Felietony
2024.07.19 11:41

Zmierzch ery atlantyckiej

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 

Kończy się wielka cywilizacyjna era: wiek atlantycki. Kończy się, aby ustąpić innej.

Kiedy ta era się zaczęła? Niewątpliwie "wieki temu", ale kiedy dokładniej, trudno określić, nawet gdy się wierzy w magię symbolicznych cezur. W 1492, wraz z odkryciem Ameryki i startem w rozszerzaniu się świata w świadomości Europejczyków? Za wcześnie - ale i zła miara. Trzeba by powiedzieć jakoś tak: era atlantycka zaczyna się mniej więcej wtedy, gdy po drugiej stronie Atlantyku ludzie - zapewne przybysze z Europy lub ich potomkowie - zaczynają patrzeć na Europę jak kiedyś Rzymianie Cycerona patrzyli na Ateny, a "barbarzyńscy" Europejczycy średniowiecza - na starożytne Imperium Romanum. Czyli: mają podziw i respekt, lecz nie mają uległości, rozsadza ich własna witalność. Można by więc sprawę startu tamtej epoki nawet zawęzić następująco: era atlantycka zaczęła się mniej więcej wtedy, gdy post-Brytyjczycy z zamorskiej kolonii zaczęli patrzeć na Anglię jako na coś równocześnie genetycznie własnego i politycznie obcego.

Wówczas - po kilku wiekach tranzycji - skończył się wiek europejski (który sam miał swe chwile syntezy w XI-XII w., po wiekach wychodzenia z ery śródziemnomorskiej). Zaczęła się era atlantycka.

My żyjemy w chwili dziejowej, w której widoczna jest już tranzycja do nowego "eonu" - lecz my (myślę o pokoleniach nie tylko związanych urodzeniem jeszcze z wiekiem XX) oglądamy wciąż wschody i zachody słońca w starej erze atlantyckiej. My z niej naszym życiem już nie wyjdziemy - a przecież, tak sądzę, oglądamy "świt nowego wieku".

Jakiego? Wiem tylko jedno: takiego, w którym to jak na świat patrzą ludzie Atlantyku - patrioci wieku atlantyckiego - przestaje być tak ważne, a ważniejsze staje się to, jak jacyś inni ludzie patrzą na świat atlantycki.

Można powiedzieć: przemiana wielkich cywilizacyjnych er zawsze wyraża się w tym, że główny "patrzący" staje się wciąż głównym, ale nie patrzącym, lecz obserwowanym. Tymczasem to ktoś z boku - ktoś tak nieważny i tak niezbędny jak kiedyś barbarzyńcy z północy i wschodu Europy lub jak koloniści z Ameryk - staje się "patrzącym" i uczy się być głównym interpretatorem świata.

Otóż właśnie tak jest dzisiaj: atlantyccy zwycięzcy "końca historii" nadal patrzą i interpretują - lecz coraz częściej sami są obserwowani, opisywani i interpretowani - już nie jako dominujące życie, lecz jako życie "dotychczasowe", geneza "tego, co teraz".

Ale nie chodzi po prostu o to, że poza naszą historią są inne historie - poza naszą linią dziejowego rozwoju, inne linie dziejowego rozwoju. Krótko mówiąc, nie chodzi o to, że Indie, Chiny, Afryka mają własne dzieje i własne ambicje. Chodzi o to, że "cywilizacja zachodnia" (jedna z nazw świata ery atlantyckiej) staje się zasobem emeryckich starców świata: jest dziś dumą społeczeństw zamierających - najbogatszych i niezdolnych do wysiłku, wysługujących się wysiłkiem innych. Innymi słowy: cywilizacja zachodnia jest dziś dobrem do wzięcia. Do wzięcia, podziału, reformy. Jak kiedyś dziedzictwo Rzymu. Jak kiedyś dziedzictwo europejskich monarchii.

Są różne wskaźniki witalności. Te, które opisują perspektywę kontynuacji danej wspólnoty, sprowadzają się do potwierdzanych społecznie życiowych przejawów odwagi i nadziei - gdy przekraczają one horyzont życia osobniczego i pokoleniowego. Banalne: gotowość rodzenia i wychowywania dzieci, a więc też gotowość tworzenia związków małżeńskich charakteryzujących się stałością i pożądaną płodnością; a więc też ochrona rodziny, szkoła i edukacja w sercu projektów chroniących dobro wspólne; a więc ład gospodarczy mający na względzie podwójną tożsamość pracownika: jego możliwość łączenia obowiązków zawodowych z obowiązkami domowej "oikonomii"; dalej: wspólna gotowość do podejmowania obciążeń związanych z utrzymaniem polityki prorodzinnej, potrzebnego poziomu kształcenia ogólnego i wychowania we wspólnym kanonie - i oczywiście ciężarów związanych z potencjalnymi wyzwaniami wojennymi "wspólnoty w walce".

Rozejrzyjmy się: jest jasne, że od dawna nie żyjemy w takim świecie - ten etos i to zrozumienie "de officiis" albo już zanikło kompletnie (zostało podarte i zdeptane?), albo istnieje w jakichś niezrozumiałych fragmentach (np. skądinąd ważne elementy polityki prorodzinnej). Nie żyjemy w świecie, w którym pewne wspólne dobro jest mnożone po to, żeby było przekazywane - od nas ku przyszłości. Żyjemy w świecie, w którym pewne dobra zbywalne są mnożone po to, by zostały podzielone i skonsumowane. Tych zbywalnych dóbr bywa nie dość lub są nieefektywnie dzielone - lecz przede wszystkim poza horyzontem znalazły się, w dużej mierze, dobra niepodzielne, dobro wspólne. Natomiast w dziedzinie dóbr zbywalnych jesteśmy dla wielu innych w świecie - my, Zachód atlantycki - jak cudowny sklep z kotletami i zabawkami ze snu głodnego dziecka. Dlatego głównie nasze kraje, w proporcji do istnienia i dystrybucji "kotletów i zabawek", są celem tych, którzy chcą poprawić swoją zwykle nieporównywalnie gorszą sytuację materialną.

Czasami pytamy: kim są ci ludzie, którzy "na Zachód" (co zresztą zwykle znaczy: na północ) płyną dzisiaj strugą coraz intensywniejszą? Czytamy o narastającym konflikcie - już między dawnymi imigrantami, teraz "ustawionymi" jako tako, a nowymi przybyszami. Warto śledzić te relacje. Czy widzimy w nich po jednej ze stron - tej już zasiedziałej - coś w rodzaju wrastania w grunt cywilizacji atlantyckiej? Czy tylko w powierzchniową warstwę - narośl? - demoliberalnej "otwartości na obcych"? Czy może głębiej, w sam rdzeniowy sens Zachodu?

Z naszej więc perspektywy nowy wiek cywilizacji weźmie nazwę od tego żywiołu, który - powtórzmy formułę użytą już wyżej - spojrzy na cywilizację atlantycką zarówno jak na coś sobie bliskiego jak rodzina, jak i jak na coś już obcego, wymagającego zdystansowania w swej obecnej zestarzałej formie. Jak barbarzyńcy na Rzym. Jak koloniści na swe ojczyste imperium.

Zauważmy przy tym, że zmierzch wieku atlantyckiego nie musi - i zapewne nie będzie - oznaczać tego samego losu obu transatlantyckich komponentów tej cywilizacji. Osobiście na przyszłość patrzę z pozycji “atlantyzmu” Europy - i tu przewiduję owe głębsze turbulencje. Tymczasem Ameryka (Ameryki?) ma, jak na razie, wyraźnie lepsze wskaźniki witalności i absorpcji, zdolność kooptacji i uzupełniania elit. Jednak dla wieku atlantyckiego istotne jest połączenie Europy i Ameryki: jeśli to połączenie się rozluźni, może mieć to znaczenie równie decydujące jak niegdyś rozejście się dwóch części Cesarstwa Rzymskiego. Jak pamiętamy, późniejsze długie trwanie Bizancjum-Konstantynopola nie oznaczało prostej kontynuacji dominującego Imperium. Raczej skończyło się to tak, że “Rzymianie” de facto żyli odtąd jakby obok Europy, a nie w niej. 

Pisałem wyżej, że tranzycje dziejowe trwają długo - więc mijają zwykle pokolenia nim staje się odczuwalne, że "nastała nowa epoka". Ale jest w tym także ta zadziwiająca prawidłowość: o ile kształtowanie się danej epoki trwa długo, przeskok między jej perfectum, czyli apogeum mocy i świeżości danej epoki i jej zjazdem ku stagnacji, wyczerpaniu może zawierać się w samym apogeum: kwitnąc, już zaczyna umierać. Jednak - powtórzmy - non omnis moritur: nie umiera zupełnie, raczej staje się odtąd zasobem administrowanym i modyfikowanym "z zewnątrz", z nowego "domu" naszych dziejów.

Nie mam pojęcia kto będzie tym nowym dyspozytorem i wytwórcą całościowych idei - jeśli ktoś taki będzie. Jeśli mieliby to być obecni wrogowie Zachodu - musieliby najpierw sami jednak wrosnąć w jego idiom i głęboki sens, albo dać się mu kulturowo podbić, jak rzymska elita kulturze greckiej. Tego nie widzimy: ani post-mongolska Moskwa, ani osadzone mocno we własnych strukturach Chiny nie mają chęci czy potencjału być "dziedzicem" Zachodu atlantyckiego. Są po prostu wrogami, chcącymi cywilizację atlantycką wykończyć, zastąpić dosłownie swoim "światem". Nie o to chodzi oczywiście. Pytamy o być może parrycydów, ale jednak dziedziców, a nie po prostu ekspansywnych napastników.

Więc może właśnie Afryka postkolonialna? Może, może, któż to wie. Może zresztą Afryka w Europie, przez potoki imigracyjne - dzięki jakiejś jej stopniowej asymilacji? Tylko pod warunkiem, gdyby Afrykanie dali z czasem swoją własną formułę "zachodniości", zapewne znowu bardziej religijną, dynamiczną demograficznie, po "barbarzyńsku" pozbawioną zahamowań i kompleksów. Czy to Afrykanie będą lub są owymi ludźmi, którzy patrzą na obecny Zachód równocześnie jako na starego kochanego nauczyciela i słabnącego gazdę?

Wcale nie wiem czy tak jest i czy to w ogóle możliwe - tym bardziej że automatycznie myślę o religijności chrześcijańskiej, a przecież w żywiole afrykańskim ma ona potężną i niekompatybilną formułę islamską. To zapewne - spoglądam przez okulary historyka - bariera wyższa niż kiedyś arianizm barbarzyńców germańskich, ówczesnej "dziczy ze Wschodu".

Na razie więc - moim zdaniem - wiadomo raczej, że coś się kończy, niż wiadomo czy i jak coś się zaczyna.

Paweł Milcarek

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.