Ostatni wywiad z papieżem na pokładzie samolotu ponoć wywołał wśród ludzi istny paroksyzm gniewu. „Ponoć”, dlatego że z problemem zetknąłem się wyłącznie wirtualnie. Właściwie falę krytyki obserwowałem na kilku portalach, w dyskusjach pod tekstem wywiadu. Wypowiedzieli się w tej kwestii także tacy ludzie, jak Tomasz Terlikowski i Rafał Ziemkiewicz, co również oddawało, a może stwarzało klimat wokół papieskich „królików” itd. W rozmowach codziennych kwestia ta albo się nie pojawiła, albo nie była traktowana jako problem, co potwierdziły moje pytania skierowane do osób, które tak jak ja mają wielodzietne rodziny.
Jednym z tekstów wokół wypowiedzi papieża był także artykuł Tomasza Dekerta i Michała Barcikowskiego „Odpowiedzialne rodzicielstwo ‒ odpowiedzialne papiestwo”, traktujący wywiad z pokładu samolotu jako przykład szerszego problemu. Moja niezgoda wobec tego, co zostało w nim powiedziane ‒ jakkolwiek nie stanowi dyskusji z wypowiedzią jego autorów ‒ związana jest ze wspomnianym problemem komunikacji.
Już wymowa tytułu ‒ poparta tokiem wywodu ‒ stawia papieża w specyficznej perspektywie: skoro mówi o odpowiedzialnym rodzicielstwie, zapytajmy, czy jego własny sposób działania jest odpowiedzialny. Bez względu na intencje tytuł ten sugeruje, iż papież niekoniecznie zachowuje odpowiedzialność, do jakiej nawołuje. Słowem, „Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli”.
Zarzucana papieżowi (bagatela) nieodpowiedzialność za słowa ma ‒ zdaniem autorów artykułu ‒ skutkować zamętem wśród członków Kościoła. Jak można się jednak domyślać, poszkodowanymi nie są sami autorzy artykułu, ale „przeciętni wierni”, tj. ci, którzy mogą opacznie przyjąć papieskie słowa. O kogo właściwie chodzi?
Ten, kto jest ugruntowany w nauce Kościoła, nie będzie miał problemu z interpretacją słów papieża. Zwłaszcza że odrobina świadomości, iż medium wypowiedzi stanowią niezbyt dziś rzetelne media, wystarczy dla krytycznego oglądu serwowanych treści. Prości katolicy, jak sądzę, en masse również nie będą się nad sprawą zastanawiać. Dlaczego? Bo dla jednych papiestwo pozostaje nadal autorytetem, którego krytycznie się nie ocenia, a co za tym idzie ‒ nie może z niej płynąć nauka sprzeczna z tym, co Kościół zawsze głosił, natomiast dla innych (a jest ich też naprawdę dużo) ta pewność płynie z tego, jaki jest sam papież Franciszek jako autorytet. Kto zatem będzie czuł się pogubiony? Z pewnością ci, którzy szukają potwierdzenia dla swoich niekatolickich praktyk, grzęznąc z wolna w „światowości”, oraz ci, dla których papież Franciszek z takich czy innych powodów nie jest godny zaufania. Podejrzewam, że autorzy artykułu odnosili się zwłaszcza do tego drugiego rodzaju osób.
Powodów braku zaufania jest wiele: począwszy od inicjującego pontyfikat „buonasera”, przez budzący niesmak i poczucie niestosowności styl bycia o. Bergoglio jako papieża czy specyficznie świecki rodzaj kontaktu z mediami, po kontrowersyjne i dla niektórych będące nie do przyjęcia działania liturgiczne… Od dziwności po dziwaczność. Od dziwactwa po obrazę Boską. Nieufność rozpięta w szerokim spektrum. Najgorsza wynikająca z tego obawa jest taka, że papież może okazać się osobą, która zeświecczy Kościół, pozwoli laickim ideom na swobodny marsz lub wejście od kuchni do wnętrza Kościoła.
Ci, którzy wyrażają ów paniczny lęk lub li tylko poważną obawę, bardzo często dają się jednak ugotować w jednym kotle wraz z tym, przeciw czemu występują. Oczywiście jeśli owym kotłem jest życie medialne.
Po lekturze dziesiątków z setek, tysięcy komentarzy wyłania się pejzaż z widokiem na ruiny wieży Babel. Nie lepiej jest jednak z wypowiedziami dziennikarzy, które świadczą o upadku jakiejkolwiek stosowności w kulturze komunikacji. Ujmując najkrócej: zmiany w „obyczajach” papieskich są paralelne do zmian w sposobie traktowania osoby papieża. O ile Franciszkowi zarzucana jest nieklarowność wypowiedzi i lekkie traktowanie groźby fałszywego zrozumienia jego słów, a w konsekwencji przeinaczenia w duszach wiernych niezmiennej nauki Kościoła, o tyle dla formułujących zarzuty charakterystyczne jest to, iż wychodzą z założenia o swoim prawie i słuszności w wystawianiu mu oceny. I nie idzie ‒ rzecz jasna ‒ o nieme milczenie wobec widzianych zagrożeń czy niedyskutowanie biegu zdarzeń i działań, ale o zachowanie miary w tym, co się mówi. Miary, czyli stosowności. Mimo mocnego ugruntowania w swoim poczuciu słuszności można najzwyczajniej w świecie uznać, iż „nie wypada” papieżowi czynić zarzutów o nieodpowiedzialność. Zwłaszcza argumentując to jedynie możliwymi (nieważne, że nie faktycznymi) interpretacjami jego luźnych wypowiedzi. Owszem, papieżowi inkryminuje się także ową „luźność”, czy też „luzackość”, niefrasobliwość, ale przejść od tego z dziennikarską lekkością prosto do zarzutu nieodpowiedzialności ‒ to już niestosowne. Zresztą, czy osobista troska o Kościół daje wystarczające podstawy do tego, by publicznie podważać autorytet papieża Franciszka? Kto jest gwarantem tego mandatu?
Może to zabrzmi dziwnie, ale w niestosowności tej kryje się niezamierzony zupełnie ‒ efekt komiczny. I to dosyć głęboki, każący cały ten tekstowy świat powstały wokół papieża traktować w innym układzie sensów. Dzisiejszy brak pierwiastka aptum można skojarzyć z założeniami estetycznymi Stanisława Ignacego Witkiewicza. Niestosowność stanowi jedną z bardzo charakterystycznych cech dramatów tego twórcy. Oprócz tego, że język bohaterów jest w nich słabo lub wcale niezindywidualizowany i mówią oni ‒ czy to hrabina, czy szewc ‒ właściwie w tym samym rejestrze stylistycznym, to ich mowa pozostaje nieustannym balansowaniem pomiędzy stylem wysokim a niskim. Filozoficzne wywody mogą być nagle wygłoszone przez każdego. Pojawiają się bez szczególnego kontekstu i grzęzną w zupełnych bzdurach, ulicznych gadkach…
Jeśli na zimno weźmiemy pod uwagę sytuację z samolotu, gdzie z papieżem rozmawiają dziennikarze z różnych krajów, przez co języki wypowiedzi nieustannie się mieszają, potem relacje medialne i wybuch oburzenia czy żalu oraz nieustającą paplaninę hermeneutyczną, na podstawie której można by z pewnością napisać życiorys „kobiety będącej wósmej ciąży po siedmiu cesarkach”, a na koniec przeczytamy pełne powagi analizy „problemu z Franciszkiem” na podstawie tejże sytuacji, osiągamy efekt komizmu. Wychodzi bowiem na to, że papież nie zdaje sobie sprawy z własnych poczynań, a przypomnieć mu o tym muszą „panowie z dalekiego kraju”. Oto następca św. Piotra mówi o „rabanach”, „królikach”, robi sobie zdjęcia selfie, „twitteruje”, a część wiernych ‒ zadumanych niczym Stańczyk nad losem Kościoła ‒ widzi z całą powagą, iż nauce Kościoła grozi zakłamanie i upadek. Wszyscy w tej samej „szalonej lokomotywie” (Witkacy), której pęd ku zatraceniu wywołuje w pasażerach coraz większe szaleństwo, zapamiętanie w tym pędzie. Konsternacja rośnie, a papież jakby tym bardziej zdaje się nieświadom tego, w co na oczach wiernych brnie. Coraz jawniejsze, dosadne uwagi nie dają żadnego rezultatu…
Jeżeli światłe osoby po ukazaniu się fragmentów wywiadu ‒ o niezbyt wiadomym na początku statusie ‒ publicznie kierują pod adresem papieża komentarze w rodzaju „idiota”, jeśli mówią cierpiętniczo i z patosem o tym, iż pozostaną owymi „królikami”, świat staje na opak. W powstającej w ten sposób atmosferze po każdym możemy już spodziewać się czegokolwiek. Cóż rzec o jakichś histerycznych uwagach, iż ktoś poczuł się „zdradzony”, bo przecież sam ma gromadkę dzieci i heroicznie dźwiga swoje wielodzietne powołanie… Itd., itd.
Czy katolikom w tej sytuacji nie byłoby godniej przyjąć słowa Franciszka po prostu wedle interpretacji zgodnej z nauką Kościoła, zamiast srożyć się na lubość, z jaką środowiska liberalne okazują swoją inwencję i ignorancję, urabiając wizerunek Franciszka na własne podobieństwo?
Pewność, z jaką część Kościoła przyjmuje, iż papież jest osobą niegodną zaufania, sprawia, że nie tylko wielu patrzy mu na ręce, ale wprost siedzi niby zmory senne na klatce piersiowej, w nadziei, że może dzięki temu przestanie on osobiście się wypowiadać, siać niejednoznaczność…
W tekście Tomasza Dekerta i Michała Barcikowskiego charakter „przyduszenia” Franciszka ma zarówno tytuł artykułu, jak i końcowe przeciwstawienie go Benedyktowi XVI ‒ m.in. odniesienie w tym kontekście do słów obecnego biskupa Rzymu, iż „Wielokrotnie podkreślał, że po wyborze na papieża chce pozostać ‘taki jak dawniej’. ‘Chce być sobą’”, zamiast ewangelicznie „zaprzeć się samego siebie” (co jest arbitralnym konstruowaniem postawy papieża z przypadkowo pasujących do siebie elementów).
Traktowanie własnej diagnozy Kościoła (nawet jeśli słusznej) jako obowiązującej papieża i rozliczanie go z własnych wobec niego oczekiwań każe traktować przywołany artykuł jako kolejny rzucony w eter komentarz, w którym można spodziewać się sądów demokratycznie wyzwolonych z poczucia stosowności. Bo kto i do kogo oczekiwania wygłasza? W jakim kontekście i konsytuacji? I jakie wnioski mają czy mogą płynąć z „przestróg dla Kościoła” związanych z papieską „nieodpowiedzialnością”?
Typ i styl uwag zawartych w artykule „Odpowiedzialne rodzicielstwo ‒ odpowiedzialne papiestwo” paradoksalnie sam stanowi cząstkę problemu, który wskazuje. I przez to go utwierdza.
Mateusz Czarnecki
Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato sześciorga dzieci. Mieszka na wsi polskiej.