Przed miesiącem przypomniałem kilka mało znanych uwag o liturgii zanotowanych przez Evelyna Waugh w książce Remote People (wyd. pol. Daleko stąd. Podróż afrykańska), teraz chciałbym przywołać zapowiedziany wtedy drugi temat zwracający uwagę w tej książce. Nie jest to w żadnym razie ważny, w sensie obszerności, „wątek” podróżniczej relacji, ale kolejne świadectwo inteligencji i przenikliwości angielskiego pisarza. Przypomnijmy, że materiały do Remote People Evelyn Waugh zbierał będąc w szczególnym okresie swojego życia – niedawno konwertował na katolicyzm, a także rozstał się ze swoją pierwszą żoną. Miał wtedy też niespełna 30. lat. Fragmenty, które poniżej chce przytoczyć, choć zajmują niespełna dwie strony w polskim wydaniu książki, wydają się być swoistym alibi wobec sytuacji biograficzno-politycznej w jakiej postawiło Waugh zostanie – przynajmniej na jakiś czas – brytyjskim pisarzem-podróżnikiem. Tę sytuację trafnie scharakteryzowała w Posłowiu, tłumaczka Daleko stąd Barbara Kopeć-Umiastowska.
Angielska książka podróżnicza zawsze była związana z kolonialną polityka Korony – lojalni słudzy imperium rozjeżdżali się do egzotycznych zakątków świata, wyposażeni w grube notatniki oraz przekonanie o swym powołaniu do rządzenia światem. Na wzór troskliwych właścicieli ziemskich docierali do najdalszych krańców swych włości, aby sprawdzić jak się mają ich poddani, a także, czy nie dałoby się poszerzyć stanu posiadania – po czym sporządzali stosowny opis. A ponieważ podróż dla rozrywki przez wiele lat była dostępna tylko dla ludzi zamożnych, reportaż często miał postać dziennika z wakacji lub zapisków uczonego, gdzie podróżnik – zazwyczaj płci męskiej – notował uwagi o dziwnych klimatach i osobliwych zwyczajach napotkanych po drodze tubylców. Ktoś nawet powiedział, że budowa imperium była dla angielskich klas panujących wspaniałym sposobem wyładowania energii na świeżym powietrzu.
W jakiejś mierze opis ten przystawał także do podróży Evelyna Waugh, który choć wybierał się do Afryki na koronację cesarza Etiopii, jako korespondent jednej z gazet, to jednak bez wątpienia reprezentował brytyjską klasę średnią z jej postawami i nawykami. To, co pozostaje po lekturze Remote People to wspomnienie nieustannych zmagań pisarza z nudą i przekonaniem, że kolejne miejsca, rzeczy, czy obiekty jakie ogląda są zwyczajnie nieinteresujące.
W tym, banalnym w sumie, kontekście brytyjskiego gentelmana nawczasach, interesujące wydają zdecydowanie krytyczne uwagi Waugh o europejskim kolonializmie – nowoczesne z perspektywy analizy socjologicznej. Jeszcze jednak ciekawsza wydaje się próba zrozumienia powiązania problematyki kolonializmu i religii – jak się zdaje do dziś splot tych historycznych zależności nie funkcjonuje bez kontrowersji.
Antyimperialistyczna interpretacja dziejów upatruje w misjonarzach forpocztę penetracji handlowej. Dla romantyków z upodobaniem do kolorytu lokalnego to smutasy, które kazały odziać się nagości, a zamiast pięknych rzeźb tubylców wszędzie porozstawiały gipsowe statuetki Najświętszego Serca. Poważniejsi socjologowie utrzymują, że wskutek zakazu ceremonii inicjacyjnych ulega erozji integralność plemienia i, co za tym idzie, cała tradycyjna struktura sprawiedliwości i moralności.
W tym krótkim akapicie Waugh streszcza – występującą do dziś –krytykę kolonializmu, jako ekspansji chrystianizmu. Ciekawe jest, że w wątku tym szczególnie podkreśla się negatywne zasługi religii – tak jakby owa ekspansywna cywilizacja europejska doby nowożytnej, a szczególnie w XIX wieku, była szczególną reprezentacją christianitas . Równocześnie w samej Europie wiek XX, ale i XIX to przecież proces chirurgicznego wycinania tkanki religijnej z głównego nurtu cywilizacyjnego i podkreślania niezależności tej kultury od chrześcijaństwa. Czy jest w tym jakiś rodzaj sprzeczności? Z perspektywy wyznawców takiej optyki niekoniecznie. Ponieważ w obu przypadkach, jako źródło cywilizacyjnego niepowodzenia jest oznaczona religia, w szczególności katolicyzm. Dzisiejszy silny nurt samokrytyki w cywilizacji zachodniej łączy dwa ze sobą dwa fantazmaty – schyłek kultury nowoczesnej – opisywanej jako zasadniczo chrześcijańska i zakończenie epoki kolonizacji. Uwolnienie się od chrześcijaństwa miałoby być równoczesnym wyzwoleniem geopolitycznym. Ktoś mógłby pytanie dlaczego nazywam fantazmatami to, co należałoby określić mianem zwyczajnych faktów. Historia idei uczy jednak podejrzliwości wobec „zwyczajnych faktów” i ta sama podejrzliwość każe stwierdzić, że ani nowoczesność nie jest „zasadniczo chrześcijańska”, a epoka kolonizacji wcale się nie skończyła, ale przeszła w zupełnie inną w fazę, w której, przynajmniej częściowo, można się już nie przejmować jurysdykcjami państwowymi – szczególnie państw słabych – dlatego pozwalamy istnieć pozorom suwerenności. Być może w ogóle należałoby zaproponować jakąś nową periodyzację dziejów, zamiast triady starożytność-średniowiecze-nowożytność/nowoczesność, w której ostatnie pięćset lat trzeba by określić mianem długiego trwania jesieni średniowiecza – zmagania chrześcijaństwa i ideologii nowoczesnej, a przełom dzisiejszych czasów nazwać, zgodnie z jego charakterem epoką emancypacji od nadprzyrodzoności.
Wróćmy jednak do refleksji Evelyna Waugh, który jak się zdaje dobrze rozumiał fałsz pewnych ujęć brytyjskości i europejskości. W poniżej cytowanym fragmencie, przyjmując krytykę socjologiczną, wychodzi on od radykalnego napięcia pomiędzy zbawieniem i kulturą jakie musi wyniknąć z antyimperializmu o duchu antyreligijnym, by przejść do niespodziewanej afirmacji chrześcijańskiej obecności w Afryce, afirmacji nie w sensie „idealistycnym", nieskalanym, ale właśnie płodnym i zbawiennym dlatego, że wyrosłym na glebie niechętnej jego rodzeniu się.
Oczywiście z teologicznego punktu widzenia nie ma wątpliwości: każda duszyczka ochrzczona, wychowana w wierze, utwierdzana przez sakramenty w chrześcijańskim stylu życia – to czyste dobro, bez względu na to, czy zamieszkuje ciało czarne czy białe. Ponadto, ponieważ wzrost jest miarą życia, nie jest możliwe, by wiara się nie rozprzestrzeniała – ekspansja jest organicznie nierozłączna z jej istnieniem. Lecz we współczesnych kontrowersjach argumenty teologiczne są mało skuteczne. Wydaje mi się, że można to przypisać powszechnemu sceptycyzmowi, z jakim przyjmuje się szerzenie kultury Zachodu; gdyby bowiem udało się uchronić Afrykę od jakiejkolwiek penetracji z zewnątrz, europejskiej, arabskiej czy hinduskiej, gdyby tutejsza ludność mogła żyć w niezłomnej ignorancji, tworząc od korzeni własną wiarę oraz instytucje, to wówczas, wiedząc, jak spapraliśmy robotę w Europie i jak ogromne zło towarzyszy każdemu dobru, które zdołaliśmy osiągnąć, moglibyśmy uznać, że próba nawracania Afryki, kiedy są jeszcze poganie w Europie, była rzeczą szkodliwą. Jednakże jest całkiem pewne, że w dobie optymistycznej ekspansji poprzedniego stulecia Afryki nie zostawiono by w spokoju. Nieważne, czy by tego chciała – trafiłyby tam najgorsze śmieci naszego kontynentu; mechanizacja transportu, rządy przedstawicielskiej, organizacja pracy, sztucznie pobudzany apetyt na różnorodność ubrań, jedzenia i rozrywki – wszystko to czyhało na Afrykanów tuż za rogiem. Europa ma tylko jedną dobrą rzecz, którą może komukolwiek zaproponować, i tę przynieśli misjonarze.
Jest jeszcze jedna sprawa warta uwagi czytelnika. Wydaje się, że Waugh przez całe życie pozostawał pod wpływem owych „socjologów”, o których wspominał w pierwszym przywołanym fragmencie. Szczególnie dotyczy to przekonania, że „wskutek zakazu ceremonii inicjacyjnych ulega erozji integralność plemienia”. Można w tym zdaniu prawdopodobnie odnaleźć element pozwalający zbliżyć się do zrozumienia, późniejszego o wiele lat, gwałtownego sprzeciwu Eveluna Waugh wobec porzucania przez Kościół starodawnych form liturgii. I erozji jakiej, wedle jego obawy, miała ulec integralność Kościoła.
Na sam koniec swoich wspomnień z podróży Waugh jeszcze raz, w pewien sposób, dystansuje się wobec roli jaka przypadała zwykle autorom zapisków z podróży po imperium. Dając czytelnikowi niewielki obrazek z karczemnego londyńskiego życia towarzyskiego pyta się nas wprost „Po co jeździć za granicę? Najpierw obejrzyjmy sobie Anglię.” Uwagę tę można zrozumieć na kilka sposobów. Po pierwsze, być może, podróże wcale nie kształcą, po drugie, że nie ma specjalnego powodu by być dumnym z własnej brytyjskości, a po trzecie, że tego co o człowieku warto wiedzieć możemy nauczyć się wśród swoich, bo ostatecznie natura ludzka jest wszędzie taka sama.
Tomasz Rowiński
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów „Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.