Felietony
2019.02.18 17:01

Tylko Bóg wie jaki jest, czyli dziecko prawdę ci powie

Jest coś zaskakującego i jednocześnie przenikliwie irytującego w ewangelicznej opowieści o dzieciach, apostołach i Jezusie Chrystusie, którą zgodnie przekazują trzej synoptycy (Mt 19, 13-15; Mk 10, 13-16; Łk 18, 15-17). Jest ona krótka, ale pouczająca: oto uczniowie przebywali i zapewne dyskutowali na uczone i wzniosłe tematy ze swoim mentorem i nauczycielem, kiedy to pospolici ludzie zaczęli przynosić do ich mistrza dzieci. Reakcja Apostołów była jednoznacznie negatywna. Uderzające jest to, że w każdym z trzech przekazów pojawia się sformułowanie „szorstko zabraniali im tego”. Jak wiadomo Chrystus widząc to rozgniewał się i dopuścił do siebie dzieci. To wtedy padają słynne słowa: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”, bowiem do nich należy Królestwo Boże.

Z kolei w innym miejscu (też u trzech synoptyków: Mt 18, 1-5, Mk 9, 33-37; Łk 9, 46-48) znajdujemy opis innej sceny, jeszcze bardziej zaskakującej. Otóż Apostołowie zapytali Chrystusa o to, kto jest największy w Królestwie Bożym (choć pytanie było dość abstrakcyjne, bo, jak wiadomo, tak naprawdę chodziło im o pierwszeństwo między nimi). Reakcja Jezusa była wyrazista: zawołał do siebie dziecko i powiedział, że jeśli nie staną się jak ono, to do Królestwa Bożego nie wejdą.

Dlaczego tutaj w pierwszym rzędzie o tym wspominam? Z dwóch powodów. Zanim jednak je podam i wyjaśnię, chcę zastrzec, że pod żadnym pozorem nie chcę uprawiać kaznodziejstwa lub taniego moralizowania, choć zapewne tezy, które się tu pojawią nie będą dla nikogo (zwłaszcza kogoś, kto ma kontakt z małymi dziećmi) odkrywcze.

Powód pierwszy: trudno byłoby się spodziewać, aby w tak poważnym tekście jak Ewangelia, gdzie śledzimy dramatyczne i wzniosłe losy Chrystusa i jego uczniów, na piedestał zostały wyniesione właśnie dzieci. Musiały istnieć ku temu powody i nie trudno się ich doszukać.

Powód drugi: przywołane teksty skłaniają do (auto)refleksji. Dziecko (niekoniecznie konkretne, do naszych celów wystarcza czysto pojęciowe „małe dziecko”) może być dobrym punktem odwoławczym dla naszego myślenia o sobie, we wszelkich wymiarach.

Tutaj chciałbym się skupić na wymiarze filozoficzno-teologicznym. Łączę filozofię i teologię w jedną całość, ponieważ obie te dziedziny starają się udzielić odpowiedzi na najważniejsze metafizyczne pytanie, jakie stawia sobie człowiek: pytanie o sens.

Na czysto „życiowym” poziomie każdy kto kiedykolwiek dłużej przebywał z dziećmi spotkał się z takim rodzajem – niezwykle frapującym – pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi (przynajmniej dla urobionego już umysłu człowieka dorosłego), albo też stwierdzeń, które mają w sobie dużo większy ładunek treściowy (i prawdziwościowy), niż niejeden uczony traktat. Tak jest np. w przypadku pytań (i odpowiedzi) najważniejszych, np. o istnienie Boga. Bo czy nie ma więcej prawdy w dziecięcym (i autentycznym) stwierdzeniu, że „tylko sam Bóg wie czy istnieje” (autentyk), niż w rozbudowanych konstruktach teoretycznych pełnych dystynkcji i rozróżnień, które tworzyli np. uczeni w średniowieczu, a które miały być dowodami na (nie)istnienie osobowego Absolutu?

To skłania do sformułowania i zarazem przyjęcia in se wyidealizowanej, ale „oczyszczającej” umysły dorosłych (uczonych filozofów i teologów) epistemologii, którą ośmielę się nazwać „epistemologią dziecka”. Jej nadrzędnymi cechami powinny być: bezzałożeniowość, otwartość, prostota i… niekonkluzywność objawiająca się zgodą na to, że na niektóre pytania – przynajmniej dla obecnego stanu ludzkich możliwości poznawczych – odpowiedzi po prostu nie ma i sytuują się one w swego rodzaju metafizycznym pojemniku, który Nicolai Hartmann nazywa irracjonalnym residuum.

I wcale nie idzie tu o odrzucenie czy deprecjonowanie filozoficznych i teologicznych metod poznania tego, co metafizyczne, w tym samej apofatyki, ale o przed-teoretyczne uznanie ograniczenia naszych zdolności poznawczych. Rzecz jasna, dzieci nie są świadome (przynajmniej w pełni) własnych ograniczeń intelektualnych, jednakże, twierdzę, że lepiej na tym wychodzą niż (uczeni) dorośli, którym często zdarza się wpaść w iluzję przekonania o „zjedzeniu wszystkich rozumów”. Dziecko ma też dzięki temu jeszcze jedną przewagę nad dorosłym: jest kierowane bezmierną ciekawością. Ciąg pytań „a dlaczego” może nie mieć końca. Instytucjonalne szkolnictwo i nowoczesny system nauczania skutecznie zabija potem tę nieokiełznaną ciekawość. Narzekał na to już sam Albert Einstein, który uważał za cud, że system ów jeszcze (wtedy!) „nie zadusił do końca świętej ciekawości badawczej”. „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie…”

Jak powszechnie wiadomo ciekawość i zdziwienie już przez pierwszych filozofów były uważane za źródło czy też swoiste kryterium wszelkiej nauki – filozofii – teologii (jak wiadomo te trzy gałęzie działalności intelektualnej wykształciły się z jednoczącej je protoformy racjonalnego ujmowania rzeczywistości). „Jeśli nie staniecie się jak dzieci…”

Jest jeszcze jedna charakterystyczna rysa, być może najważniejsza, która odróżnia postawę badawczą dziecka od postawy badawczej dorosłego. Jest to bezinteresowność. Dziecko chce wiedzieć dla samej wiedzy (tak też niekiedy formułuje się ideał poznania filozoficznego czy nawet teologicznego), pragnie po prostu zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi i nic więcej ponad to (dla rodzica czasami największą formą uznania i aprobaty po długim monologu mającym wyjaśnić jakąś wątpliwość, na którą natrafiło dziecko, jest przydługawe, ale pełne zrozumienia i aprobaty „ahaaa”). Porównajmy to do rozbudowanego i w gruncie rzeczy mocno dziś konkurencyjnego, upolitycznionego (badania „na życzenie”) i zależnego od różnych faktorów i czynników pozanaukowych (zwłaszcza gospodarka, ekonomia) systemu szkolnictwa wyższego. Uczeni, nawet jeśli mają czyste intencje, nawet jeśli chcieliby oddać się wyłącznie pracy badawczej kierowanej niezaspokojoną ciekawością, to jeśli chcą przeżyć, nie mogą sobie na to pozwolić i muszą usługiwać (a czasem nawet pozwalać się zniewalać) panującym trendom czy zapotrzebowaniu na konkretne badania i osiągnięcia, z których są rozliczani. W tym swoistym wyścigu szczurów (czy jeśli ktoś woli: wyścigu zbrojeń) jednostki, które nie chcą się dostosować są spychane na margines hierarchii. „Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim”?

Czy tak bardzo różnimy się od Apostołów, którym za przykład Chrystus postawił nie królów, nie władców, nie uczonych, nie ziemskie autorytety, nie bogatych i nie najpiękniejszych ludzi, ale właśnie dzieci? Być może Królestwo Boże jest bliżej nas, niż nam się wydaje, ale sami – zabijając w sobie duszę dziecka (na ile pomaga nam w tym kultura?) – spędzamy się jak stado baranów w czeluści mroku intryg, kombinowania, przeliczania, niezdrowej konkurencji, a w konsekwencji od-człowieczania nawet tak szlachetnej domeny ludzkich działań jaką jest poznanie.

Bartłomiej Krzych

 

----- 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj "Christianitas"

-----


Bartłomiej Krzych

(1990), doktorant filozofii na Uniwersutecie Rzeszowskim. Ponadto m. in. członek Polskiego Towarzystwa Teologicznego i członek korespondent Polskiego Towarzystwa Tomasza z Akwinu. Zainteresowania: ontologia i metafizyka,liturgika, relacje nauki i teologii.