The Lighthouse, reż. Robert Eggers, rok 2019
Przeciągłe wycie wyłaniającej się zza mgły latarni od początku zapowiada tragedię. Raz za razem ponure opowieści starych żeglarzy okazują się prawdą. Cokolwiek by się jednak nie działo, najważniejsze przykazanie brzmi: nie zabijać albatrosa, ponieważ jego uśmiercenie woła o pomstę do morskich bogów. Tym zaś obce jest miłosierdzie, a bliska – żądza zemsty wobec tych, którzy nie zachowują bojaźni oraz przestępują przedwieczne prawa. Odtąd już wiadomo, że klęska jest nieunikniona. Później dzieje się to, o czym pisał angielski romantyk, Samuel Taylor Coleridge:
Na tyłach wiatr z południa wiał,
Nad nami ptak się waży
I co dzień w mig na majtka krzyk
Zlatuje do żeglarzy (…).„Skąd taki wzrok, żeglarzu, mów!
Niech strzegą cię niebiosa!”
„Ukaż mnie Bóg! Do ręki łuk –
Zabiłem albatrosa!”[1]
The Lighthouse, najnowszy film Roberta Eggersa, jednego z twórców współczesnego „horroru religijnego”, robi wrażenie techniką filmową, która – nawiązując do nobliwych wzorców przedwojennego ekspresjonizmu – oddaje klaustrofobiczny klimat życia w morskiej latarni. W jej środku panuje odcięcie, zamknięcie i atmosfera zaszczucia. Dzień i noc przelewa się tam alkohol, dręczy bezsenność, oschłość i nuda, od których można postradać zmysły. Na zewnątrz szaleje zimny wicher, złowrogo huczące fale i nienazwane, przedwieczne zło, które nigdy nie śpi, czając się w odmętach morza tak samo, jak szaleństwo i zło pełzające po ciemnych zakamarkach podświadomości dwóch latarników. Cała opowieść została oczywiście oparta na motywach powziętych z opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta, ale łatwo daje się zauważyć, że pod względem stylu oraz dynamiki narracji jest tam również sporo Edgara Allana Poego, Henry’ego Jamesa czy Hermanna Melville’a. Z jednej strony deliryczne opisy obłędu oraz ciemnych głębi serca, a z drugiej – alegoryzujące opowieści o skazie i nieuchronnym potępieniu. Innymi słowy, dzieło Eggersa zdecydowanie warto odczytywać w kontekście amerykańskiego „czarnego romantyzmu” (dark romanticism), który wyrastał z niespokojnej kalwińskiej duchowości. Odświeżenie dziewiętnastowiecznego sposobu konstruowania „opowieści niesamowitych” (a następnie przełożenie go na język filmu) tworzy paradoksalnie dzieło innowacyjne dzięki świadomej zabawie anachronicznością.
Eggers kreśli obraz frustracji seksualnej dwóch mężczyzn zamkniętych na wyspie, odciętych relacji z ludźmi i ze światem. Ciasną przestrzeń kadru wypełnia przy tym niezdrowa walka o dominację dwóch wizji męskości, tej reprezentowanej przez doświadczonego wilka morskiego, Wake’a, jak i tej, którą uosabia młody drwal, Winslow. Ciągła potrzeba demonstrowania siły, a ukrywania słabości zaostrza zepchnięte w głąb duszy pragnienie bliskości i ciepła drugiego człowieka. To zaś prowadzi do tragedii, zaczyna przeraźliwie wyć, powraca niczym fala, która z potwornym rykiem uderza o latarnię, wyrzucając na brzeg nieludzkie istoty, przemawiając głosem demonów. Znaczenie The Lighthouse na tym się jednak nie zamyka. Trudno wyzbyć się bowiem wrażenia, że reżyser dążył do stworzenia obrazu wieloznacznego, symbolicznego na wielu poziomach, a nawet – snującego swoisty mit. Szczególnie ciekawie przedstawia się interpretacja „religijna”, tym bardziej, że poprzedni film Eggersa, The Witch, dotyczył bezpośrednio problemów wynikających z purytańskiej pobożności. Z konfliktu między starym a młodym wyłania się także Freudowska intuicja na temat praźródeł metafizyki, a więc uśmiercenia ojca przez syna, które w ramach pierwotnej społeczności służyło przejęciu dominacji w stadzie. Poczucie winy, jakie – zdaniem Freuda – miało się stąd wyłonić, dało następnie początek religii. Ustanowiony został kult, prawo i rytuały oczyszczenia. Duchowa trauma ludzkości nie została jednak całkowicie wyleczona. Cyklicznie spełniane ofiary jedynie tłumiły „pierworodny żal”. Toteż stale towarzyszące poczucie skazy, które uniemożliwiło człowiekowi dotarcie do nieskazitelnego (a przy tym surowego i odległego) Stwórcy z czasem doprowadziło do momentu uśmiercenia samego Boga.
Freudowskie poglądy na genezę religii dawno już trafiły do skansenu podniet rodzącej się psychoanalizy oraz pokolenia opiumistów, to prawda, lecz wciąż jeszcze inspirują kulturę jako rozpoznanie jednej z fobii nowoczesnego człowieka. Okazują się przy tym zaskakująco koherentne w ramach symbolicznej płaszczyzny filmu Eggersa. Już samo zakończenie The Lighthouse, balansujące między cudownością i koszmarem, ukazuje próbę dotarcia do „czystej” Boskości o własnych siłach, czyli poza systemem pośrednictwa (jedyny pośrednik został zabity). Spotkanie to skutkuje jednak śmiercią. Jak mówi Bóg na kartach Starego Testamentu, nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu (Wj 33,20). Biblia opowiada również o Korachu, który zapragnął gwałtem wydrzeć dla siebie cząstkę świętości, przez co upadł na dno otchłani (zob. Lb 16,31-35). To samo staje się udziałem Winslowa. Wpatrujący się w czystą światłość, ubrudzony błotem i piętnem zbrodni człowiek, musi zostać zepchnięty ze szczytu latarni, owej wieży łączącej niebo z ziemią, która jawi się w tym kontekście jako drabina Jakuba. Ukarane zostaje stworzenie niedoskonałe i nieczyste, a więc niegodnie obcujące z olśniewającym blaskiem „świętego przybytku” latarni. Spotkanie nieczystego z Boskością skutkuje klęską, jeśli dokonuje się bez oczyszczenia z grzechu.
Mowa już była o Poem i Lovecrafcie jako o dwóch mistrzach „morskiego koszmaru”. Wspomniano także o mistycyzujących alegoriach Melville’a. Sądzę jednak, że spośród wszystkich literackich wzorców dziełu Eggersa najbliżej do prozy nowoangielskiego romantyka, Nathaniela Hawthorne’a, a to ze względu na widoczną u obu twórców rozpaczliwą próbę przezwyciężenia trwożliwego, przepełnionego skrupułami dziedzictwa amerykańskiego purytanizmu. Niewiele wiadomo na temat religijnego, bądź areligijnego wychowania Eggersa, ale wątek ten nie gra zasadniczej roli. Ważne, że obaj twórcy ewidentnie nawiązują do kalwińskiego dziedzictwa kulturowego oraz jego wkładu w narodziny współczesnych moralno-metafizycznych lęków. Obaj wskazują na nieumiejętność wydobycia się z różnie pojmowanego piętna grzechu, nieusuwalnej „skazy”, która dręczy pomimo rozmaitych form indywidualnego i uczuciowego dotarcia do oczyszczenia (form już to związanych z charyzmatyczną duchowością kwakrów, już to opartych na surowej moralności pietystów, już to wyłaniających się z nowoczesnej duchowości usiłującej raz na zawsze wyzwolić się z „nerwicy religii”). Zarówno u Eggersa, jak i u Hawthorne’a łatwo daje się zauważyć tę samą wrażliwość na problem swego rodzaju „tragicznej winy”, która na dobre ustanawia dystans pomiędzy milczącym Ojcem a wyrodnym synem. Bodaj najwybitniejsze osiągnięcie wielkiego nowoangielskiego pisarza, Dom o siedmiu szczytach, jest moralitetem oscylującym wokół procesu czarownic w Salem. Warto nadmienić, że przodkowie Hawthorne’a byli czynnie zaangażowany w ten niechlubny proceder, a ponieważ autor Szkarłatnej litery, będąc człowiekiem skłonnym do skrupułów i rozpaczy, wierzył w pokoleniową winę, to do końca życia zmagał się z demonami dziedzictwa Salem. To ważny kontekst interpretacyjny, zarówno jeśli chodzi o The Witch, jak i o The Lighthouse.
Niepokojąca muzyka i upiorna sceneria wybrzeży Nowej Anglii od początku zwiastują nieszczęście. Z czasem prawda o „pierworodnej winie” wypływa na brzeg. Nigdzie nie ma jednak zbawiciela, który mógłby pojednać to, co niegodne z tym, co absolutnie święte. Pojawiają się oczywiście próby zmazania piętna grzechu, takie jak zapomnienie się w tańcu i alkoholu albo przyjęcie tożsamości kogoś innego, czystego, tak jak to było w przypadku Winslowa podszywającego się pod pewnego drwala, któremu z satysfakcją pozwolił w tragiczny sposób dokonać żywota. Każda z tych prób okazuje się jednak tragiczna. Boskość bezlitośnie osądza upadły świat. Wszystko jest skażone. Wszystko tchnie niezdrowym morskim wyziewem. Nad wszystkim wisi groźba hybris, tej fundamentalnej pychy bohatera greckiej tragedii. Targnięcie się na tajemnicę (skonkretyzowaną jako święte życie albatrosów) wywołuje gniew niebios. The Lighthouse jest wreszcie obrazem prawdziwie metafizycznym, w tym sensie, w jakim mowa np. o „poezji metafizycznej”; filmem doskonale diagnozującym kondycję współczesnego człowieka, który wyzbył się religii, lecz nie zdołał zagłuszyć w sobie fascynacji i przerażenia ciążącego ku poznaniu Absolutu. To problem znany także Bergmanowi: bez przychylności nieba (chociażby rozumianego jako figura symboliczna) niemożliwe jest przejście z ciemności do światła. Nie rozpoznając po drodze zbawiciela, stworzenie skazuje siebie na nieskończone błąkanie się w kleistej tkance mroku.
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
[1] S.T. Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, tłum. J. Kasprowicz [w:] Poeci języka angielskiego, t. II, oprac. H. Krzeczkowski, J.S. Sito, J. Żuławski, Warszawa 1971, s. 226.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.