Wierzyłbym w wasze odkupienie, lecz na waszych obliczach nie widzę odkupienia
Fryderyk Nietzsche
Oblicze króla życiem promieniuje
Prz 16,15
Owoce w sadzie jeszcze nie dojrzały. Wciąż jeszcze otula je słońce, ślizga się po ich zielonej i twardej powierzchni, ale jest jeszcze za wcześnie, aby ciepło przeniknęło do ich środka. Tam, w głębi – jeszcze echa zimy.
Podobnie rzecz się ma z kulturą, tym pędem wyrastającym na duchowości. Zdaniem Antoniego Langego pisarzem esencjonalnie polskim był Stefan Żeromski, ów Savonarola, który „wciąż sam siebie na stosie ognia własnego spala”[1], a to dlatego, że czymś zasadniczym dla literatury polskiej jest ton lamentacji[2]. Trudno się z tym nie zgodzić. Poczucie tragizmu dziejowego, swego rodzaju fatalizm, który angażuje, i owszem, topikę katolicką, nieraz bardzo spektakularnie, jednocześnie niezbyt dobrze współgrając z katolickim rozumieniem Opatrzności, to coś, co naznaczyło znaczną część rodzimego dorobku literackiego przynajmniej od połowy siedemnastego wieku. Fatalizm to przecież kołowroty dziejów napędzane samoistnie, zawsze ku upadkowi, a nie prowadzenie miłującej ręki Opatrzności, nie Słowo, które jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce (Ps 119,105). Nawet Felicjan Faleński, który – choć „sporo dodał własnych spekulacji do chrześcijaństwa”[3] – nie odżegnywał się od Chrystusowej wiary, ostatecznie zapisał się w annałach literatury polskiej jako jeden z największych jej pesymistów, wręcz twórców „mitograficznej filozofii nieszczęścia”[4]. Gdzieś zagubiła się biblijna perspektywa, która głosi, że są Boże drogi drogami miłymi, ku szczęściu wiodą wszystkie jej ścieżki (Prz 3,17).
Było już w kulturze polskiej sporo martyrologii, nieraz usytuowanych na pograniczu różnych religijności, nabożnych kontemplacji męki Wielkiego Piątku, ale bez Zmartwychwstania, chociaż napisane zostało, że jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, przynosząc życie i nadzieję, to daremna jest wasza wiara (1 Kor 15,17). Z drugiej strony nie pojawił się także Colas Breugnon[5]. Brak było w Polsce literatury sensualnej, witalnej, całkowicie zanurzonej w upojeniu życiem (oczywiście późniejsze losy tej poetyki, szybko i buńczucznie wprzęgniętej w faszystowski przekaz, a przez to skompromitowanej – to trochę inny temat, który należy póki co odłożyć). Niemniej poszukiwania wokół przemian duchowości w kulturze polskiego modernizmu prowadzić mogą w stronę kilku znaczących debiutów, które – wydawałoby się – łamią przekonanie o „zasadniczości” tonu lamentacyjnego w rodzimym dziedzictwie literackim. Sny o potędze Leopolda Staffa, Sonety młode Jerzego Żuławskiego, Upojenia i Męty w pucharze Zenona Przesmyckiego – to tomy wydane pomiędzy 1881 a 1901. Nieustannie zaskakuje spójność tych lirycznych debiutów u tak różnych przecież autorów:
Szum się zbudził nad ranem. Trąc powieki senne,
wyskoczyłem ku oknu. Czy to światy toną?
Gdzie się wczoraj wił potok strugą posrebrzoną,
dziś się morze wydyma zagładą brzemienne!
Rozkiełzały ze śniegów wodę tchy wiosenne:
żółtą falą, szumiącą, z wściekłości spienioną,
strumień ryje i targa brzegów darń zieloną,
łamie drzewa i tamy druzgoce kamienne.
Pędzi fala i ryczy: Nic mnie nie powstrzyma!
Jam dziś wolna i dumna jak górala tchnienie!
Z drogi ludzie i skały! Szał mi łono wzdyma!
Tońcie lody! Nim padnę w morza zapomnienie,
grozą światu obwieszczam, że skonała zima, –
za mną wiosna nadchodzi! – kwiaty i promienie![6]
Zdumiewa także fakt, że „witalizmy”, „pijane tańce” i „wole mocy” to były pierwsze kroki poetów, którzy szybko ujawnili swoje naturalne ciążenie w stronę dekadentyzmu, poetyki neurotycznego smutku, zwiędłych liści oraz samobójstwa. Nie chodzi oczywiście o to, że Staff czy Przesmycki byli dekadentami w pełnym sensie tego słowa. Oni raczej przejawiali tendencję w tę stronę. Żuławski był, jako poeta, katastrofistą. O ile zatem Colas Breugnon to postać głęboko osadzona w ciele, bardzo mało filozoficzna, nie licząc oczywiście prostej filozofii praktycznego optymizmu, organicznie wprzęgnięta w rozkoszowanie się życiem, o tyle podobne próby u polskich autorów jawią się jako intelektualnie wykoncypowane. „Wino młodości” naszych autorów to lek jedynie doraźny, i – no właśnie – tylko lek, chwilowe zagłuszenie jeremiady i martyrologii; nic w pełni zanurzonego w „pędzie życia”, ani skutecznie przepracowującego ciężkie dziedzictwo romantyczne, a raczej reakcja i terapia, środek chwilowo uśmierzający.
A jednak pojawiła się w dziejach polskiej kultury „dusza samotna”[7], która – podążając własnymi, osobnymi niwami – przekroczyła ciemną dolinę lamentacji. Przechodząc przez ogień ateistycznej „innej ewangelii”, następnie na długie lata wkraczając w mistykę rozpaczy, mroki buntu, błyski płonących kościołów, wypowiadając wojnę krwiożerczemu Bogu, trafiając wreszcie do ziemi jałowej zupełnego zwątpienia oraz przeświadczenia o absurdzie istnienia, aby ostatecznie odrodzić się w świeżości nowego poranka, w zgodzie i akceptacji, w shalom, w umiłowaniu najmniejszego przejawu życia, od wątłego kłosa, aż do szczytów Tatr, odnajdując się wśród prostej nadziei ludu podhalańkiego. Być może konieczne było przebycie tej drogi, aby odnaleźć prawdziwe, a nie tylko odbijane światło. I oto Jan Kasprowicz, postawiony przez Stanisława Brzozowskiego nawet wyżej od Walta Whitmana[8], pisał w jednym ze swoich wielkanocnych misteriów:
Zbawczą jest siła boleści,
Lecz większą moc ma w sobie
Pragnienie nowego życia,
Wzrosła na życia grobie[9].
Wspomniany już Antoni Lange stwierdził, że Kasprowicz, twórca stawiany niegdyś w gronie wieszczów polskich właśnie ze względu na nowy ton w rodzimej kulturze, „powiedział nam o Bogu i człowieku prawdy nieznane, językiem tajemniczych symbolów, w potężnej muzyce organowej”, a w swoich dziełach nieustannie „przemawiał drogocenną mową bogów”[10]. To w ustach wybitnego młodopolskiego krytyka ogromny komplement. Kryło się za nim przekonanie o tym, że Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach albo Księga ubogich, tomy tak odmienne w tonacji, jakkolwiek zmagające się z katolickim ujęciem wiary, bo przechodzące od ducha dekadenckiego do franciszkańskiego, stanowią przykład liryki prawdziwie religijnej, w najgłębszym swym sensie chrześcijańskiej. To także, obok spuścizny Kochanowskiego i Staffa, jedna z trzech wielkich odnóg polskiej literatury nadziei, tyle że prawdopodobnie najbardziej doświadczona przez porywcze wichry losu. Co więcej, twórczość Kasprowicza w całej jej dramatycznej rozpiętości, ale przede wszystkim na ostatnim etapie tyleż maluczkiego, co szczęśliwego życia zdaje się odpowiadać na zarzut, który Fryderyk Nietzsche czynił chrześcijanom: „jeśli wiara czyni was szczęśliwymi, podawajcie się również za szczęśliwych. Wasze twarze szkodziły zawsze więcej waszej wierze, niż nasze zarzuty”[11]. Tak oto pisał Jan Kasprowicz w Chwilach, a więc w pierwszym tomie, który zakończył ciemny etap jego twórczości:
Co się to dzieje! Co się to dzieje!
Aż lękam się wyznać to komu:
Wiecie, że słońce dziś ranoZajrzało do mego domu.
Aż lękam się wyznać to komu...
Trza mieć odwagę – do skutku!
Złociste, wiecie, nasturcjeZakwitły w moim ogródku.
Trza mieć odwagę – do skutku,
Więc powiem wam jeszcze coś więcej:
Śród kwiatów śmiech, wiecie, rozbłysnął,Szczery, radosny, dziewczęcy.
O, powiem wam jeszcze coś więcej,
tylko nie śmiejcie się ze mnie:Ja, wiecie, czekałem na nią
I nie czekałem daremnie.
Tylko nie śmiejcie się ze mnie,
Dusza ma całkiem pijana!Rzekła mi, wiecie: jak ślicznie,
Gdy słońce w dom zajrzy z rana![12]
To nie tylko osobiste wyznanie poety ocalonego, który – jak wspomina jego późniejsza żona, Maria Bunin – utraciwszy wiarę w dobrego Boga i doświadczając opuszczenia ze strony wcześniejszej żony, Jadwigi, „zdradę tę przeżył tragicznie”[13]. Ten prosty wiersz mówi coś więcej o życiu duszy. Już sama prostota jest zresztą owym „więcej”. To także przejrzystość Zmartwychwstania, ponieważ radość serca to życie człowieka (Syr 30,22). Na gruncie rodzimej kultury wyrosły co prawda wielkie i cenne ideały, ale zabrakło, co jest wyraźnie wyczuwalne, cnoty chrześcijańskiej wdzięczności. Tymczasem „wdzięczne serce to ciągła uczta” (zob. Prz 15,15). Za nią idzie natomiast zdolność do trzeźwego oddzielenia światła od ciemności. Przybierając czasem wytrwałą i heroiczną postać, wdzięczność pozostaje „drzewem życia” (zob. Prz 3,18).
Michał Gołębiowski
-----
Drogi Czytelniku, w prenumeracje zapłacisz za "Christianitas" 17 złotych mniej niż w salonach prasowych. Zamów już teraz, wesprzesz pracę redakcji w czasie epidemii. Do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Po więcej unformacji kliknij TUTAJ.
-----
[1] A. Lange, Pochodnie w mroku. Żeromski – Reymont – Kasprowicz, Warszawa 1927, s. 5.
[2] A. Lange, Pochodnie w mroku, jw., s. 23.
[3] M. Grzędzielska, Wstęp [do:] F. Faleński, Wybór utworów, oprac. M. Grzędzielska, Wrocław 1971, s. CVI.
[4] M. Grzędzielska, jw., s. CVI.
[5] Chodzi o tytułowego bohatera powieści Romaina Rollanda wydanej po raz pierwszy w roku 1919. Breugnon to uosobienie radości życia, prostoty w czerpaniu z uciech doczesności i niezłomnego optymizmu.
[6] J. Żuławski, Powódź wiosenna [w:] tegoż, Poezje. Wydania zbiorowego w nowym układzie, t. I, Lwów 1908, s. 5.
[7] Zob. St. Brzozowski, Legenda Młodej Polski. Studya o strukturze duszy kulturalnej, Wrocław 1983, s. 429-449.
[8] Zob. St. Brzozowski, Legenda Młodej Polski, jw., s. 445.
[9] J. Kasprowicz, A kiedy zmartwychpowstał [w:] tegoż, Poezje, t. II, oprac. J.J. Lipski, Kraków 1958, s. 323.
[10] A. Lange, Pochodnie w mroku, jw., s. 6.
[11] F. Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, tłum. K. Drzewiecki, Warszawa 2010, s. 63.
[12] J. Kasprowicz, Co się to dzieje [w:] tegoż, Poezje, t. II, jw., s. 335.
[13] M. Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968, s. 23.
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.