Sprawa uchodźców rozwija się w groźny kryzys - groźny także dla tego kim jesteśmy i będziemy, jako Polacy i jako chrześcijanie. Najgorsze jest zaś to, że sprawa ta przyjęła już kształt węzła - który zaciska się i miażdży, ale którego nikt przytomny nie powinien próbować przecinać jednym ruchem.
“Do mądrego należy odróżnianie” - to zdanie świętego Tomasza powinniśmy zwłaszcza w tej sprawie traktować jako skuteczne napomnienie. Rozum, zwłaszcza gdy oświecany wiarą, jest wielkim sprzymierzeńcem zasad moralnych, miłosierdzia i pomocnikiem w ich konkretnej realizacji - o wiele większym niż emocje, balansujące od szalonej litości do szalonej nienawiści. Niestety właśnie sztuka odróżniania staje się wrogiem dla obu wielkich central opinii również w tej sprawie.
Dwa lata temu zakazywano nam - powiedzmy w skrócie, że z łamów “Wyborczej” - odróżniania uchodźców wojennych i emigrantów ekonomicznych. W sytuacji gdy u bram Europy stały masy ludzi, ogłaszano, że nieodróżnianie ich kondycji i motywacji jest oznaką naszej przyzwoitości i człowieczeństwa. “Wszystkich serdecznie zapraszamy” - oto jeden z tych sloganów ówczesnej “dobroci”, pozbawiającej się sztuki odróżniania i pozbawionej odpowiedzialności. Gdy ktoś - jak choćby kardynał Nycz w wykładzie na Zjeździe Gnieźnieńskim w 2016 - proponował podjęcie obowiązku solidarności przy równoczesnym odpowiedzialnym odróżnianiu, otaczał go co najmniej chłód, a zwykle po prostu wyrzuty rozognionych głów: jak można w ogóle praktykować takie racjonalności przy tym widocznym ogromie cierpień!
Udało się więc zachęcić do większej irracjonalności - choć nie przewidywano, że może się to obrócić całkowicie przeciw promowanym rozwiązaniom proimigranckim. Tak się stało: naprzeciw szaleństwu dobroci stanęło szaleństwo ostrożności - i oczywiście okazało się silniejsze. Pierwsze szasta zaproszeniami, drugie - kolekcjonuje dane o zagrożeniach, usprawiedliwiające brak jakiegokolwiek działania na rzecz zagrożonych. W zderzeniu tych szaleństw możliwa jest już jedynie eskalacja obłędu: z jednej strony wyższościowe napominanie, z którego miałoby wynikać, że wymaganiem Ewangelii jest sprowadzanie choćby i największych zagrożeń na dom swój i sąsiadów (gdyż jest to szansa na męczeństwo…); z drugiej strony - nieprzytomne przypinanie temu czy innemu biskupowi łatki zdrajcy, który - no przecież jak zwykły zdrajca, proszę państwa - chce oddać obcym “korytarz”.
Obecni rządowi rzecznicy “pomagania bezpiecznie na miejscu” (czyli jedynie w krajach objętych zagrożeniem wojennym?) łatwo sprowadzają na siebie podejrzenie, że być może w ogóle nie czują się zobowiązani do pomocy. Jednak zamiast wymagać, aby w takim razie ta pomoc była znacząca, konkretna, wymierna, dobrze zaadresowana, kompetentnie przeprowadzona, wyśmiewa się samą logikę “pomocy na miejscu”, tak jakby pomagać w ogóle można było jedynie u nas.
Z drugiej strony obecni rzecznicy “przyjęcia uchodźców” - choćby ich intencje były czyste, plany umiarkowane, a kompetencje niepodważalne - też nie mogą już liczyć na kredyt zaufania, kiedyś znacznie, znacznie szerszy: ich głos wtapia się bowiem w atmosferę irracjonalnego imperatywu “przyjmować choćby potop”, który stał się hasłem owej dobroci bez odróżniania, którą próbuje się szantażować chrześcijańską świadomość społeczeństwa. Nie jest trudno zrozumieć, że ludzie, którym nie przedstawiano wcześniej długo dowodów rozsądku i umiaru, spodziewają się dziś wszędzie podstępu.
Dla każdego chrześcijanina, dla każdego przyzwoitego człowieka, dla każdego Polaka rozumiejącego dziedzictwo Rzeczypospolitej powinno być dzisiaj oczywiste, że wobec ludzi uciekających przed wojną mamy obowiązek pomocy. Na poziomie reakcji osobistych, rodzinnych, środowiskowych powinno być zatem jasne, że z jednej strony musimy robić coś konkretnego dla tych ludzi (świetną okazją jest akcja Caritasu “Rodzina rodzinie”), a z drugiej - to również obowiązek - musimy pilnować, by histerie naszej krajowej “debaty” nie odbijały się gwałtem czy hejtem na tych “obcych”, którzy już u nas są i u których np. jemy kebaby.
Jak ten obowiązek pomocy ma się wyrazić w wymiarze wspólnoty politycznej? Obowiązuje tu ta sama etyka, natomiast nie ma jednego rozwiązania. Rzecz nie polega przecież na czymś tak oczywistym i technicznie prostym jak np. zlikwidowanie jakiegoś niesprawiedliwie dyskryminującego prawa (czymś takim, w wymiarze zbrodniczej dyskryminacji jest w tej chwili brak ochrony prawnej życia części dzieci nienarodzonych). Polityk, który szczerze chce spełnić obowiązek solidarności z zagrożonymi, w przypadku uchodźców (o emigrantach zarobkowych tu jednak nie mówimy, to zupełnie inna sprawa) nie musi zmieniać żadnego niesprawiedliwego prawa; musi natomiast podjąć wszystkie działania, które w jego najlepszym rozeznaniu łączą skuteczność pomocy (choćby niewystarczającej w skali całego zjawiska) z bezpieczeństwem wspólnoty, za którą wziął odpowiedzialność polityczną.
Chętnie uznałbym, że przykładem takiego możliwego działania są “korytarze humanitarne” i przyjmowane dzięki nim niewielkie grupy ludzi naprawdę zagrożonych, wymagających pomocy daleko poza swoim regionem - i wolnych od podejrzenia o związki z grupami terrorystycznymi. Wierzę w sens takiej pomocy, w dobre intencje i kompetencje jego rzeczników (np. z Caritas). Czy jest on dziś realizowalny politycznie, z całym wymaganiem odpowiedzialności i racjonalności?
Tego nie jestem pewien, choć chciałbym odpowiedzieć, że tak. Obserwując sytuację od lat, zauważam, że decyzje polityków niemal całkowicie uzależniły się od wielkich ciśnień emocji społecznych - mierzonych przez sondaże i traktowanych jako legitymizacja. W świecie tych wielkich ciśnień nie ma miejsca na małe racjonalne projekty - jeśli one zaistnieją politycznie, natychmiast przestają być tym czym były, a stają się albo “pierwszym pozytywnym sygnałem możliwego otwarcia naszych granic dla emigrantów”, albo “zdradą, ustępstwem względem wymagań Brukseli”. W świecie rządzonym taką logiką ma “zgryz” zwłaszcza polityk zainteresowany czymś co przekracza jego kadencję - gdyż musi wziąć pod uwagę, że jego dobre intencje i chwilowe dobre realizacje (trwające , powiedzmy, kilka lat) mogą być tylko furtkami do głębokich zmian, kreowanych tak fantazyjnie jak dzisiejsza Unia Europejska w zestawieniu z intencjami swych ojców-założycieli. Niestety, dopóki Polska musi mierzyć się z uderzającym w nią hejtem opinii zainteresowanej wielkim laboratorium multi-kulti - i dopóki rzecznicy interesów tego lobby działają poprzez wpływowe ośrodki opinii - każda otwarciowa decyzja polityka jest obarczona ryzykiem większym niż zwyczajne. Doprawdy, nie chciałbym być na jego miejscu. To potężna odpowiedzialność - i wobec uchodźców, i wobec własnej wspólnoty politycznej. A dobra, ani jednych, ani drugich nie wolno dziś po prostu zlekceważyć.
Jest i jeszcze jeden aspekt sprawy, last but not least: że od tego jak dzisiaj zrozumiemy, wytłumaczymy sobie i rozwiążemy w dostępnym nam zakresie kryzys uchodźczo-imigrancki, zależy to czy chcemy być nadal narodem chrześcijańskim i dziedzicami Rzeczypospolitej. Jest to stawka, która waży się dziś między multikulturalną wolą zdezintegrowania naszej wspólnoty, a pogańską gotowością do traktowania innych jak nie-ludzi. Nie jedno, lecz oba zagrożenia musi dziś mieć na względzie roztropność chrześcijańska.
Paweł Milcarek
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.