, redaktor „Teologii Politycznej” szedł w stronę bieguna służby publicznej: przypominał, że „testamentem wspólnym dla wielu tych, którzy zginęli”, jest marzenie o „silnym, nowoczesnym, podmiotowym państwie”.
W nieco odmiennym kierunku poszło, i to od pierwszego dnia, myślenie Wojciecha Wencla, reprezentanta środowiska „Magazynu Apokaliptycznego 44 / Czterdzieści i cztery”. Wencel wyrażał przekonanie, że 10 Kwietnia oznacza chciane przez Boga wytrącenie Polski z marzeń o „wygodnej egzystencji” – i popchnięcie jej do „pełnienia duchowej misji w Europie”, na podobieństwo Izraela idącego za swym Bogiem.
Tako rzecze Rymkiewicz
Zacytowane akcenty, polityczne lub mistyczne, w pojmowaniu sensu Katastrofy mogą się wzajemnie dopełniać, jednak nie zdają sprawy z pewnej ideowej infrastruktury, która na nieszczęście szybko zastąpiła ogólnonarodowe znaczenie mitu smoleńskiego. W dużym stopniu została ona zainspirowana przez Jarosława M. Rymkiewicza – jako wyroczni, sadowionej w tym czy innym portalu, czasopiśmie albo artykule do wypowiadania najbardziej apodyktycznych ocen i wezwań. Zapładniająca funkcja „mędrca z Milanówka” polegała na zainspirowaniu dwóch idei.
Pierwsza z nich to teza – autoryzowana Mickiewiczem – na temat dwóch Polsk: istnieją „Polacy, którzy kochają Polskę i są jej wierni – i jeszcze jacyś inni Polacy, którym Polska nie jest potrzebna”. Z tymi drugimi „porozumienie owszem, jest możliwe – przy pomocy kija. […] Żeby ich piorun trzasł!”.
Do tego dochodzi idea druga, podjęta w wierszu napisanym prawie Mickiewiczem: że jedynym i nieomylnym przywódcą, wybranym Jakubem Jasińskim naszych czasów, jest Jarosław Kaczyński.
Oto przepisany na czas po 10 Kwietnia skrót Wieszania. Można było się tym zachwycać i uznawać za swój manifest – przynajmniej aż do czasu, gdy po przegranych wyborach prezydenckich Komitet Polityczny PiSu usunął Elżbietę Jakubiak, podejrzaną o zdradę aktualnego Jakuba Jasińskiego wobec przedstawicieli „cara północy”. Wówczas oczy się otwarły: horror międzypartyjnej „wojny nuklearnej” jest już nie do wytrzymania, „należy znaleźć pole dla polityczności zdolnej abstrahować od logiki śmiertelnego starcia”.
Jednak zgoda na zastąpienie złotego rogu Rymkiewiczowskim kijem na gorszych Polaków, na połowę Polski, była udziałem w wyprawie, po której zostaje „ino sznur”.
Czy w Polsce istnieje polityczna opinia katolicka?
Co za przekleństwo, któremu nie potrafiliśmy się przeciwstawić: mit smoleński, złoty róg dla wszystkich Polaków – mający każdego wydźwignąć choć trochę, a wszystkich mocno – zginął gdzieś pod naszymi nogami! Zdeptany, gdy chciano go obronić przed barbarzyńcami Palikota, zastąpiony sztukami magicznymi sztabu Jarosława Kaczyńskiego, a przez „zwykłych ludzi” z jego obozu wymieniony na poręczniejszy kij na „jałowe elity” w wymiarze połowy społeczeństwa.
Zabrakło czynnika opisywanego przez Eliota jako „wspólnota chrześcijan”, czyli niezależna od establishmentu państwa i Kościoła opinia publiczna odwołująca się wspólnie do zasad przewyższających grę partyjną. Biorąc pod uwagę własną część odpowiedzialności, uważam za konieczność zapytania wprost: czy po dwudziestu latach niepodległości mamy w Polsce polityczną opinię katolicką – nie tylko odpowiednio silną, ale i należycie samodzielną względem czynników partyjnych?
W Polsce istnieje sektor inteligencji katolickiej – spod sztandaru „Tygodnika Powszechnego” – który w ogóle troszczy się bardziej o adaptację katolików do mentalności liberalnej, niż o tworzenie standardów społecznych odpowiadających katolicyzmowi. Przeciwwagą dla tej opinii „adaptacyjnej” było od lat dziewięćdziesiątych Radio Maryja, jako ośrodek opinii prowokujący swoich odbiorców do postaw niepokornych i opornych względem wówczas wszechobecnych standardów „Gazety Wyborczej”.
Na początku obecnej dekady wydawało się, że zaistniała szansa na tworzenie pozytywnej alternatywy dla postawy „adaptacyjnej”. Po roku 2000 dokonał się prawie jednoczesny zwrot całego archipelagu katolickich środowisk intelektualnych, w konsekwencji którego wiele z nich, przepojonych ogromną nadzieją na „nową Solidarność”, udzieliło bardzo dużego kredytu zaufania programowi IV RP i jej „rewolucji moralnej”.
Niestety nawet wtedy gdy – już w 2007 – nadzieje na uczciwe traktowanie agendy katolickiej przez PiS jako „partię republikańską” zostały brutalnie rozwiane, nadal wielu liderów opinii katolickiej, na wielu poziomach, od centralnych do lokalnych, od publicystów do blogerów, całą swoją polityczną nadzieję pokładało w jednej partii. Dlatego ta potencjalna „wspólnota chrześcijan”, katolicka opinia polityczna w żaden sposób nie przeciwstawiła się partyjnej redukcji mitu smoleńskiego. Okazała się ponadto bezsilna w trakcie wyborów prezydenckich.
Sprawę tę widać bardzo dobrze w losach wyborczych Marka Jurka. Logika polskich wyborów prezydenckich jest taka, że startując w nich Marek Jurek mógł grać o dwie sprawy jednocześnie: najpierw o wzmocnienie o kolejne punkty samodzielnej pozycji polityki chrześcijańsko-konserwatywnej, a następnie – o użycie tego większego upodmiotowienia dla zakotwiczenia cywilizacyjnego obozu Jarosława Kaczyńskiego. Jednak to drugie jest ściśle zależne od tego pierwszego.
W sytuacji gdy w świetle żadnych badań Jarosław Kaczyński nie mógł liczyć na prezydenturę w pierwszej turze, zdobycie w tej turze także części jego potencjalnych głosów przez Marka Jurka powinno być traktowane i objaśnione przez polityczną opinię katolicką jako cel równocześnie ogromnie ważny dla uobywatelnienia głosu katolickiego oraz bezpieczny z punktu widzenia dalszych losów kraju, rozstrzyganych w drugiej turze.
Niestety w tej sprawie Marek Jurek nie otrzymał tego jedynego wsparcia, na które miał prawo liczyć u potrafiących liczyć liderów opinii katolickiej. Wiele rozpoznawalnych autorytetów katolickich włączyło się do kampanii Jarosława Kaczyńskiego bezwarunkowo, tylko po to, aby bądź potwierdzać na wyrost przychylność kandydata PiSu dla ochrony życia, bądź wpisywać go w biblijne cytaty i hagiograficzne tony, bez dotykania tematów trudnych dla kandydata PiSu.
Egzaltowany moralizm „chwili dziejowej” odjął katolickim krytykom startu Jurka umiejętność liczenia: cała konstrukcja ich rozumowania była oparta na założeniu, że Kaczyński ma szanse na wygranie prezydentury już w pierwszej turze (lub: tylko w pierwszej turze). Nie potwierdzały tego żadne profesjonalne prognozy i sondaże. Mimo to odmawiano Jurkowi prawa do próby wyemancypowania elektoratu chrześcijańsko-konserwatywnego w pierwszej turze.
Autorzy tacy jak Wojciech Wencel czy Ewa Polak-Pałkiewicz robili to z gorliwością analogiczną do tej, jaką wykazują się ci wszyscy, którzy od lat ganią Kaczyńskich za próby emancypowania polskiej polityki – z tym, że tym razem przedmiotem kpin i żali jest próba upodmiotowienia głosu katolików, którzy przecież zamiast się tak nabzdyczać powinni mieć poczucie, że w polityce krajowej są panną niepiękną i bez posagu…
Klęska wyborcza Marka Jurka nie była jego osobistym niepowodzeniem – lecz symptomem głębokiej choroby katolickiego zmysłu polityczności, w tym wypadku ściśle powiązanym z nieporuszoną dominacją duopolu PO-PiS.
Rozpętanie demonów
Po bezprecedensowej katastrofie 10 Kwietnia nastąpił co prawda wylew nastrojów republikańskich – lecz został on szybko skanalizowany w dotychczasowym układzie politycznym. Od wzniosłości do namiętności: wróciliśmy do meczu „polityki uczuć”.
Każde metodyczne obrażanie rozumu, ulubionego tworu Bożego i Jego podobieństwa w człowieku, przywołuje demony. Meczowa tabloidyzacja sporu politycznego w Polsce ma i ten aspekt: poddaje polityczność zbyt łatwej manipulacji przewrotnych umysłów.
W wyborach prezydenckich 2010 ta bezbronność osamotnionych uczuć względem magii demonów spin-polityki wróciła aż nazbyt wyraźnie, proporcjonalnie do siły rozpętanych uczuć. Co więcej, w kampanii przed drugą turą, PiS – partia, która otrzymała zaufanie ludzi szukających jakiegoś fundamentalnego zakorzenienia polityki – zdecydował się na odcięcie się od swej już jedynej kotwicy „metafizycznej”, w postaci jednoznacznego antykomunizmu.
Wobec dogłębnego wydrążenia Platformy – niegdyś partii pozującej na antykomunistyczną i postliberalną propaństwowość – proces dalszego wydrążania Prawa i Sprawiedliwości miał w sobie coś upiornego.
Kto jeszcze wtedy uwierzyłby, że ta tworzona pracowicie i sprytnie przez spin-polityków próżnia „umiaru” już niedługo stanie się jedynie umiecioną sceną dla demonów rzucających ludźmi w grze nazwanej „sporem o krzyż na Krakowskim Przedmieściu?”
Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu – w tym oczywiście przede wszystkim profanacja krzyża w trakcie manifestacji antyklerykalnej – doprowadziły nas najbliżej sytuacji, w której jakiś demon wtargnął do polskiego życia publicznego i pociągnął do tańca korowody rozmaitych ludzi. Jednak jego złośliwą grę było czuć już wcześniej – wszędzie tam, gdzie deptano szacunek dla zmarłych, godność żałoby, przebudzenie do bycia narodem. Ale i wszędzie tam, gdzie usiłowano podporządkować rzeczy święte spin-polityce lub dla wywyższenia swego kandydata, z lęku przed Rosją, nadużywano imienia Bożego.
Głęboką rację miał Wojciech Wencel, gdy w swych gorących felietonach upominał się co jakiś czas o traktowanie całej sekwencji wydarzeń po 10 Kwietnia jako ponownego wyraźnego wkroczenia Bożego w naszą historię. Jednak i on popełniał błąd zawężenia tej metafizyki do kilku podnoszących na duchu wnioskowań lub odezw wyborczych. W tamtym czasie chyba zresztą nikt nie miał śmiałości, aby powiedzieć rzecz zdawałoby się oczywistą: że kolejne katastrofy i niepowodzenia bywają dopuszczane przez Boga nie jako znak wybrania, lecz często jako kary dla zbyt zuchwałych wybranych, gdy grzesząc powiadają sobie „Abrahama mamy za ojca”.
Teologia dziejów pomijająca ten wątek byłaby, mimo nagromadzenia symboli grozy katastrofy, cukierkowym ersatzem prawdy o Bogu. Co więcej, oparte na niej proroctwo mogłoby się okazać bezbronne wobec uroszczeń bożków-demonów: Chwili, Zmagania i Wyzwania.
Doświadczenie ostatnich miesięcy opowiadało nam wielokrotnie prawdę, że demony wchodzą z łatwością wszędzie tam, gdzie zamiast życia prawdziwego tworzy się życie zastępcze – gdzie zamiast życia jest gra, choćby i o intensywnym, romantycznym napięciu.
Oglądana oczyma wiary, Katastrofa przyszła po to, żebyśmy w naszym życiu narodowym wyrwali się z zaklętego kręgu „gry zamiast życia”. Trzy kolejne akty dramatu smoleńskiego – żałoba, wybory i sprawa krzyża – pokazują jednak, że w polskiej sferze publicznej gry jest nadal więcej niż życia.
Jeruzalem, Jeruzalem, nawróć się do Pana, Boga twojego…
Paweł Milcarek
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.