Nowe pojęcia łatwo mylą, póki nie doprecyzuje ich analiza myśli twórców, uzupełniona najlepiej o porządną debatę. Kategorię wartości nienegocjowanych wprowadził papież Benedykt XVI, mówiąc o sprawach, z których realizacji państwom, narodom i uczciwym politykom nigdy nie wolno się wycofać. Społeczeństwo istnieje po to, by chronić życie ludzi oraz prawa rodziny. Kościół nie może akceptować porzucenia tych spraw przez katolików występujących na forum publicznym – tak jak nie może akceptować żadnej formy materialnej lub moralnej korupcji. Oczywiście – skoro należy je podejmować w polityce, można również na ich rzecz negocjować, ale nie można w negocjacjach spraw tych porzucać, nawet częściowo.
Klasyczna polityka
Celem państwa i polityki jest dobro wspólne narodu, a więc realizacja zasad, które służą wszystkim, i wspólnych zobowiązań ludzi w społeczeństwie. Dobro wspólne najlepiej odczytać w kontekście powszechnej natury ludzkiej i konkretnej kultury (więc i historii) narodu. Taki jest cel klasycznie rozumianej polityki: chronić życie ludzi, pokój społeczny, ład moralny, chronić i rozwijać dobra duchowe, moralne, materialne odziedziczone przez wspólnotę, a służące wszystkim – jednocześnie wzmacniając siłę więzi społecznej i instytucji, zdolnych ludziom zapewnić sprawiedliwość i bezpieczeństwo. Służba wszystkim wymaga odpowiedzialności za wspólnotę, która wszystkich obejmuje i chroni. Klasyczne cele polityki są także celami polityki, jakie przyjęła i rozwinęła cywilizacja chrześcijańska.
T.S.Eliot mówił, że w cywilizacji chrześcijańskiej żyjemy tak długo, jak długo wprost jej nie zanegujemy; społeczeństwo dopiero wtedy staje się niechrześcijańskie – kiedy formalnie odrzuci chrześcijaństwo. Pisał to jeszcze w latach 30-tych, krótko przedtem zanim Churchill z Roosveltem będą śpiewać psalmy przed podpisaniem Karty Atlantyckiej, a Eisenhower nazwie wojnę z Hitlerem „Krucjatą w Europie”. Dziś wiele narodów Europy żyje w stanie – jak go określił Jan Paweł II – „milczącej [więc nie zadeklarowanej] apostazji”. Odrzucono bowiem paradygmat chrześcijański – duch relatywizmu religijnego, wprowadzający równość religii, zamienił się w negację religii jako takiej, życie tak, jakby Boga nie było. Zanegowana została wartość monogamicznej rodziny, a nawet małżeństwa – co jasno potwierdza formalnie obowiązujący na terenie Unii Europejskiej zakaz gorszego (niż małżeństwo) traktowania związków homoseksualnych i innych form rozwiązłości.
W Polsce ciągle jeszcze żyjemy w społeczeństwie chrześcijańskim i jest to wartość, której należy bronić. Nasza polityka może więc być nie tylko polityką oporu wobec działań zaprzeczających powinnościom państwa, ale również bezpośrednim ich urzeczywistnianiem. W dobie kultury liberalnej polityka dobra wspólnego zawsze (choć w różnych proporcjach) musi wypełniać tę podwójną funkcję.
Pluralizm natury i pluralizm przeciw naturze
Na te dwa wymiary współczesnej polityki wskazał kard. Ratzinger w jednym z ostatnich podpisanych przez siebie dokumentów Kongregacji Nauki Wiary, w nocie o zagadnieniach politycznych. Dokument dotyka trudnego zagadnienia pluralizmu; trudnego dla katolickiego uniwersalizmu, bo dla kultury liberalnej kwestia jest prosta. Niebezpieczeństwa mogą wiązać się z wartościami takimi jak patriotyzm, autorytet, a nawet rodzina – ale nie z pluralizmem. Kościół widzi to inaczej.
Istnieje pluralizm, który wyraża wolność osób i naturalną różnorodność życia narodowego; taki pluralizm należy do najważniejszych składników dobra wspólnego, a jego ochrona jest oczywistym obowiązkiem społecznym. Pluralizm ten wynika z indywidualnej odpowiedzialności poszczególnych osób, z praw sumienia. Jego najprostszym przejawem jest prawo krytyki rządu.
Istnieje jednak również pluralizm, na który zgodzić się nie można, a którego funkcjonowanie przeradza się w to, co Jarosław Zadencki określił jako „despotyzm wolności”. Ten „pluralizm” nie jest wyrazem różnorodności natury, ale relatywizmu kwestionującego naturalny porządek rzeczy. To przeciwstawianie patriotyzmowi – wolności od obowiązków społecznych, rodzinie – prawa do rozwiązłości, prawu do życia – wolności wyboru cudzej śmierci. Taki pluralizm jest zaprzeczeniem dobra wspólnego, ponieważ pozwala nie tylko kwestionować, ale w wypadku demokratycznego mandatu – również niszczyć – każde dobro, które państwo powinno chronić.
Tak jak misją społeczną katolicyzmu (humanizmu katolickiego według pięknego określenia Teodora Parnickiego) była w pierwszej połowie ubiegłego wieku walka o pluralizm pierwszego typu, tak obrona moralnego uniwersalizmu przez dyktaturą relatywistycznego pluralizmu stała się misją tą w drugiej połowie ubiegłego wieku. Wartości nienegocjowalne stoją na straży moralnego uniwersalizmu tam, gdzie zaczyna się 80 propozycja potępiona w Syllabusie bł. Piusa IX.
Oczywistość uniwersalizmu
Koronnym świadkiem moralnego uniwersalizmu (i poza wszelkimi podejrzeniami, bo wrogim sprawie, której świadczy) jest dziś poprawność polityczna. Na poziomie paradygmatu całkowicie potwierdza prawdę zapisaną w Katechizmie Jana Pawła II, że „wolność nie daje nam prawa do mówienia i czynienia wszystkiego” (art. 1740). U podstaw poprawności politycznej leży pojęcie godności człowieka, a także przekonanie, że skoro kultura, obyczaje, życie społeczne mogą tę godność naruszać – muszą podlegać normie wyższej, uniwersalistycznej, temu co filozofia klasyczna określa jako dobro wspólne. Tak samo bowiem jak dobro wspólne – „prawa mniejszości” bronione przez polityczną poprawność – nie podlegają uchyleniu w wyniku demokracji, wręcz przeciwnie – miarą demokracji staje się ich przestrzeganie.
Gdy domagamy się więc zagwarantowania wartościom nienegocjowalnym odpowiedniego statusu społecznego – nie przypisujemy sobie prawa do czegoś, czego nie robią nasi oponenci. Podejmujemy działania, których sens powinni rozumieć. A o słuszności ich lub naszych przekonań, o tym, co nie podlega władzy większości, może rozstrzygnąć tylko prawda.
Wartości nienegocjowlane zaś będą wtedy miały zagwarantowane należne im prawa, gdy zyskają rangę konstytucyjną albo przynajmniej parakonstytucyjną, przez szeroki, ponadpartyjny consensus. Tylko to zapewni im status nadrzędny wobec zmiennych decyzji jednorazowych większości. To zresztą odpowiada ich naturze – praw podstawowych przysługujących ludziom, prawa natury. Dlatego zasadnicze znaczenie ma traktowanie ich przez samą opinię katolicką jako obowiązujących.
W tym miejscu rozchodzą się drogi prawicy katolickiej i radykalnej centroprawicy.
Radykalna centroprawica
Jest radykalna, bo demokracji przeciwstawia porządek (law & order), a niekiedy kult przywódcy (de Gaulle), którego charyzmatyczna prawowitość przeciwstawiana bywa często państwowemu legalizmowi. Pragnie siły państwa, ale nie dla ochrony ładu moralnego, ale dla samego państwa i egzekucji rozniecanych przez siebie (niekiedy słusznych) oczekiwań społecznych. Z oczekiwań tych, a nie z obrony zasad składających się na dobro wspólne, czerpie swoją prawomocność. Nie broni bowiem chrześcijańskiego ładu moralnego i nie przeciwstawia się kulturze społeczeństwa konsumpcyjnego. Życie polityczne opisuje w kategoriach nieustającej walki, ale tam gdzie ona naprawdę się toczy – jak dziś między cywilizacją chrześcijańską i dyktaturą relatywizmu – chce stanąć ponad cywilizacyjnym konfliktem, jako na poły arbiter, na poły jednoczyciel „wierzących i niewierzących”. Jej wrogami są ci, którzy zagradzają jej drogę do władzy – czasami jest to przeciwnik najzupełniej realny – jak postkomunizm, czasami tylko koniunkturalny – jak Platforma Obywatelska, czasami mityczny – jak Układ.
Radykalna centroprawica niekiedy chętnie występuje z „poparciem” dla Kościoła tam, gdzie pada on ofiarą „przesadnych” ataków. W tej pluralistycznej konfrontacji (niekiedy dla niej bardzo korzystnej) zgadza się być reprezentantem wyborców chrześcijańskich, jednak tylko tam, gdzie atakowane są resztki ładu chrześcijańskiego, nie tam – gdzie trzeba go odbudować.
Prawica chrześcijańsko-konserwatywna tymczasem (bez wahania podejmując obronę ładu chrześcijańskiego) chce jednocześnie odbudowy consensusu chrześcijańskiego, uznającego nienegocjowalność wszystkich podstawowych wartości społecznych. Broni Christianitas, chce uznania dla zasad chrześcijańskich, nie przyznaje realnej legitymacji opozycji wobec ładu moralnego (której nie usprawiedliwiają ani „przekonania”, ani „pluralizm”), nie uznaje więc prawomocności konfliktu wokół nich. Choć trzeba w nim brać udział – chce go przełamać, walcząc o najszersze uznanie dla zasad chrześcijańskich, nikogo (w kraju o chrześcijańskiej kulturze) nie dyspensując od ich uznania. Chce nie tylko wytykać błędy swych przeciwników politycznych – ale od każdego rządu domaga się polityki dobra wspólnego, opartej na prawie natury. Odrzucenie postulatów dobra wspólnego, a nie odrzucenie ulubionego przywódcy, traktuje jako naruszenie ładu społecznego. Dlatego oczekuje uznania dla wartości nienegocjowalnych i uważa za swój obowiązek reakcję za każdym razem, gdy są kwestionowane. A niezawodna pewność reakcji ma tworzyć dla ładu chrześcijańskiego taką ochronę, jaką reakcje zwolenników poprawności politycznej zagwarantowały neodemokracji opartej na „prawach mniejszości”.
Wzniosła tragedia wolności
Byłoby uproszczeniem opisywać współczesną kulturę wyłącznie jako przeciwieństwo cywilizacji chrześcijańskiej. Owszem, bunt wobec Boga dokonał się wewnątrz kultury zachodniej, ale sama ta kultura wyrosła z Christianitas i zawiera ciągle wiele jej instytucji. Wiele z nich, jak odrzucenie niewolnictwa czy segregacji rasowej, nie budzi już kontrowersji. Ale nawet tak oczywiste dziś wartości były nie tylko dziełem ewolucji, ale również bardzo dramatycznych konfliktów, jak amerykańska wojna domowa, najgorsza w historii, gorsza od późniejszych wojen, nie tylko od wojny o niepodległość Kuby czy w obronie Wietnamu, ale także od dwóch wojen światowych. Nie było w historii USA równie krwawej wojny, jak wojna domowa, bo owa ewidentna struktura zła, jaką było niewolnictwo, niemal nierozerwalnie zrosła się z realnymi wartościami społecznymi i kulturą amerykańskiego Południa, w której powstała. A była to kultura pod wieloma względami wyższa od tej, która wystąpiła jako rzecznik sprawiedliwości wobec jednostek.
Wolność jest naturą człowieka, jesteśmy zdolni do dobrowolnego (a nie dyktowanego strachem czy korzyścią) wypełniania i popierania sprawiedliwości. Ale właśnie jako istoty obdarzone zdolnością opowiedzenia się za dobrem, jeśli nie korzystamy z tej wolności – możemy odrzucać prawdy najoczywistsze. Największy wysiłek intelektualny na rzecz dobra wspólnego, najbardziej otwarta wola dialogu, największe ofiary poświadczające bezinteresowność – nie są w stanie zmusić ludzi do uznania prawdy, jeśli nie zrobią tego sami. Jeśli więc zagrażają dobru innych – wtedy właśnie trzeba przed nimi bronić ludzi, bo – jak pisał Jan Paweł II – „społeczeństwo ma prawo i obowiązek bronić się przed nadużyciami dokonywanymi w imię sumienia i pod pretekstem wolności” (Evangelim vitae, art. 71) Czyż zresztą cicha tęsknota za „przymusem dobroci”, który złu nie daje wyjścia – nie jest jakimś oswojonym totalitarnym marzeniem, znacznie mniej ludzkim od otwartej walki, w której manifestuje się wolność człowieka?
Dezercja w świat wyobraźni
We współczesnym życiu katolickim można jednak spotkać i taką postawę, która przez nienegocjowalność wartości rozumie uchylenie ich społecznego charakteru. Można je wyznawać, ale nie nadawać im rangę instytucji czy faktów opinii publicznej.
W praktyce oznacza to pozbawienie cywilizacji życia prawa do własnej polityki, do urzeczywistniania się w życiu społecznym poprzez instytucje publiczne. Tymczasem nawet świadomość społeczna – wprost kształtująca sumienia jednostek – jest ściśle związana z porządkiem politycznym. W czasie prac nad potwierdzeniem w Konstytucji prawa do życia jako prawa człowieka, na początku RP 2007, wzrosło (według badań CBOS) poparcie społeczne dla ochrony życia. Ludzie wybierają – gdy stają przed realnym wyborem.
Skuteczna polityka na rzecz cywilizacji chrześcijańskiej musi mieć solidną bazę intelektualną, ale wymaga również stałego działania, kształtowania wydarzeń i ich oceny. Zupełnie niedawno opozycja PiS zaproponowała na szczególnie ważny urząd Rzecznika Praw Obywatelskich Zofię Romaszewską. W trakcie krótkiej kampanii senator Romaszewska, jako pierwszy polityk „na prawo od centrum”, poparła wprowadzenie instytucji uznanych przez państwo związków homoseksualnych. Jej deklaracja w Tok FM wywołała duże zainteresowanie dziennikarzy, ale żadnych negatywnych reakcji politycznych. Deklaracje katolickie w PiS służą bowiem z zasady do uwypuklenia różnic z PO, ale nie do oceny własnej polityki czy wyznaczania jej celów.
Wcześniej, przed dwoma laty, szczególnie bolesnym przykładem braku polityki na rzecz cywilizacji życia był dramat znany jako „sprawa Agaty”, opisany w niezwykle ciekawej książce przez Tomasza Terlikowskiego. „Sprawa Agaty” była czymś jeszcze więcej niż tragedią kilkorga ludzi. Sprawa ta uruchomiła trwający do tej pory stan permanentnego zagrożenia dla życia ludzkiego. Do tej pory uchylenie prawnokarnej ochrony dla dzieci, które poczęte zostały „w wyniku czynu zabronionego” – oznaczało wyłącznie gwałt. Teraz, pod presją „Gazety Wyborczej” i pod pretekstem małoletniości rodziców, zaczęto tak rozumieć każdą ciążę gimnazjalistki ze szkolnym kolegą. Każde tak poczęte dziecko miało być pozbawione prawa do urodzenia.
Doszło więc do radykalnej zmiany prawa nie poprzez jego stanowienie, ale sposób realizacji. Orzecznictwo (czy szerzej – doktryna prawa) jest bowiem jego częścią. Każdy zainteresowany człowiek wie, że tak samo brzmiące ustawy o ochronie życia w Polsce i w Hiszpanii nie oznaczały tego samego. W Hiszpanii zagrożenie dla zdrowia matki zaczęło oznaczać nawet depresję, niemal złe samopoczucie. Również ta sama polska ustawa przed i po RP 2008 jest już innym prawem. Doszło do jego zmiany – bez żadnej debaty parlamentarnej, bez żadnego protestu.
Gdyby zaproponowano taką zmianę przepisów ustawy – zapewne wywyłoby to mocne protesty. Zainteresowanie mediów spowodowałoby debatę. Ale zamiast debaty była presja, oparta na moralnym szantażu i propagandzie. W drodze precedensu prawo zmieniono skuteczniej, bez protestów, w warunkach cichego consensu. Ludzie – mimo uprzedzeń – często przekonują się do dobrego porządku społecznego, żyjąc w nim; tak właśnie, po ich przywróceniu, wzrosło poparcie dla katechizacji szkolnej czy obrony życia. Jednak również, jeśli nie zostaną naruszone ich osobiste interesy, są w stanie zaakceptować rozwiązania społeczne, na które nigdy by się nie zgodzili gdyby postawiono ich przed osobistym wyborem moralnym.
Świadek i polityk
W czasach dekoniunktury opór wobec dechrystianizacji nazywa się często – raz z uznaniem, raz z lekceważeniem – świadectwem. Choć brzmi patetycznie, w gruncie rzeczy jest to kategoria prawna. Człowiek będący świadkiem przestępstwa, czyjejś niewinności albo uchybienia obowiązków władzy powinien upomnieć się o prawdę, jeśli nie chce być współwinny bezprawia. W porządku kultury często bywa tak jak w sądzie, że los prawdy zależy od prawości nielicznych. Dziś opinia katolicka, ze względu na wiedzę moralną, siłę wspólnoty i przyjętą przez każdego z nas odpowiedzialność, staje się rzecznikiem zasad, które nie są dla innych niedostępne, ale które w społeczeństwie konsumpcyjnym są najczęściej pomijane z powodów irracjonalnych. Jak bowiem przypomniał Benedykt XVI w Westminsterze „Tradycja katolicka utrzymuje, że obiektywne normy rządzące prawym działaniem są dostępne dla rozumu niezależnie od treści Objawienia. Zgodnie z takim rozumieniem rola religii w debacie politycznej polega nie tyle na dostarczaniu tych norm, tak jakby nie mogły być one znane niewierzącym [ale raczej na] rzucaniu światła na stosowanie rozumu do odkrywania obiektywnych zasad moralnych”. Opinia katolicka walczy o utrzymanie przy życiu i przywrócenie zdrowia kulturze Zachodu, z nadzieją, że zasady, których dziś bronimy (niemal) sami – za trzydzieści, siedemdziesiąt czy sto siedemdziesiąt lat będę na nowo powszechnie uznane.
Z reguły jednak koncept „świadectwa” przywoływany jest bynajmniej nie po to, by wykazać społeczną konieczność tego typu działań, przeciwnie. „Świadectwo” traktowane jest jako bezsilna deklaracja moralnych życzeń, jako przeciwieństwo polityki zmieniającej rzeczywistość. U podstaw takiego konceptu „świadectwa” leży gnostyckie przekonanie o nierealności cywilizacji chrześcijańskiej, owego „kształtowania w duchu chrześcijańskim sposobu myślenia i obyczajów, praw oraz ustroju własnej społeczności”, o którym uczy art. 13 dekretu Apostolicam Actuositatem ostatniego Soboru Powszechnego. Tymczasem norma ta (powtórzona przez Jana Pawła II w jego Katechizmie) stanowi „zadanie i obowiązek” chrześcijan – a zadania nie mogą być nierealne.
Jeśli więc, pamiętając o ostatecznym celu człowieka, będziemy traktować religię i życie chrześcijańskie jako najważniejsze składniki dobra wspólnego – wówczas nie da się obronić zarówno gnostyckiego odrzucenia cywilizacji chrześcijańskiej, jak i kapitulacji wobec jej współczesnych przeciwników. Nawet bowiem doraźne jej odrzucenie jest odrzuceniem tego, bez czego nie można zrealizować dobra wspólnego narodów należących do Christianitas.
Czasami „politycy” odrzucający „świadectwo” sugerują, że założeniem ich działalności jest stopniowa realizacja zasad katolickich. Życie tego nie potwierdza. Z reguły założeniem takiej polityki jest oportunistyczny pseudorealizm. „Realizm” fałszywy, bo z faktu, że realizacja jakiegoś celu politycznego nie prowadzi do władzy – nie wynika ani że cel jest nierealny, ani że polityka do niego zmierzająca jest nieskuteczna. Okoliczności społeczne skazywały polską politykę w Wielkopolsce „pod pruskim zaborem” – wszystkich tych Żółtowskich, Chłapowskich, Kościelskich – na permanentną opozycję. Ale nie była to polityka jałowa, przeciwnie. Czy powinni zostać Niemcami i objąć ministerialne teki w rządzie Rzeszy? Kapitulacją była rezygnacja z tej opozycji, nie jej uprawianie. Tak samo jest z polityką chrześcijańską w czasach „milczącej apostazji” narodów Europy.
Każda działalność polityczna musi oczywiście zmierzać do pozyskania najszerszego poparcia. Nawet najszersze poparcie nie jest jednak nigdy absolutne. Wola ogółu J.J. Rousseau nie istnieje. Polska przystąpiła do Unii Europejskiej wskutek referendalnej decyzji 45 % Polaków. O przyjęciu obecnej Konstytucji zadecydowało 22,5 % Polaków. Rządząca dziś Platforma Obywatelska dostała poparcie niespełna 22 % uprawnionych do głosowania, mniej niż dwóch Polaków na dziewięciu. Współrządzący PSL zdobył względnie dużo jak na małą partię – 4,7 % uprawnionych do głosowania. O zmianach społecznych decyduje opinia licznych (ale zawsze) mniejszości.
Sam realizm pokazuje, że czym innym jest zabieganie o poparcie społeczne, a czym innym konformistyczne uciekanie od kontrowersji. Żadna działalność polityczna nigdy nie miała akceptacji powszechnej, bo nie taka jest natura polityki. Nie przeczą temu chwilowe momenty unanimitas, szerokiej (zresztą też nie powszechnej) zgody narodowej. Powszechną akceptację będą miały rządy Boże i hierarchia świętych w Niebie. Przywrócony człowiekowi dar integralności sprawi, że tam nie będzie kontrowersji na temat sprawiedliwości czy miejsca każdej osoby we wspólnocie. Na tym świecie żadna sprawa stricte polityczna nigdy nie uzyska trwale jednomyślnego poparcia.
Skuteczność prawdziwa i złudna
Opinie stricte polityczne zawsze są stanowiskiem mniejszości, mniejszej lub większej. Gdy jest to poparcie niedostateczne – skuteczność polega na tym żeby je maksymalnie powiększyć, zdobyć dla niego maksymalne zrozumienie, maksymalny wpływ. Konsekwentne budowanie poparcia społecznego dla spraw dziś pomijanych, ale kluczowych dla przyszłości, bynajmniej nie jest owym karykaturalnie przedstawianym „świadectwem”, jałowym protestem bez skutków zewnętrznych. Takie „świadectwo” bez następstw uprawiają już raczej politycy establishmentowej „centroprawicy” rozprawiający o wartościach chrześcijańskich na niedzielnych uroczystościach, a na drugi dzień wracający do posłusznego recytowania partyjnych przekazów dnia. Tego rodzaju „świadectwa” rzeczywiście nie pociągają większych następstw w realnej polityce.
Zupełnie inne znaczenie miało przywrócenie – od początku lat 90-tych – obecności prawicy katolickiej w polskim życiu publicznym. Grzegorz Górny wielokrotnie mówił, że nasz kraj odwrócił trendy prawodawstwa europejskiego. Nie dokonała tego jednak „umiarkowana lub radykalna centroprawica” stawiając sobie za cel „umiarkowany” odwrót od liberalizmu. Przeciwnie – to prawica katolicka zmieniła kierunek, osiągając to, do czego zdołała nakłonić aktywną większość opinii publicznej i reprezentujące ją ugrupowania. Co więcej – podstawowe instytucje tej zmiany (katechizacja szkolna, częściowa ochrona życia, Konkordat), okazały się trwałe, a właśnie trwałość (a nie czasowe sprawowanie władzy) jest prawdziwą miarą politycznej skuteczności.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe nie dążyło na początku lat 90-tych do zawłaszczania spraw, o które walczyło. Za każdym razem, gdy dziennikarze nazywali prawo o ochronie życia – ustawą ZChN, odpowiadałem, że partia, która ma niespełna pięćdziesiąt miejsc w Sejmie nie może przeprowadzić ustawy. Szukaliśmy sprzymierzeńców, a nie zwalczaliśmy ich. Władza w demokracji z zasady jest zmienna. A uwikłanie bronionych spraw w walkę o władzę, ich propagandowa instrumentalizacja, z reguły podważa skuteczność polityki – bo jej skutki trwają jedynie tak długo jak powodzenie podnoszących je partii.
Smutną tego ilustracją jest rozpad programu IV Rzeczypospolitej zaraz po przegranych wyborach przez Jarosława Kaczyńskiego. Media nie tyle nawet przejęte, co przekazane przez PiS komunistom. Demontaż Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Odrzucenie polityki wschodniej prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie są to, niestety, przypadkowe następstwa klęski politycznej. Już pierwsza wojna polityczna Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Wałęsą przyspieszyła powrót komunistów do władzy, przypieczętowany wspólnym głosowaniem PC i komunistów za obaleniem rządu Hanny Suchockiej.
Niestety, w polityce demokracji masowej częściej niż o następstwa narodowe (czyli właśnie skuteczność) chodzi o mit skuteczności i przeżycia z nim związane. Polityka staje się podobna do meczu, który przypadkowo zaczynamy oglądać w telewizji. Czerwono-niebiescy są z miasta, które lubimy, zaczynamy im kibicować, tym bardziej, że przegrywają, a lubimy być po stronie słabszych. Mecz jest emocjonujący. Gdy w 90 minucie czerwono-niebiescy strzelają gola – czujemy się jakby córka uzyskała habilitację. Na drugi dzień o tym nie pamiętamy.
Radykalna centroprawica dała ludziom poczucie wspólnoty i walki, a to przekonuje o ważności sprawy bardziej niż cel i rzeczywiste osiągnięcia.
Tragiczna cena niemyślenia
Kardynał Ratzinger w swojej „Eschatologii” przywołuje Platona, by przypomnieć, że sprawiedliwość, rzeczywistość norm, jest bardziej realna od widzialnego świata. Sprawiedliwość była u Boga zanim świat został stworzony i będzie nadal, kiedy ten świat zniknie. Ale przekonania ludzi, którzy się z nią nie liczą – także są częścią rzeczywistości, ignorowanie ich – byłoby również odejściem od realizmu, w tym sensie, że musimy je brać pod uwagę działając na rzecz dobra wspólnego. Nauczyciel musi rozumieć zarówno słabo uczącego się ucznia w szkole, jak przedmiot swego doktoratu, który pisze wieczorami w domu.
W wypowiedziach Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Ewy Kopacz, Jarosława Kaczyńskiego ciągle, jak refren, powtarza się irracjonalna teza o wyznaniowości zasad prawa naturalnego. Nawet jeśli je przyjmują – nie znajdują dla nich żadnego solidnego fundamentu ontologicznego. Nie uznają ani ich poznawalności (która zobowiązuje do ich przyjęcia), ani ich obiektywnej prawdy (która każe samemu je przyjąć i wyznawać). Takie stanowisko wiesza na kołku samą sprawiedliwość. Tymczasem nie można prawdy bronionej przez Kościół – przez argumenty odnoszące się bezpośrednio do rzeczywistości – uznawać za „wyznaniową”, poznawalną tylko w kontekście wiary. Historyczną i przerażająco oczywistą prawdę o zbrodni katyńskiej czterdzieści lat temu – statystycznie biorąc – było łatwiej usłyszeć w kościele, niż gdziekolwiek indziej. Czy przez to stawała się „wyznaniowa”?
Rezygnacja z obrony zasad sprawiedliwości, a jednocześnie z moralnej solidarności z broniącym je autorytetem Kościoła, stanowi kompromitację prawicowo-liberalnej inteligencji. Wiedzę i pozycję społeczną należy wykorzystywać dla sprawiedliwości, a nie do uwalniania się od jej zobowiązań. Gdy zaniechania takie popełniają ludzie władzy – dochodzi niekiedy do tragedii.
Ewa Kopacz, przykładając jako minister zdrowia, rękę do śmierci dziecka Agaty, uchybiła nie tylko zasadzie etycznej. Przeciwnie, ignorując zasadę – która mogła otworzyć jej oczy – uchybiła prawu. Znalazłszy się pod presją „Gazety Wyborczej” (a być może i premiera Tuska, nie prędko się dowiemy, bo – mimo tragicznie precedensowego charakteru – PiS jakoś nie domagał się powołania komisji śledczej w tej sprawie) oświadczyła, że jako urzędnik państwowy pomoże w dokonaniu tzw. aborcji. Nie próbowała nawet poszukać w obowiązującym prawie tego, co może pomóc ratować dziecko. Tymczasem dysonowała nie tylko argumentami, ale zobowiązaniami nakazującymi jej wręcz chronić Agatę przed aborcyjną presją. Polskie prawo uznaje bowiem w jednym punkcie nietykalność dziecka poczętego, niezależnie od jego „sytuacji”: wtedy, gdy matka chce je urodzić. Polskie prawo każdą presję na matkę nakłaniającą ją do zabicia dziecka uznaje za przestępstwo. Matka zawsze ma prawo urodzić dziecko.
Ewa Kopacz, dowiedziawszy się o kłamstwie rzekomego gwałtu, o wysyłanych przez Agatę sms-ach, o jej zapiskach, że chce urodzić dziecko – powinna natychmiast interweniować w obronie ich obojga. Gdyby nie zawieszała na kołku zasad podstawowych, gdyby rozumiała nie-wyznaniowość prawa naturalnego bronionego przez Kościół i „wyznaniowość” (w sensie arbitralnego subiektywizmu) stanowiska „Gazety Wyborczej” – bez trudu podjęłaby działania stanowiące jednogłośny nakaz dobra wspólnego i prawa państwowego. Gdyby pamiętała zasady – umiałaby czytać ze zrozumieniem ustawy. Dała jednak pierwszeństwo nie rządom prawa – ale liberalnej pragmatyce, według której prawo należy czytać w kontekście „oczekiwań społecznych” – artykułowanych przez… media.
Samodzielność opinii katolickiej
Niedawno Jean Madiran napisał, że Ojciec Święty jest często tak osamotniony w swym stanowisku publicznym, bo w Europie nie ma już żadnego wielkiego państwa katolickiego. Ale w Polsce istnieje ciągle opinia katolicka, która jest w stanie w życiu publicznym odpowiadać na głos Papieża. Jej eliminacja może otworzyć drogę do przekształcenia Polski w państwo podobne do większości państw zachodnich, gdzie rządzące (lub aspirujące do władzy) „centroprawice” akceptują swą polityką permanentną rewolucję realizowaną przez lewicę.
Widzieliśmy to niedawno po raz kolejny w sprawie minister Radziszewskiej. Jako „bezkompromisową obrończynię wartości” przedstawiono polityk, która uważa, że wychowawcami w szkołach publicznych mogą być zdeklarowani homoseksualiści. Dlaczego? Bo Unia Europejska „pozwala” na odmowę ich zatrudniania tylko w szkołach katolickich. W trakcie groteskowej kampanii PiS dyskretnie milczał. Nic dziwnego, bo to poprzedni Prezydent i premier zgodzili się – bez słowa protestu – na „zwalczanie w państwach Unii Europejskiej wszelkiej dyskryminacji ze względu na orientację seksualną”.
Mimo to emocjonalni wyborcy chcą często przeżyć „festiwal jedności i walki”, skupiając się wokół radykalnej centroprawicy. Nie ma to nic wspólnego z budowaniem szerokiego frontu na prawo od centrum. Bowiem o ile głosowanie na prawicę katolicką jest jednocześnie wzmocnieniem centroprawicy (z którą prawica katolicka z zasady gotowa jest współpracować), o tyle odwrotnie nie – bo radykalna centroprawica chce prawicę katolicką wyeliminować, o czym wielokrotnie mówił Jarosław Kaczyński. Dlaczego? Bo niezależna prawica katolicka zmusza radykalną centroprawicę do poważnego, lojalnego traktowania katolickich wyborców. Bo rzeczywiście bywa „świadkiem” – ale właśnie w sensie sądowym – zaniechań politycznych radykalnej centroprawicy, jak wtedy gdy PiS nie chciał domagać się od rządu obrony Krzyża przed Trybunałem Strasburskim (obok jednej czwartej państw Unii Europejskiej – Włoch, Litwy, Rumunii, Bułgarii, Grecji i Malty) albo przypominając o skandalicznej akceptacji wzmocnienia destrukcji moralności chrześcijańskiej w Traktacie Lizbońskim.
Metafizyka wygodnego życia
Katolicyzm jest dziś nie tylko obrońcą ostatecznego celu człowieka, ale również doczesnego dobra wspólnego, republikańskiego charakteru państwa, wartości takich jak pamięć historyczna, solidarność, odpowiedzialność za przyszłość. Radykalną i pospolitą centroprawicę wiąże dziś wspólny paradygmat, prowadzą spór o realizację tego samego celu: skutecznego państwa w służbie – wygodnego życia. W istocie – państwa konsumpcyjnego. Państwa, które nazywa się świeckim, ale u podstaw ma dyskretnie skrywaną, konkurencyjną wobec chrześcijaństwa metafizykę. Metafizyka ta to po prostu utopia doczesnego zbawienia: wybawienia od trudności życiowych, ograniczeń moralnych, a na wyższych piętrach konsumpcyjnego raju – od nudy zwyczajnego życia. Zmierza do ostatecznej posthistorycznej stabilizacji. Gdy napotyka na problemy – udaje, że ich nie ma. Bo ludzie nie tylko zawsze będą chorować i starzeć się, ale również narody będą musiały myśleć o swej (choćby demograficznej) przyszłości i bezpieczeństwie.
Na szczęście, jest ciągle dość wielu ludzi, by wywierać dostateczny wpływ na realizację dobra wspólnego, na politykę odpowiedzialności, na arbitraż między zwalczającymi się partiami władzy. Jednak zbyt mało, by zaspokoić apetyty partii walczących o władzę. Dlatego przez nie nigdy w pełni nie będziemy reprezentowani. Jednak byśmy byli reprezentowani w ogóle, musimy mieć odwagę tego chcieć, a to oznacza rezygnację z „rozkoszy konformizmu”.
Rozkosze konformizmu
Bardzo wielu Polaków nie chce popierać szansy, by Polska broniła zasad cywilizacji chrześcijańskiej z jednego, bardzo przyziemnego powodu. Iść pod prąd to rezygnować z przyjemności myślenia tak jak większość naokoło. To stanie obok wirtualnego uczestnictwa w wielkich „dramatach medialno-politycznych”, które codziennie relacjonują serwisy informacyjne. Jest bardzo przyjemnie, nawet na imieninach u cioci, czy w środowisku znajomych, być wśród ludzi gdzie wszyscy myślą tak samo, gdzie odruchowo reagujemy na te same dowcipy, przeżywamy te same złości, nadzieje – to są zwykłe i zrozumiałe potrzeby ludzkiego serca.
Choć wiadomo, że prawica katolicka i tak w zdecydowanej większości spraw będzie wsparciem dla radykalnej centroprawicy, użytecznym, bo bezstronnie potwierdzającym ich racje w sporach z otwartym liberalizmem – mimo to wielu wyborców katolickich woli głosować bezpośrednio na radykalną centroprawicę, zamiast na poszerzającą front na prawo od centrum prawicę katolicką. Dlaczego wyborcy ci, albo politycy o podobnych poglądach milcząco obecni w PiS, dobrowolnie wyrzekają się reprezentacji własnych poglądów i własnej odpowiedzialności? Bo oznaczałoby to właśnie porzucenie rozkoszy konformizmu – głosowania tak jak „wszyscy”, przeżywania tego co „wszyscy”, słuchania to co „wszyscy”.
Tu nie chodzi o żadną etykę odpowiedzialności, optymalizację efektu itp. Chodzi o zwyczajną potrzebę przeżywania kolektywnych emocji, które odpowiedzialność niepotrzebnie by studziła i problematyzowała. Na tym też polega wielka tajemnica resetu polskiej polityki po 10 kwietnia i tragedii w Smoleńsku.
Polityka i Kościół
Czego katolicy pracujący dla cywilizacji chrześcijańskiej powinni oczekiwać od władz Kościoła i duchowieństwa? Pytanie nie jest pozorne, bo Kościół jest wspólnotą organiczną, której części powinna spajać solidarność. Nie jest sytuacją zdrową, gdy (przynajmniej przez długi czas) Polska Federacja Ruchów Obrony Życia nie była w ogóle konsultowana ani przez Konferencję Episkopatu, ani przez jej agendy, na temat stanowiska w sprawie praktycznych (nie doktrynalnych) działań w sprawie in vitro. Praca organizacji zrzeszonych w Federacji jest w najoczywistszy sposób pracą Kościoła i przez władze Kościoła nie powinna być ignorowana.
Czego zatem powinna oczekiwać polityka jako taka? Przede wszystkim zwyczajnej ludzkiej solidarności w ramach prawa Kościoła. Solidarności, której Kościół powszechny – w sporach społecznych – udzielał wszystkim zaangażowanym, z której nikt pracujący dla Kościoła nie powinien być (w imię żadnych racji pragmatycznych, wąsko-politycznych) wykluczony. Kościół nauczający powinien przede wszystkim głosić zasady życia społecznego wynikające z etyki katolickiej, przekonywać polityków do ich realizacji, a wyborców – do wspierania tych zasad. Głosząc zasady Kościół nauczający powinien rozpoznawać tych, którzy je podejmują. Jeśli nie powinien się wiązać z jedną partią, to nie dlatego, by solidarność była czymś złym (bo jest przeciwnie), ale dlatego, że tym samym zwalniałby innych z podejmowania powszechnych zasad, albo – co gorsza – ignorowałby tych, którzy je realizują nie należąc do preferowanej partii. Dla nas, niestety, nie jest to sytuacja teoretyczna. W parafii moich rodziców ksiądz proboszcz w ogłoszeniach parafialnych powiedział – „a jeśli ktoś chce podpisać listę poparcia dla Pana Jarosława Kaczyńskiego, zapraszam do zakrystii”. Nie ma nic niestosownego jeśli ksiądz poza kościołem komuś z przyjaciół wyzna jak będzie głosował, ale nawet wtedy, w sferze tak „względnej”, angażującej osobistą odpowiedzialność, a nie autorytet Kościoła – ma wręcz obowiązek podać racje katolickie przemawiające i za innymi wyborami. Oczywiście, o ile je widzi. Jeśli jednak nie – to mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznym, politycznym, zaślepieniem.
Humanizm katolicki przeciw praktycznemu ateizmowi
Przeciw katolickiemu charakterowi państwa jego oponenci wyciągają zawsze straszak państwa wyznaniowego. Tymczasem owo „państwo wyznaniowe” jest jedynie sofistycznym konceptem zwolenników państwa bezwyznaniowego. Oczywiście, konceptem trafiającym na podatny grunt pokusy życia tak jakby Boga nie było, jakbyśmy nie byli stróżami naszych braci. Pokusę wykorzystującą odwieczną, niemal pierwotną, chęć ukrycia się ludzi przed Bogiem.
Kształtowanie życia społecznego i politycznego przez etykę i kulturę katolicką nie jest konkurencyjne dla innych przymiotów normalnego dobrego państwa; przeciwnie – wspiera wartości ludzkie. Katolicki charakter państwa domaga się instytucji obywatelskich (republikańskich w sensie tomistycznym), broni samorządności i decentralizacji, rządów prawa. Nie ma sprzeczności między siłą państwa i jego ładem moralnym, między wolnością polityczną a prawami rodziny. Kultura katolicka pomaga osiągać dobro wspólne narodu, urzeczywistnić jego pełny kształt, zrealizować – jak określił to Maritain (oddajmy Cezarowi, co cesarskie) – „humanizm integralny”.
Państwo bezwyznaniowe to eksperyment ostatnich dwustu lat. Wystarczy zajrzeć do Eliadego, by wiedzieć, że społeczeństwa i ich instytucje nigdy nie żyły tak, jakby Boga nie było.
Artykuł ukazał się w Christianitas 45-46/2011
Marek Jurek
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1960), historyk, współzałożyciel pisma Christianitas, były Marszałek Sejmu. Mieszka w Wólce Kozodawskiej.